Kto mi da skrzydła?

Po premierze w Teatrze Andersena

Chyba jeszcze nigdy w długiej historii Teatru im. Hansa Christiana Andersena (długiej, jeśli policzymy ją łącznie z wcześniejszym Teatrem Lalki i Aktora tegoż imienia) premiera nie otrzymała tak fantastycznej oprawy jak w minioną niedzielę. Poprzedzał ją festyn na Starym Mieście, na Rynku i przed teatrem, a zamykała uroczystość wręczenia Orderu Uśmiechu Joannie Kulmowej, bohaterce wieczoru i spektaklu „Joanna Skrzydlata”. W organizację przedsięwzięcia włożono mnóstwo pozytywnej energii i, o ile o całej tej otoczce przedstawienia można się wyrażać w samych superlatywach, jego samego teatr nie zaliczy niestety do swych sukcesów.

Problem z percepcją i oceną „Joanny Skrzydlatej” jest nieco skomplikowany, bo długa jest lista niewątpliwych aktywów spektaklu. Co my tu mamy? Mamy przede wszystkim wdzięczną materię poetycką, wybór z twórczości Joanny Kulmowej kierowanej nie tylko do młodego odbiorcy (jak sama autorka wyznała, unika takiego adresowania). Fragmenty baśniowych książek „Wio Leokadio” i „Różne rzeczy Pana Hilarego” mieszają się z ulotnymi wierszami, dopieszczonymi miniaturami i – wreszcie – ze strofami wręcz religijnymi. Można podziwiać obrazowania i metaforykę wierszy, zwiewnośc języka, nasycenie humorem i – na drugiej szali – iście filozoficzną refleksją, zadumą nad losem połączoną z głębokim przekonaniem o wartości marzeń, pytaniami egzystencjalnymi, które wkraczają w sferę metafizyki. A wszystko to jest dalekie od napuszenia, porywające i leciutkie jak piórko, skrzydlate…

Mamy następnie plastyczne tło, bajkowo-surrealny świat wydobyty z nieokiełznanej wyobraźni Jarosława Koziary, autora scenografii i kostiumów. Zaprojektowana przez niego przestrzeń nie straszy przeładowaniem, sprowadza się do prostej ławeczki, uskrzydlonej huśtawki i zdobnych w motyle skrzydełka pasiastych figur-totemów, a ta jej ascetyczność jakby odwoływała się do dzieł Giorgio de Chirico czy Rene Magritte’a. Zwisające w dół parasolki wydają się niczym rekwizyty wyjęte z obrazów innego wielkiego Belga, Paula Delvaux, a specyficzne potraktowanie przestrzeni przydaje jej wymiar tajemniczości. Czysta poezja, objawiajaca się także w baloniasto „nadmuchanych” kostiumach, których plastyczny rytm znaczą wałkowate zgrubienia. W tym kontekście pojawijacy się teatr cieni, chociaż nawiązuje do parawanów w tle, jawi się jak trochę z innej bajki, ale i przyznać trzeba, że uatrakcyjnia wizję i daje pretekst do wzbogacenia akcji sztuki.

Mamy następnie w „Joannie Skrzydlatej” niepospolitej urody muzykę, bo realizatorzy zamierzyli się na musical poetycki i Gabriel Menet wywiązał się z kompozytorskiego zadania (i przygotowania wokalnego zespołu aktorskiego) znakomicie. Jego utwory łatwo wpadają w ucho, mają wszelkie znamiona przebojów a przy tym, nie jest to jakaś muzyka łatwa, lekka i przyjemna, czyli muzyczna konfekcja, bo z zaśpiewaniem niektórych piosenek nie poradziłby sobie ktoś o mniejszym talencie wokalnym niż ten, którym dysponują aktorki z Teatru Andersena. Kiedy jedna z nich śpiewa „Takie piękne i skrzydlate są poranki”, musi sobie poradzić z załamaniami frazy, zmianami tonacji i melodyką o ekwilibrystycznej konstrukcji. Kiedy brzmi tutti w liście „Ja dziękuję panu, panie Janie Chrystianie” pobrzękują nam motywy starego motetu czy echa beethovenowskiej „Ody do radości”. Znajdziemy trochę takich odwołań do tradycji, ale nikt nie powie, że kompozytor nie stworzył samoistnego, zamkniętego dzieła. Jest ono godne nagrania na płycie, bo…

Tak, bo mamy jeszcze po stronie aktywów spektaklu te niezwykłe śpiewajace aktorki z Andersena, o których już dawno powiedziałem w tym miejscu, że są w Lublinie najlepsze i koleżanki z innych teatrów – bez obrazy -powinny przychodzić doń do placówki na Starym Mieście po nauki. Szczególnie dobitnie brzmi altowy głos Ilony Zgiet, która potrafi poradzić sobie z każdą materią muzyczną (to o nią chodziło w tekście kilkanaście wierszy powyżej), ale i Violetta Tomica (szczególnie zapamiętałem balladkę o niepotrzebnych rzeczach) i Roma Drozdówna ( „Siedzi Jezus” w klezmerskim, żydowskim klimacie). Tak na marginesie, patrzę z podziwem jak wreszcie zmienia się emploi tej długo infantylizującej swe kreacje aktorki i jak pani Roma potrafi być dziś dojrzała w dozowaniu środków ekspresji a tutaj – zwyczajnie powabna, by nie rzec sexy.

Wtórują tej trójce w chórkach bardzo udatnie i Maria Perkowska i basujący Zbigniew Litwińczuk (śpiewa i solo), którzy jednak wzięli dodatkowo na swe barki wieksze zadania aktorskie. On odtwarza kilka ról i wie dobrze jak je poprowadzić, ale szczególną uwagę przyciąga ona, bo to pani Maria wciela się w osobę głównej bohaterki Joanny i z jej ust słyszymy najważniejsze strofy płynące z serca poetki, włącznie z owymi pytaniami egzystencjalnymi nasyconymi metafizyczną treścią. Słuchanie recytacji Marii Perkowskiej to najczystsza przyjemność. Tu nie ma niepotrzebnych, efekciarskich ozdobników. Tu się nie uświadczy żadnej minoderii czy egzaltacji. Tu nastąpiło kapitalne utożsamienie z postacią i z jej dziełem. Instruktorzy przygotowujący młodzież do turniejów recytatorskich powinni pielgrzymować z wycieczkami na ten spektakl, żeby przyszli adepci pięknego słowa uczyli się na kolanach, jak je wypowiadać. Jak osiągnąć tę barwę, tę stonowaną ekspresję. Jak piorunujący efekt osiągnąć w wyciszeniu, w minimaliźmie.

Mamy wreszcie w spektaklu kapitalny pomysł na leitmotivowo pojawiającą się, cały czas milczącą postać, w którą wcielił się, nie wiedzieć czemu pominięty w programie Ryszard Drozd. Jest ona uosobieniem poezji – może weną twórczą, może Pegazem, może Andersenem…. Tu mamy miejsce na grę wyobraźni, na inwencję widza, na to, o co głównie w tym przedstawieniu chodziło.

Co się zatem stało, że po tym całym długim spisie pozytywów „Skrzydlatej Joanny”, nie da się powiedzieć, że jest to spektakl udany? Jego błąd, bład tej realizacji tkwi gdzieś u podstaw, na poziomie pomysłu inscenizacyjnego. Włodzimierz Fełenaczak, autor scenariusza i reżyser w jednej osobie za bardzo uwierzył w to, że da się dziś (i to w teatrze z określonym adresatem, nawet jeśli jest to starsza młodzież) odrodzić teatr stricte poetycki, odwołujący się jedynie do słowa wiązanego, do metafor, do wyobraźni odbiorcy. To, co autorowi adaptacji wydawać się mogło oczywiste, bo zna twórczość autorki „Wio Leokadio” wyśmienicie, dla widza zaczyna być nieczytelne. Przecenił Włodzimierz Fełenczak nasze możliwości percepcyjne, zamierzył się na zadanie je przerastające. Przejścia z wierszy mówionych do śpiewanych wspinają się na takie wyżyny umowności, z tak subtelnych skojarzeń korzystają, że stają się zagadką nie do rozwiązania. To zaczyna drażnić a musical zaczyna przeradzać się w music-hall, w składankę śpiewanych kawałków, tyle, że pozbawioną czytelnego łącznika.

Strofy wielkiej poetki nie uniosły tej roli. Najwyraźniej trzeba było szukać innego spoiwa, może nawet napisać specjalnie odrębne teksty, tak, żeby ze sceny dobiegały treści ułożone w dramatyczną konstrukcję. Gdy jej zabrakło, na widowni zaczęło wiać nudą a to w teatrze rzecz najstraszniejsza, zaś dopuszczenie do niej, to teatru grzech najcięższy. Szkoda tego przedstawienia, które jak sen poetki miało się unosić w powietrzu i zdobywać szerokie przestrzenie. Gdyby tak, jak Parasol Hilary, potrafił ten spektakl przemówić, może za inną poetką – bodaj, o ile z dzieciństwa pamiętam, Janiną Porazińską – zadałby pytanie: – Kto mi da skrzydła?

Andrzej Molik

Joanna Skrzydlata. Musical poetycki według tekstów Joanny Kulmowej. Scenariusz i reżyseria – Włodzimierz Fełenczak; scenografia i kostiumy – Jarosław Koziara; ruch sceniczny – Paweł Pniewski; muzyka i przygotowanie wokalne – Gabriel Menet. Prapremiera w Teatrze im. H.Ch.Andersena w Lublinie 24 września 2000 r.

Kategorie: /

Tagi: / / /

Rok: