List do Elżbiety S.

Małe wytłumaczenie. Pozwalam sobie opublikować na blogu coś ze sfery osobistej, żeby nieskromnie upowszechnić zawarte w liście informacje o ważnym dla mnie, a przecież nie tajnym, wielokrotnie opisywanym wydarzeniu. Dokładnie rzecz ujmując, zostały one – ze względu na prywatny charakter imprezy – odarte ze szczegółów, pozwalających na identyfikację kameralnego miejsca, do którego nie mogę zaprosić całej ludzkości. I to mi proszę wybaczyć! Adresatkę listu ujawnię, kiedy mi na to zezwoli. W każdym razie epistolarny zryw jest skutkiem Jej komentarza do blogowego wpisu z 24 stycznia pt. Okolice piwnicy. Umysłowej. Powiem jedynie, że Ela była przez wiele lat bardzo znaną postacią działającą w Lublinie, a życie – i nie wątpię, że szczęście – zagnało Ją do grodu stołecznego. Resztę nich okryje kurtyna milczenia.

***

Droga Elu!

Jakże miło, że – chociażby w tej formie – odezwałaś się wreszcie. Komentarz Pani oczywiście zaakceptowałem (mam takie prawo) do druku, co możesz sprawdzić skoro jakimś cudem odkryłaś mój blog u konkurencji – w Dzienniku Wschodnim, bo jak wiesz, całe życie zawodowe związany byłem z Kurierem. Uczyniłem to tym chętniej, że masz swoje racje. Ale nie dziw się mi. Do Łysiaka mam od lat stosunek ambiwalentyny. Mój idol, dzięki któremu stałem się nawet (na krótko) napoleonistą, a przede wszystkim, dzięki któremu zająłem się na poważnie sztuką (zaczęło się od podróży tropami Francuskiej ścieżki czy Wysp zaczarowanych  – powiedzmy do Muzeum Guggenheimównej w Wenecji czy Świątyni Autostrady Słońca pod Florencją, a skończyło na uprawianiu krytyki sztuki), ten pisarz wprost porywający w pewnym momencie pobłądził. Kiedyś może – oby! – będę miał okazję opowiedzieć Ci Elu,  jak wielką jego manipulacją był opublikowany bodaj już w 1. lub 2. tomie zbiorów Łysiak na łamach jedyny wywiad jakiego udzielił polskiej prasie w czasie stanu wojennego, czyli mnie – do skromnego prowincjonalnego Kurierka L.

Jest okazja ku takiemu spotkaniu. Jeśli znajdziesz czas i ochotę na wędrówkę do swych lubelskich korzeni, zapraszam Cię jak najserdeczniej na kolejne okrągłe Urodziny Artystyczne Molika o godz. 18 […] w znanej Ci (tam Cię ostatni raz widziałem) knajpie […], zwanej obecnie […], bo prowadzona przez cudownych ludzi z osieroconego (słynny remont) Klubu Towarzyskiego H. Nie pomnę czy kiedyś uczestniczyłaś w tej aferze, ale jest to stworzona przeze mnie nowa świecka tradycja, tylko pozornie zbliżona do formuły benefisu, bo polega na tym, że występują dla mych gości zaprzyjaźnieni artyści, tacy, którym udało mi się w ramach uprawiania poletka dziennikarskiego podać pomocną dłoń, wesprzeć ich dobrym słowem i – jakkolwiek to durnie brzmi – otwieraniem nowych twórczych horyzontów, a o oni po dziś dzień o tym pamiętają (taki BAJM już dawno zapomniał, Budka Suflera nieomal też) i gotowi są stawić się na każde moją prośbę-wezwanie.

Zaraz zacznę czwarty rok w roli stypendysty ZUS i chociaż wciąż utrzymuję dużą aktywność i nie czuję się z życia artystycznego grodu nad Bystrzycą wyautowany (stąd podtytuł Blog bywalca), uznałem pod koniec ub. roku, że formuła się wypaliła i czas po cichu pożegnać się art-urodzinami, które startowały przy okazji mego 51. jubileuszu (od tej pory zwą się „okrągłymi”) i tylko raz od tamtej pory się nie odbyły (tak naprawdę w skromnych, kameralnych warunkach miały miejsce w zapomnianym już pięknym lokaliku Za Piecem, a m.in. śpiewał wówczas przy gitarze świeży naówczas prezydent miasta Andrzej Pruszkowski, jeszcze wtedy człowiek bardzo przyzwoity). Realnie, dzień mego odkrycia tego padołu płaczu przypada na 21 stycznia (śp. mama twierdziła – o ile pamiętam – że stało się o to o 3 rano, czyli jeszcze pod wyraźnym wpływem ustępującego Koziorożca, dlatego od zawsze mówię, że jestem – pardon za słowo – niedojebanym Wodnikiem; mą szyderczą satysfakcją pozostaje zaś fakt, że Molik urodził się owego dnia AD. 1948 dokładnie w ćwierćwiecze śmierci Władimira Iljicza Uljanowa, czyli niejakiego Lenina).

Kiedy już uznałem, że klamka zapadła i doroczne, miłe memu sercu wydarzenie odeszło w przeszłość, wybrałem się na pierwsze tegoroczne wydarzenie kulturalne (zresztą opisane na blogu) w dzień naszego święta Trzech Króli do wspomnianego miejsca. Jakoś przy stoliku zgadało się z gospodarzami restauracji o mojej decyzji. I tu niespodziewanie spotkała mnie niezwykła reakcja gospodarzy Kawiarni Artystycznej Hades, w której odbyło się aż 10 odsłon UAM (oprócz wspomnianych Za Piecem, osiem lat temu miały miejsce w jeszcze naonczas Cafe Szeroka 28 [mamy powrót!], a rok temu, po opuszczeniu przez hadesowców podziemi remontowanego kompleksu powizytkowskiego przy Peowiaków) w Hadesie Astorii, lokalu również już w tyj chwili nieistniejącym). Rozpierana swą organizacyjno-menadżerską energią Ela Cwalina, odnosząca na tym polu sukcesy nie do przecenienia, stanowczo stwierdziła, że nie ma takiej możliwości (dzisiejsi sprawozdawcy sportowi mówią „opcji”) , żeby molikowe urodziny się nie odbyły. – Tradycję trzeba utrzymać!!! – wykrzyczała,nieomal tupiąc nogami.  Momentalnie zaraziła ideą pozornie deko opornego męża Leszka. Ja natomiast podyskutowałem z samym sobą i chybko ustaliłem z drugim „ja”, że nie mam żadnego moralnego prawa odmówić ludziom, którym tak wiele przez te świetliste lata imprez niezapomnianych zawdzięczam.

Do realnych urodzin pozostawało raptem dwa tygodnie. Za mało, żebym sobie poradził z całą, uwierz, że skomplikowaną logistyką przedsięwzięcia, która – rzecz oczywista – w większości spada na mnie. Rada w radę, ustaliliśmy, że te artystyczne przesuwamy mniej więcej o miesiąc. Lech C. natychmiast wynalazł z załogą wolny termin dla intensywnie (łączy funkcje restauracji niedawnego klubu i jego Kawiarni Artystycznej) działającego lokalu. Ja zaś chwyciłem komórkę i jąłem natychmiast dzwonić do ukochanego zespołu z Olsztyna, który od lat stanowi clou i prawdziwą ozdobę wszak prywatnego wydarzenia. Czyniłem to z duszą na ramieniu. Takie plany z grupą rozchwytywaną przez cały kraj ustalaliśmy zazwyczaj w listopadzie. A tu równie kolosalna niespodzianka jak w przypadku Państwa Cwalinów! Usłyszałem: – No, wreszcie! Czekaliśmy na zaproszenie już nieco zaniepokojeni. Nie wyobrażamy sobie rozpoczęcia nowego roku artystycznego bez wizyty w Lublinie i imprezy Molika – wyznawał lider zespołu. Wstyd się przyznać, bo skromność w takich przypadkach winna być obowiązującym kanonem, ale to samo za chwilę usłyszałem od dwóch równie cudownych, co bardzo w wyrazie artystycznym różniących się dam, gwiazd poetycko-kabaretowego, a przede wszystkim fantastycznie rozśpiewanego ansamblu, który na mnie ZAWSZE działa jak odświeżający witalne podkłady duszy plaster.

Potem poszło jak lawina. Jeszcze tego wieczoru otrzymałem bliźniaczą deklarację od innego, podobnie cenionego artysty. Tego już się nie dało zatrzymać. Ba! Wstyd byłoby to zastopować! Dziergam w dużym spokoju – bo czas jeszcze nie nagli – program dla mych gości, w tym tych extraordynaryjnych, którzy w sposób bardzo realny wspierają mnie – pokorne dzięki! – w przedsięwzięciu. Oni, osobliwie wspaniale w swych powrotach na wydarzonko uparci, znakomicie wiedzą, że  usłyszą z mini estrady […] głównie starych znajomych, których – mam wciąż nadzieję – kochają tak, jak ja. Ale może i tym razem czymś ich zaskoczę. Swojej misji odkrywania i wspierania talentów – takiej spoza medialnego huku, w tym telewizyjnych show –  jeszcze nie zakończyłem. I póki one, talenty najprawdziwsze, odrobinę to chociaż doceniają, może jeszcze kolejne UAM da się jeszcze jakoś sklecić?

Te aktualne urodziny odbędą się pod, adekwatnym do liczby latek inkryminowanego delikwenta, beatelsowskim hasłem When I’m Sixty Four. 

Zrobiłabyś Elu wielką frajdę jubilatowi spod cienia jakże okrągłego znamienia „64”, gdybyś na dziwną uroczystość przybyła.

Liczę na to!

Andrzej M.

PS. Lada moment napiszę o dostępnym dla ogółu publiczności koncercie owego cudnego olsztyńskiego zespołu, jak zapewne większość się domyśla, Czerwonego Tulipana. Wstępnie: wystąpią w poniedziałek 20 lutgo o godz. 19 w krużgankach klasztoru Dominikanów przy Złotej.

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: