Księga słodko-kwaśna

 

Ten tom jest jak jego tytuł:  „Artyści sceny polskiej w ZASP 1918 – 2008. 90 lat Związku Artystów Scen Polskich. Księga Jubileuszowa”. Ogromniasty, by nie rzec monstrualny. 56 autorów. Sążnisty szkic o historycznych kontekstach idei związku. Obszerne sylwetki 26 prezesów i  16 prezesów za granicą. 80 biogramów działaczy. 32 wspomnienia, 4 rozmowy i 3 pożegnania. A na ponad 50 stronach Aneksu, jeszcze kronika walnych zjazdów i władz., listy honorowych prezesów , honorowych członów, zasłużonych członków (ponoć 461), zasłużonych członków ZASP za granicą, laureatów nagród: im. Leona Schillera, im. Andrzeja Nardellego i Ariona, mniejsze biogramy 125 działaczy wybranych do władz na ostatnim zjeździe w 2006 r., lista pracowników biura Zarządu Głównego, Rady Programowej, Repartycji i oddziałów ZASP-u oraz biogramki wszystkich autorów Księgi Jubileuszowej a na koniec artykuł „Dom Artysty Weterana w Skolimowie. Perła w koronie ZASP-u”. I policzalna tylko dla maniaka (i redaktora) ilość fotografii. Wszystko na 600 stronach formatu większego od A4 o 1 cm wysokości i 4 cm szerokości, na grubym papierze kredowym, w twardych okładkach. Całość 3,5 kg wagi!

Spróbuj czytać takie tomisko w pozycji ulubionej przez niżej podpisanego – na leżąco. Postawione na ułożonych horyzontalnie piersiach, szybko odebrałoby człowiekowi oddech. Zresztą już sam ciężar własny księgi sprawił, że po pierwszym jej przeglądaniu w karnej pozycji na blacie wysokiego stołu, nie wytrzymały wyklejki pod okładkami i – co wcale nie musi być winą introligatora – przerwały się, odsłaniając bebechy grzbietu. Sama errata, dołączona do wydawnictwa, zajmuje jedną, gęsto zadrukowaną kartkę połowy – w pionie – formatu tego nieomal albumu.

Ale co tam fizyczne niedogodności flirtowania z księgą! Próbuj tu człowieku podejść jakoś krytycznie do tekstów ponad pół setki autorów. Ileż to innych punktów widzenie, metodologii i stylów. Próbuj się przebić przez dziesiątki biografii i wspomnień, które – co tu dużo gadać – nawet przy najszczerszych chęciach okazują się mało nas wzruszać, bo przed sięgnięciem do tego wydawnictwa nie mieliśmy pojęcia, że ktoś taki istniał a i opowieść o nim nas, zwykłych zjadaczy chleba, nie artystów, porwać nie zawsze potrafi. Trzeba było znaleźć jakiś klucz do owych 600 stronic i nadprodukcji (bez wątpienie nie z punktu widzenia ZASP) materiałów. Chociażby eleganckie motto zobowiązywało. Zaczerpnięto je z listu Juliusza Osterwy do Mieczysława Szpakiewicza. Jeden największych polskiego teatru, twórca Reduty, którego imię nosi lubelski teatr dramatyczny (i w – nie ma drugiego takiego przypadku powielenia patrona wśród scen kraju nad Wisłą, a to coś o Osterwie świadczy – Gorzowie Wielkopolskim), pisał w 1925 r.: „Wszystko minie, chwilowy tryumf i najbardziej błotnista, lepka plotka, i zarzut, i czarna obelga, i „jednowieczorowy oklask” – ale Idea nie zginie! Jeżeli tylko z gorącego uczucia czysta do mózgu przepłynęła – a czyn był dążącym do doskonałości jej odbiciem – to nie zginie! Wszystko jedno, czy ta Idea była polityczna, społeczna czy artystyczna. Wszystko jedno, z jakiej dziedziny artyzmu i wszystko jedno, czyje serce ją poczuło”. Czyż nie pięknie powiedziane?

Z młodości pamiętam, że z tego typu wielkimi wydawnictwami, a bez wątpienia do takich można zaliczyć 13-tomową edycję „Wielkiej encyklopedii powszechnej PWN” z końca lat 60. minionego wieku, krytycy radzili sobie w ten sposób, że czepiali się jednego hasła (jak przez mgłę świta mi, że chodziło o „hitleryzm”, ale mogę się mylić) z jakimiś błędami merytorycznymi, nieścisłościami czy wątpliwymi intencjami autora(ów), a opinia rzutowała na całość. Encyklopedia to jednak coś innego niż księga, – bo taką w gruncie rzeczy jest ta o związku sług Melpomeny, Terpsychory et consortes – pamiątkowa. Tej desperackiej i mało – najdelikatniej mówiąc – eleganckiej metody nie da się tu zastosować.

Do innego podejścia do „Księgi Jubileuszowej” przygotowałem już sobie na wstęp dość sympatyczną – wydaje mi się – anegdotę. Jesienią’09 na konferencji prasowej w lubelskim Tatrze Osterwy  przed premierą sztuki o Schulzu, młody aktor Mikołaj Roznerski opowiadał na marginesie o swej reakcji na zdobycie znaczącego lauru. – Tak się spieszyłem na pociąg do Warszawy po przedpołudniowym występie w Osterwie w bajce O dwóch krasnoludkach i jednym końcu świata, że do zamówionej taksówki na dworzec PKP wsiadłem w stroju, w którym grałem i przebierałem się po drodze. Wówczas dostałem telefonicznie informację o nagrodzie za rolę w Widnokręgu Myśliwskiego. Pan taksówkarz, który jakoś przeżył mój widok w przebraniu Krasnala Miastowego, musiał jeszcze ścierpieć moje radosne uściski, gdy na wieść o laurze rzuciłem mu się w ramiona – śmiał się. Okazało się, ze otrzymał Nagrodę Sekcji Krytyków Teatralnych ZASP im. Andrzeja Nardellego, przyznawaną za najlepszy debiut aktorski na scenach polskich teatrów dramatycznych. Trudno było się oprzeć wrażeniu, że zebranych dziennikarzy z pierwszego frontu kontaktów z teatrem tyleż ucieszyła anegdotka, co kompletnie zaskoczyła wiadomość, że jakaś taka nagroda istnieje. Sprawdziłem w „Księdze” i – należąc to do tegoż frontu, ale mając jakieś pojęcie o laurze – nie znam ani jednego z opromienionych nim od 1999, roku ustanowienia, aktorów. Niby lektura tomu o 90 latach ZASP poszerza wiedzę na ten temat, ale są to absolutne – wobec całości dziejów związku – marginalia. Zatem, nie tędy droga.

Przyszedł wreszcie pomysł, który nota bene, bowiem niekiedy to najbardziej rajcujące lokalnego patriotę poletko percepcji, śmiało polecam wszystkim Czytelnikom z innych  miast teatralnych niż gród, w którym wydawany jest Akcent. W „Artyści sceny polskiej w ZASP 1918 – 2008” zacząłem tropić lubliniana. Koncept był z rodzaju oczywistych: księga powstała pod redakcją Andrzeja Rozhina, artysty dla lubelskiej Melpomeny wielce zasłużonego, założyciela, wieloletniego szefa i reżysera legendarnego Teatru Akademickiego Gong 2,  twórcy i komisarza festiwali Studencka Wiosna Teatralna w latach 1966-1974, dyrektora naczelnego i artystycznego Teatru Osterwy w latach 1985-1993, który przygotowując „Księgę Jubileuszową” wykonał iście benedyktyńską robotę (koncepcja, układ, nawet dobór tych setek fotografii), a jeszcze przyozdobił ją m.in. erudycyjnym wstępem „Od redakcji”. To w nim w pewien sposób „usprawiedliwia” to, o czym – budząc popłoch piszącego te słowa – było w pierwszych akapitach niniejszej próby recenzji: „Pokazujemy przemiany idei „zaspowej”, jej wczoraj i dzisiaj, w perspektywie personalistycznej, czyli  poprzez działających w związku ludzi, artystów wielkich i małych, znanych i nieznanych, tworzących ogromny potencjał „ludzi ZASP-u”. Piszą o nich autorzy kilku pokoleń, praktycy i teoretycy teatru, a wśród nich teatrolodzy reprezentujący różne szkoły metodologiczne. Taka wielogłosowość, mamy nadzieję, buduje dyskurs, w którym idea „zaspowa” konfrontowana jest z wielu punktów widzenia”.

Lubelski klucz zastosowany wobec pierwszej – oprócz Rozhina – persony ZASP, o której tu słów kilka, jest w zasadzie wytrychem, bo co to za związek z miastem Juliusza Osterwy, skoro „tylko” nosi jego imię tutejszy teatr? Jeśli grywał w nim, to pamięć o tym śladowa a to, że w nim żywa pozostaje świadomość, iż ten Juliusz wielkim artystą był, to w tym środowisku ogólnopolska norma. No, jeszcze można wyszperać w zakurzonych teatralnych annałach, że m.in. Halina i Jan Machulscy stworzyli nawiązującą do tradycji Osterwowego zespołu Scenę Reduta 61, ale to również nie argument. Nie można się jednak oprzeć pokusie. Nie dosyć, bowiem, że szkic częstego gościa na lubelskich festiwalach teatralnych, Agnieszki Kocher-Hensel. „Trzeba urodzić człowieka bez garbu – Juliusza Osterwy marzycielstwo i praca u podstaw” jest porywającym esejem naświetlającym postać bohatera wszechstronnie i analizującym dogłębnie jego dzieło, to znalazł się tam cytat, dla kogoś czułego na słowo pisane, porażający swą urodą. Tak wysmakowaną polszczyzną, jak uczynił to w 1905 r. Adam Grzymała – Siedlecki charakteryzując Osterwę, dziś się już nie pisze. Posmakujcie i Wy: „Ten młodzieniaszek, który rok przedtem po raz pierwszy stanął na scenie, a przedtem nie zaznał żadnej szkoły teatralnej – z wrodzonych obdarowań wnosił w grę całe wstępne wyrobienie aktorskie: nienagannie postawiony głos, wyraźną dykcję, poczucie scenicznej przestrzeni, grację ruchów. Dodajmy do tego harmonijną budowę ciała, urodę twarzy, zgrabność salonowego panicza – a już nam to chyba powie, jaka fizyczność zalecała tego „smarkacza” teatrom polskim. Przy tych powabach dla wzroku i słuchu – urok psychiczny. (…) Jakaś „atłasowa” delikatność, jakaś radosna, choć dyskretna, dyskretna a zalotna życzliwość, jakieś zawsze czynne zainteresowanie się bliźnim – i równocześnie… Równocześnie ostry uśmieszek, który natychmiast w oczach mu rozpalał mu jakieś zda się, niepokojące skry. (…) Za zasłoną żył i pracował drugi, znacznie istotniejszy Osterwa – osobnik o skoncentrowanej woli i konsekwentnie zdążający do wytyczonych sobie celów. (…). Nie bez głębszych przemyśleń zrozumiał, że za sławę czy karierę, jak i za wszystko w życiu, należy płacić; w tym wypadku płacić należy wytężoną pracą, zasługami i wyniesionym z pracy pożytkiem ogólniejszego znaczenia”. Trochę to przydługie, jak na ten tekst, ale – przyznacie – smakowite. I Osterwę można od razu polubić!

Jakie tu jednak lubliniana ścigać? Że aktorka Katarzyna Skolimowska urodziła się w Lublinie, a inna, Maria Mamona, autorka wspomnienia „O, idzie Skolimów!” (urocze ple-ple) – w Krasnymstawie? Bodaj nigdy mieszkańcy miasta nad Bystrzycą i Ziemi Lubelskiej tego nie odczuli. Aleksander Zelwerowicz także urodził się w Lublinie (1877), stosowna tablica na kamienicy przy Rynku Starego Miasta to poświadcza, ale zdaje się, że nigdy do tego faktu nie powracał. W każdym razie,w szkicu Barbary Osterloff „Zelwer” przybliżającym jego sylwetkę, autorka pisze od razu o młodzieńczych latach warszawskich artysty. Pozostaje zatem poczytać o jego wielkich kreacjach i krótkiej, niespełna rocznej prezesurze w ZASP w latach 1920-21. Więc może należy zauważyć, że Feliks Chmurkowski w latach 1922-30 grywał m.in. na lubelskiej scenie? Że lubelskie epizody w swej artystycznej karierze mieli Władysław Krasnowiecki, Jan Świderski, reżyserzy i aktorzy Jerzy Goliński i Jan Bratkowski, scenograf Zenobiusz Strzelecki? Albo, że Andrzej Szczepkowski, „prezes czasów stanu wojennego”, trafił do Senatu z rekomendacji chełmskiej Solidarności? Śmiechu warte!

Tak naprawdę, pierwsza prawdziwie lubelska (przynajmniej od czasu wojny do końca życia) sylwetka w księdze, to bohater szkicu Marzeny Kuraś „Maksymilian Chmielarczyk – wszechstronny człowiek teatru”. Onże był prezesem powołanego w Lublinie Tymczasowego Zarządu Głównego ZASP od grudnia’44 do maja’45. Krótko. I króciutki, nawet nie dwustronicowy jest tekst o tym znakomitym pono aktorze komediowo-charakterystycznym, reżyserze, dyrektorze lubelskiego Teatru Miejskiego od 1947 do 1952, za którego „kierownictwa scena lubelska przeżywała jeden z najlepszych okresów swej artystycznej działalności”. Nawet nie pojawia się tu informacja o wspomnianym w tekście synu Andrzeju, że ten kontynuował rodzinne tradycje (jako aktor dysponował podobnym emploi) i w powojennych dziejach najdłużej – obok Janusza Warmińskiego z Ateneum – w Polsce sprawował funkcje dyrektora placówki teatralnej, w jego przypadku lubelskiego Teatru Muzycznego (pierwotnie Operetki).

Żadnej wątpliwości, co do „lubelskości” osoby nie może być wobec Krzysztofa Torończyka, bohatera jednej z czterech Rozmów pomieszczonych w „Księdze Jubileuszowej”. Na scenie Teatru Osterwy już dzieckiem jako syn Jerzego, scenografa, w latach 1958-71 dyrektora naszej sceny, sam zastępca dyrektora w Osterwie w latach 1978-92, a obecnie, od 2000 r do dziś dyrektor naczelny tego teatru. Jak widomo, Krzysztof jest równocześnie dyrektorem Teatru Narodowego w Warszawie. W rozmowie „Menadżer”, którą z nim przeprowadził Jan Bończa-Szabłowski, w sposób nietuzinkowy opowiada, co może zdziałać dyrektor-menadżer teatru a także o swej niebagatelnej działalności w ZASP (może ktoś zauważył, ale unikam odmieniania tego skrótu). Godne polecenia!

Trafimy też w tomisku na krótkie biogramy aktorów Osterwy, członków władz związku obecnej kadencji, Romana Kruczkowskiego, szefa lubelskiego oddziału i Jerzego Rogalskiego, działającego w Komisji ds. Repartycji. I tyle! Ale jest jeszcze lublinianin czasowy, potraktowany po królewsku bardzo obszernym opisem jego sylwetki Ignacy Gogolewski, przez pięć sezonów trudnych lat 80. tamtego stulecia dyrektor Teatru Osterwy, który zresztą już w XXI wieku wrócił triumfalnie na kierowaną ongiś przez siebie scenę rolą Nowosilcowa w mickiewiczowskich „Dziadach”. Przypadek Gogolewskiego pozwolił piszącemu te słowa wyzwolić się przyczynkarskich poszukiwań tego, czego w tomie jeno odpryski, a dostrzeżenie innego tropu, rysu immanentnie zawartego w księdze, który nie pozwala ją nazwać typowa księga pamiątkową, pełną hagiografii i –często – zwykłego wazeliniarstwa.

W „Artyści sceny…” można wyłowić sporo prawdziwych perełek, anegdotycznych opowiastek i zwieschenrufów ubarwiających doskonale niekiedy przygotowane merytorycznie, dopracowane faktograficznie artykuły o zaangażowanych w związkową działalność członkach ZASP,. Ot, chociażby o wielkim Leonie Schillerze (prezes SPATiF 1950-54). Ponoć bywał on żenująco uległy wobec absurdalnych praktyk biurokracji i w jego archiwum znaleziono urzędowy kwit, który Schiller, przewodniczący Komitetu Budowy Teatru Narodowego (dziś Wielkiego) w Łodzi wystosował do Schillera, rektora PWST. „W piśmie tym – jak pisze Henryk Izydor Rogacki – Schiller uwiadamia sam siebie o dacie, o godzinie planowanego posiedzenia i apodyktycznie, nie całkiem grzecznie, napomina, że koniecznie trzeba być punktualnym” (!) Albo o tym jak Andrzej Szczepkowski, wówczas członek senackiej Komisji Kultury, potraktował swego imiennika, Drawicza, przewodniczącego Komitetu ds. Radia i Telewizji. Nazwał on prezesa szambelanem , bo ten kierował największym szambem w Polsce Ludowej. Potem aktor opublikował list otwarty pt. Akt skruchy. Pisał m.in.: W gorącej atmosferze tego spotkania i w polemicznym ferworze użyłem pewnego zwrotu, który – nie przeczę – nie był żartem najwyższego lotu. Dotyczył jednak tylko i wyłącznie jednostek najniższego pełzania w obszarze bezideowości, zakłamania, dwulicowości i faryzeuszostwa. Albo – na zasadzie niewinnej wrzutki – informacja o pewnej ułomności Henryka Szletyńskiego, trzykrotnego prezesa, w tym, na swoje nieszczęście, tzw. „nowego” ZASP w stanie wojennym. Pisał on artykuły o teatrze, z których złożył kilka książek. „Jedna z nich była prawdziwym ewenementem – pisze Maria Napiontkowa – stanowiła zbiór mów pogrzebowych, wygłoszonych przez Szletyńskiego na przestrzeni kilkudziesięciu lat”.

Pojawiają się też w tomie teksty różne. Dokumentalne w swej oschłości. Przesłodzone (domena rozdziału Wspomnienia). Stawiające bohaterów na piedestał ( jak czułby się znany z niezwykłego poczucia humoru Gustaw Holoubek, w spiżowym garniturze, który mu uszyto, niestety już się nie dowiemy). Na granicy bzdury (historyjka Marty Stebnickiej, którą zawsze lubiłem, o tym jak w 1948 podczas wizyty paryskiego teatru, za kulisami podawała Louisowi Jouvetowi tabletki… przeciw poceniu się!). Martyrologiczne. Kaznodziejskie. Faktograficzne, złożone z codziennych drobiazgów. Adwokackie (wielka obrona Kazimierz Dejmka piórem Stanisław Brejdyganta) . Objaśniające, jak Aliny Janowskiej o stosunkowo późno powołanej do życia Sekcji Estrady. Nostalgiczne (o knajpie Spatif). Nawet lekko frywolne, a bez wątpienia dowcipne, jak „List do Andrzeja R.” Niny Repetowskiej, która twórcy Gongu 2 wyznaje 40 lat później, że w 1968 nazywała go „Polski Brando”. Tak redaktor Andrzej Rozhin kroił i szył ten dla większości autorów bardzo osobisty rozdział, jak mu członkowie związku odpowiadali na jego – przy Repetowskiej to się okazało – pytania o ZASP i zapewne prośby o spisanie wspomnień. Większość tych tekstów to słodycz, daleka od kontrowersji norma ksiąg pamiątkowych.

600-stronicową strawę dopełnia jednak kwas, a właściwie nawet gorycz. Rozhin redagując tom, oddał głos przedstawicielom różnych opcji i frond. I wychodzi szydło z worka, ile w artystach-związkowcach niezabliźnionych ran i zaszłości, ile emocji wciąż nie do okiełznania.. To podskórny puls tej księgi, sprawiający, że jej lektura nie jest czynnością obojętną, letnią. Można wręcz podejrzewać, że polaryzują się bieguny odbiorców a w niektórych teatrach czy szerszych środowiskach wrze podczas komentowania, kto i co napisał. Wspomniana sprawa Gogolewskiego ujawnia, jak dawne przewiny ciągną się latami za artystą, który chciałby się wreszcie od nich uwolnić, a one – wbrew pragnieniom zainteresowanego – pętlą się zaciskają na jego szyi. Znakomity aktor romantyczny, którego sylwetkę w jednym z najciekawszych, bardzo wyważonych tekstów księgi kreśli Tomasz Miłkowski (przysięgam, że te ukłony nie mają nic wspólnego z tym, ze autor jest szefem niżej podpisanego w polskiej sekcji AICT – Międzynarodowej Organizacji Krytyków Teatralnych) jak mantrę powtarza zaklęcie, że nie chciałby wracać do epizodu, który go w środowisku – tym, co bardziej rewolucyjnym, – napiętnował. Epizod jest lubelski. Dyrekcja „Gągoły” w Lublinie, jak pisze Miłkowski, „przypadła na trudny czas konfrontacji z władzą. Trzymał się od tego z daleka, ale kiedy lubelskiemu zespołowi zaproponowano nagrania dla Teatru TV, przystał na ich rejestrację, zasięgając wcześniej opinii zespołu. Będące w większości w opozycji wobec władzy środowisko uznało to za złamanie bojkotu i od tego czasu snuła się za Gogolewskim nieprzyjazna opinia pieszczocha władzy. Niektórzy do dzisiaj chowają w sercu głęboką urazę (…). Gogolewski tylko nieśmiało zauważał, że bojkot w prowincjonalnym teatrze oznaczał coś innego niż w sercu Warszawy, że dla aktorów pokazanie się na antenie ogólnopolskiej było wielką szansą”. Byłem świadkiem tamtych wydarzeń i nie stałem po stronie Pana Ignacego, ale mogę poświadczyć, że o tych dobrych intencjach dyrektora Osterwy ze stanu wojennego wszyscy wiedzieli. Tak jak mogę poświadczyć, że prawdę pisze Miłkowski, zamykając kwestię zdaniem: „Zespół lubelski zachował swego dyrektora w dobrej pamięci, a jego udział gościnny w „Dziadach” (już w XXI w. – przyp. AM) potraktował jako wyróżnienie dla teatru”.

Pewne trudne sprawy z długiej historii ZASP już się zabliźniły. Mało kto już wspomni ubezwłasnowolnianie, a następnie likwidację ZASP na przełomie lat 40. i 50. i powołanie do życia Stowarzyszenia Polskich Artystów Teatru i Filmu. Nie ma zresztą o co kruszyć kopii. To były decyzje stalinowskiego systemu,.Co najwyżej ktoś – póki żył – nosił na sercu ciężar, że nie kiwnął palcem np. w obronie łamanego przez ten system Schillera (vide godny szczerego polecenia esencjonalny, krótki jak na rozmiary tej księgi wstępny szkic Zofii Watrak „Historyczne konteksty Związku Artystów Scen Polskich. Duchowe dziedzictwo”). Jednak inne urazy w tym gronie są wciąż żywe. O żalach, co do zachowań kolegów w stanie wojennym, podobnych tych do Gogolewskiego, można poczytać w wielu szkicach (sylwetkach, biogramach, wspomnieniach). Niekiedy niechęć do kogoś jest ewidentna i dopada także autorów spoza związku, którzy – z założenia, jak mniemam – mieli dążyć do obiektywizacji. Sylwetce wspominanego już działacza, który za trzeciej swej prezesury kierował nowym, „wojennym” związkiem pod starą nazwą ZASP, Maria Napiontkowa przydała elegancki tytuł „Henryk Szletyński – wzorem Jaracza wierzył w siłę i potrzebę społeczną teatru”. Z tym, że w gruncie rzeczy „załatwiła go” już w pierwszym zdaniu artykułu, pisząc: „Człowiek wielkich ambicji, zdecydowanie mniejszych zasług”. Kilka wierszy niżej jest o tej jego nieszczęsnej książce z mowami pogrzebowymi. Barykad, które zostały wzniesione po 13 grudnia 1981 przez godnych prawdziwego uznania artystów działających w podziemiu i „nowozwiązkowców”, najwyraźniej w kręgu ZASP nie wszyscy chcą rozbierać, czego także sporo dowodów w tekstach „Księgi Jubileuszowej”. I to jest to odium ciążące na związku scenicznych artystów.

Jeszcze żywszą (pomijam tu sprawę ratującego w 1989 jedność ZASP, ale mało przez kogo kochanego Kazimierza Dejmka, bo to smaczek, który należy samemu wyssać!), bo zdecydowanie świeższą – jakkolwiek, daj Boże, jeszcze z XX wieku – kontrowersją jest antagonizm zwolenników dwóch do cna skonfliktowanych prezesów, Kaczora i Łukaszewicza. To, jak zapewne wielu pamięta, efekt finansowej afery, w którą za kadencji „Jana Serce” wpędził ZASP księgowy, skupujący za pieniądze członków obligacje upadającej stoczni. Dekada czasu z okładem niewiele załagodziła. Piszącymi rządzą skrajne pasje. Zawsze uśmiechnięta, zdałoby się anielsko traktująca sprawy red. Krystyna Gucewicz wypala: „Obelżywa anatema, jaka dotknęła prezesa Kazimiera Kaczora i jego współpracowników za sprawą Olgierda Łukaszewicza i jego halabardników, spowodowała nieodwracalny do teraz upadek prestiżu środowiska ludzi teatru. Wszyscy zostaliśmy zepchnięci do narożnika aferzystów”. I proponuje: „czas odkłamać tamtą traumę”. Krystynie wtóruje m.in.aktorka Sławomira Łozińska, za Kaczora wiceprezes organizacji, która pisze, że to, co się stało „mogę nazwać jednym słowem: żenada. I wstyd”. Oczekuje też „całkowitej rehabilitacji Kazimierz Kaczora, Jego dobrego imienia i dorobku”. Łozińska nawet uważa, że to powinno się stać przed stuleciem działalności ZASP. Argument brzmi,:„Jeżeli się to nie stanie – nasz Jubileusz będzie jak malowanie trawy na zielono”. No, ładnie!

Stulecie ZASP… Czy związek do niego dotrwa? Dochodzimy oto na koniec do stanu przepełnienia czary goryczy, błąkającej się pośród różnych smaków księgi i ujawniającej co i rusz, z coraz większą siłą swój jad. Chodzi o bezradności członków związku, ludzi pogrążonych w smutnej refleksji:, co dalej? W tekście opisującym sylwetkę Łukaszewicza, cytowana jest dziennikarka Wprost, która przy okazji „afery” diagnozowała, iż prawdziwą katastrofą jest to, że po 1989 r. ZASP „nie potrafił przyciągnąć młodych członków. Staje się, więc, coraz bardziej organizacją emerytów”. I podpierała to argumentem, że zaraz po Łukaszewiczu, prezesem został emeryt Gogolewski i „ZASP powrócił nie tylko symbolicznie do czasów PRL”. Sekowanie kończyło sentencjonalne „Ale może tak powinno być, bo większość artystów mentalnie nigdy się z PRL nie wyzwoliła’. Swoją drogą, nawet redagujący księgę przyczenia się do wydawania sądów, że ZASP to organizacja zajmujące się chronieniem emerytów przez tych, którzy emerytami będą lada chwila. Dominującym wątkiem tomu jest temat owej „Perły w koronie ZASP-u”. O Domu Artysty Weterana piszą Zofia Kucówna, wspomniana Maria Mamona, chyba ktoś jeszcze, a jakby tego było mało, swoje trzy grosze dodaje red. Andrzej Rozhin

Pralniany tekst Wprost został zaimportowany. Ale niepokój o przyszłość ZASP, niekiedy na granicy czarnych przeczuć, dużo częściej myślenia reformatorskiego, stawiania sobie wyzwań na miarę czasów, w jakich żyjemy, rozsypany jest w wielu miejscach sześciu setek kart jubileuszowej księgi. Już w historycznym artykule wstępnym mowa jest o potrzebie nowej strategii wobec władz w momencie wycofania się państwa z bezpośredniego zarządzania kulturą i braku wyrazistej polityki kulturalnej. Może najwięcej , najbardziej analitycznie o nowych wyzwaniach pisze Jan Kulczyński pisze w tekście o oddającym te intencje tytule „Czym powinien zająć się dziewięćdziesięcioletni młodzieniec”, powracając m.in.do starego, od lat powracającego wątku potrzeby Ustawy o teatrze. Aktualny prezes, Krzysztof Kumor, chwaląc się dokonaniami, nagle upomina się o wyrazistość mowy scenicznej w dobie, gdy grający w tasiemcowych telenowelach aktorzy przenoszą obowiązujący w nich koszmarny sposób mówienia na scenę. W kilku punktach powraca też niepokój o konkurencję, nowe Stowarzyszenie Aktorów Teatralnych i Filmowych, powołane właśnie przez różnego typu telenowelowców ocierających się o chałturę. I jeszcze o młodych.. „Pytanie o młodzież spędza sen z powiek wszystkich organizacji korporacyjnych, które starzeją się wraz ze swoimi członkami – stwierdza już nie wściekła, tylko zatroskana Krystyna Gucewicz.

Problemy… Zanurzony w słodko-kwaśnej strawie z dodatkiem potężnej łyżki dziegciu, częściej niż rzadko usatysfakcjonowany lekturą, idę za prostą, wręcz oczywistą, a przez to piękną myślą drogiej mi osoby. Tak jak ona, stanowczo jednak wolę aktorów na scenie a innych artystów w ich akcie twórczym!

Andrzej Molik

PS. Zajmując się meritum, nie wspomniałem nic o robocie edytorskiej. To opracowanie graficzne Justyny Czerniakowskiej sprawia, że księgę odbieramy przy pierwszym spotkaniu jak album. To dzieło eleganckie i efektowne, ale… Ano, właśnie! W pewnych rozwiązaniach katastrofalne. Już nadrukowanie czerwonych tytułów tekstów z sylwetkami prezesów na czarny tekst szkicu, powoduje, że ten, przykryty kolorem staje się nieczytelny. Zgrozą natomiast są wyciągnięte na margines (pionowo, żeby tymi kilogramami tomu sobie kręcić o 90 st.!) podpisy pod klisze, czyli fotografie. Drukowane na czerwono, czcionką niższą niż nonparel, czyli najmniejszą ze stosowanych w gazetach za czasów typografii. Żeby dobić Czytelnika, osobliwie – jak się rzekło wyżej – tak często w przypadku ZASP emeryta, jest to ozdobna, kaligraficzna kursywa, przez którą i młodzieniaszek z najlepszym wzrokiem przebrnie z trudem. W teatrze znane jest powiedzenie na temat poronionych pomysłów głównego realizatora przedstawienia. Mówi się zgryźliwie: – Pan reżyser miał pomysły! W tym przypadku pomysły miała pani grafik.

„Artyści sceny polskiej w ZASP 1918 – 2008. 90 lat Związku Artystów Scen Polskich. Księga Jubileuszowa”. Pod redakcją Andrzeja Rozhina. Związek Artystów Scen Polskich. Warszawa 2009. ss. 600.

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: