Ma donna Maria

I wszedłszy do domu, ujrzeli

dziecię z Marią, matką jego…

Mat. 2,11

– Mniej Madonny piosenkarki, więcej Madonny Matki Boskiej – w ten sposób, jak doniósł londyński dziennik Times a dzielnie powtórzyła to nasza Rzeczpospolita, określił obecną politykę programową włoskiej telewizji jeden z jej przedstawicieli. Być może „obecną” znaczy „przedświąteczną”, bo i, generalnie rzecz ujmując, słowa te śmiało można nazwać hasłem bożonarodzeniowym na miarę naszych czasów. W każdym razie – przyswajalnym przez szeregowego konsumenta masowej strawy kulturalnej. Zachęcony sloganem, z tym większą odwagą przystąpię do kontynuacji swojego już wieloletniego cyklu, w niniejszej odsłonie pośmięconego obrazom Madonny w sztuce, boskim dla mnie Matkom Boskim.

Cykl jest raczej niekonwencjonalny, może – co akurat nie musi być tytułem do chwały – jedyny taki na świata całego przestrzeniach. W codziennej wszak gazecie, jego kolejne odcinki pojawiają się raz do roku, na Boże Narodzenie właśnie, i wokół tego świątecznego tematu wciąż orbitują. Jakieś zalążki problematyki raczkowały i wcześniej w Kurierze, ale prawdziwy początek odcinkowca należy datować na A.D. 1994. Od tego czasu pisane tu było o św.Józefie u Boscha (gdzie pieluchy suszy) i innych, o tym, że maleńki Jezus dla malarzy bardzo rzadko „w żłobie leży” i o tym, jaką magią promieniują Adoracje Trzech Króli. Przyszedł czas uczynić krok dalszy, już czwarty, i wyruszyć po tropach wspomnień do galerii, muzeów, świątyń, by wyłuskać kolejne perły leżące na drogach europejskiego dziedzictwa kulturowego, które wreszcie, po latach, całkowicie stoją przed nami otworem.

Ewangelie – i to tylko dwie, według świętych Mateusza i Łukasza, bo według Marka i Jana rozpoczynają się później, od czasu Jana Chrzciciela – dostarczają tak mało informacji o początkach życia Jezusa Chrystusa, że aż dech zapiera, jak ogromna istnieje ikonografia tematu. Ale i zapewne z powodu tych mizernych objętościowo podstaw ewangelicznych, tak wiele obrazów i rzeźb ilustruje kilka zaledwie scen z Nowego Testamentu. Spotykamy w historii sztuki niezliczone ilości Adoracji pasterzy (aniołów) czy Adoracji Trzech Króli, mamy takie krocie zobrazowań Ucieczki do Egiptu, że największe muzea by ich wszystkich razem nie pomieściły, a nie mamy żadnego dzieła pokazującego na przykład kilkuletnie przecież życie Świętej Rodziny w tymże kraju faraonów. Nie mamy, bo i nie ma słowa o nim w Ewangeliach.

Miałem zatem i ja kłopot przy wyborze tegorocznego tematu świątecznego. Pragnąc pozostać w kręgu Bożego Narodzenia, trudno uznać za stosowne sięganie po wspomniane, późniejsze czasowo Ucieczki. Nie można być też nudnym (nawet dla samego siebie) i poszerzać tylko krąg opisywanych wcześniej obrazów, chociaż są jeszcze dziesiątki, powiedzmy Adoracji godnych najlepszych piór a na pewno – obejrzenia. Stąd desperacka dosyć decyzja zajęcia się Madonną, Matką Boską z Dzieciątkiem, a więc sceną jeszcze z Betlejem albo tuż po Betlejem. Desperacja wynika stąd, że wkraczamy na dosyć grzązki grunt. Z jednej strony chodzi o tematykę otaczaną największą czcią religijną. Wiadomo jak wiele obrazów Matki Boskiej w kręgu katolicyzmu wyznającego kult Maryjny jest obiektem adoracji i towarzyszących jej pielgrzymek. Drugi powód jest nader prozaiczny. Stworzono tyle obrazów Madonny, że nie znajdzie się w kręgu inspiracji biblijnych żadnej dlań konkurencji. No i jak w tym skarbcu wybierać?

Spróbujmy te rafy ominąć. Nie będzie tu słowa o Matce Boskiej Częstochowskiej czy o Ostrobramskiej. Nie będzie o koronowanej w czasie ostatniej pielgrzymki do kraju Jana Pawła II gotyckiej Matce Boskiej Łaskawej z przepięknego pocysterskiego kościoła w Krzeszowie na Dolnym Śląsku, aczkolwiek zajrzymy za sprawą fresku nader oryginalnego do drugiego z kościołów w klasztornym kompleksie. Nie będzie tu nawet – choć pokusa jest wielka, bo przeżycie całkiem świeże, z minionych wakacji – o tłumnie nawiedzanej przez pielgrzymów i przez zwykłych turystów Madonnie zwanej La Moreneta (Czarnulka) z wiszącego nad przepaścią klasztoru Benedyktynów w hiszpańskim masywie górskim Monserrat.

Z pewnym żalem pominięte zostaną też najsłynniejsze Madonny z arcydzieł światowego malarstwa, chociaż widok niejednej dech zapierał Waszemu słudze. Cóż jednak, oprócz zestawu ułożonych w różne konfiguracje przymiotników jest w stanie jeszcze powiedzieć człowiek o Madonnie Sykstyńskiej Rafaela (Drezno), Madonnie wśród skał Leonarda (jedna wersja w Luwrze, druga w londyńskiej National Gallery, gdzie jeszcze jego porywającej urody szkic węglem Dziewica z Dzieckiem i św.Anną), o tondzie Madonna Doni Michelangela (Uffizi we Florencji) czy o kilkunastu innych, równie świetlistych przykładach.

Ma donna. To z języka starowłoskiego. Znaczy: ‚moja pani’. Tego trzeba się trzymać. Ma być o moich Mariach, moich Najświętszych Panienkach, moich, jakkolwiek by to tautologicznie nie zabrzmiało, Madonnach. Moich w oczywistym cudzysłowie, ale przecież osobistych, bo dotykających mej duszy, subiektywnego odczuwania sztuki. Takich, które zauroczyły niekiedy szczegółem, niekiedy oryginalnością potraktowania przez artystę tematu, niekiedy po prostu odbiegających od słodkiego kanonu wszechobecnego na tzw. świętych obrazkach wciskanych w garść podczas pierwszych komunii i pasterskich wizyt, obowiązującego zarówno w odpustowej ofercie handlowej jak w dewocjonaliach z oficjalnego obiegu.

Będą Madonny – szczupłość miejsca, nawet tak szczodrze z racji świąt przydzielonego, to wymusza – z jednej tylko galerii włoskiej i z dwóch miejsc w kraju rodzinnym. Zaczniemy bardzo blisko, na Zamku Lubelskim. Nie tylko z lokalno patriotycznych pobudek. Ja zwyczajnie lubię Modlitwę fundatora z królem Władysławem Jagiełłą w tytułowej roli. Ongiś, przed laty, gdy prowadziliśmy z Kurierem specjalne wycieczki do kaplicy Świętej Trójcy a końca konserwcji starorusko-bizantyjskich fresków wciąż nie było widać, za każdym razem szedłem najpierw do malowidła na stojącej w kącie, przypominającej ambonę obudowie schodów. Wzrusza toporna uroda tego dzieła. Autor, jeden z trzech przybyłych z dalekiej Rusi malarzy, może sam mistrz Andrzej, postawił sobie dość karkołomne zadanie. Wyważyć proporcje ciała, osiągnąć perspektywiczny skrót tronu, na którym zasiada Matka Boska z Chrystusem na kolanach, malując to wszystko na beczkowatym tle, nie było łatwą sprawą. Nie dziwota, że prawa ręka Maryi z wyciągniętą do króla dłonią wygląda jak należąca nie do tej postaci. Jednocześnie jednak widoczne są szczere intencje malarza w dążeniu do ożywienia sceny. Jezus z iście beatelsowską fryzurą, wydaje się być poruszony w geście błogosławieństwa.

Tak jak rozmieszczenie fresków realizuje na początku wieku XV ustalony w VI wieku bizantyjski program ikonograficzny (nie ma tu kopuły, więc w gotyckim sklepieniu tronuje Chrystus jako Pantokrator, górne partie ścian pokrywa cykl z jego życia, itd, itp), tak Madonna należy do jednego z typów przedstawień Marii określanych w tym samym czasie. Ich nazwy wywodzą się od ikon przechowywanych w kościołach Konstantynopola. Blacherniotissa (Platytera) to np. Maria stojąca z rękami uniesionymi w geście orantki, Eleusa stoi z Dzieciątkiem obejmującym ją za szyję, Hodegetria też stoi, ale trzymając na lewym ramieniu błogosławiącego Jezusa. Jeśli coś nie pomyliłem, to zdaje się, że lubelska Maria należy do typu Kyriotissa zwanego też Nikopoia, Madonny Zwycięskiej, tronującej z Dzieciątkiem. Kiedy uświadomimy sobie, jaka tradycja, ile wieków stoi za freskiem, który możemy obecnie podziwiać na codzień, bledną wszelkie uwagi o niedomogach rysunku i jakichś tam zachwianiach perspektywy. Sztuka potęgą jest!

Przekonać się o tym też można u królowej galerii włoskich, w Uffizi, we Florencji. Jak przystało na władczynię, gromadzi wyłącznie arcydzieła, w tym trzy autorstwa mych faworytów. Zróbmy małą woltę i zacznijmy od czasowo nam najbliższego: Parmigianino, reprezentant manieryzmu początków XVI wieku. Jego Madonna dal collo lungo, czyli z długą szyją, robi naprawdę ogromne wrażenie nie tylko wielkimi rozmiarami (ponad dwa metry wysokości). Liczą się treść i forma będące dla wielu zapowiedzią baroku i rokoka. Dla mnie jest ona odległą antycypacją secesji. Bierze się te odczucie, zarówno z zamierzonego efektu złamania proporcji (zauważmy, że nie tylko szyja Marii jest długa, ciało Chrystusa osiąga niebotyczne rozmiary), jak i z wdzięku zawartego w gestach każdej z postaci. Wszystko wpada w jakiś powłóczyście elegancki rytm. Przy całym wertykaliźmie kompozycji, gdzie śmiało odkryta noga postaci wchodzącej od lewej w ramy obrazu jest dopełniona kolumną z tyłu Marii, odnosi sie wrażenie wirującego, spiralnego ruchu. No i to, co zawsze cenię najwyżej – tajemnica, tu sięgająca absurdu. Dlaczego kolumna od góry wydaje się samotna a dołem ma mnóstwo zwielokrotnień? Czy uwierzyć autorowi katechizmu początkujących miłośników sztuki, Od Giotta do Cezanne’a, że karykaturalnie mała wobec pozostałych postać w prawym dolnym rogu (tak wiek wcześniej malowało się na obrazach ich donatorów) to „wychudzony prorok”? Jeśli świadczyć ma o tym pergamin, który rozwija – śmiem wątpić. W równej (wciąż absurdalnej) mierze może to być nawiązanie do antyku.

Kiedy Parmigianino miał zaledwie siedem lat (1510), świat ten opuszczał jeden z najsłynniejszych malarzy quatrocenta, Sandro Boticelli. Każdy wie, ile subtelnie słodkich Madonn wyszło spod jego pędzla. Czego się więc czepiam tego, którego twórczość tak spopularyzowano, że o mdłości może przyprawić każdy kontakt z kolejną reprodukcją Primavery czy Narodzin Wenus? Z powodu oczu jednej z jego Marii! Coż kryć, też jestem dziecięciem swej epoki. Madonna z owocem granatu (della melagrana) ma oczy aktorek, które zawsze hipnotycznie mnie przyciągały swym wzrokiem. Kiedyś czyniła to Francuzka, Marie Laforet, teraz Meg Ryan, znana chociażby z Bezsenności w Seatle. Ich oczy zdają się być przezroczyste, mają jednocześnie coś ze spojrzenia kota i sowy nocą, czarują, zaklinają, paraliżują, choć mogą wyrażać tylko zadumanie. Stanąwszy przed tondem Boticellego poczułem to samo.

I poczułem jeszcze bezbrzeżny smutek płynący z każdego niemal szczegółu arcydzieła. Madonna zatopiona w myślach nie wesołych. Anioły patrzą wszędzie, byle nie na nią, w tym dwa spozierają bez ufności na nas. Dzieciątko jakby chciało nam pomachać, ale zapomniało o tym wpatrzywszy się w dal… Dziwne… W Świecie symboliki chrześcijańskiej można wyczytać, że Ojcowie Kościoła wersety Pieśni nad Pieśniami o Oblubienicy nazywanej „gajem granatów” czy „ogrodem zamkniętym” odnosili do Maryi, widząc w nich symbole dziewictwa i duchowej doskonałości Matki Bożej, a wielość pestek granatu porównywali do Jej nizliczonych cnót. Więc czemu smutek tu panuje dojmujący? Chyba bliższy prawdy będzie Luciano Berti, kiedy w Sztuce świata odnajduje inne znaczenie granatu. Owoc ten jest w Kościele Chrystusowym także symbolem krwi i śmierci, dzięki którym możliwe stało się nowe życie. Tu może się kryć tajemnica braku radosnego Hosanna! na ustach anielskich. Ugrzęzły im w gardłach.

A co do oczu – dygresja. Lubię jeszcze mały obrazek z berlińskiego Muzeum Dahlem. Andrea Mantegna namalował Madonnę tulącą główkę Maleństwa do policzka. Oczy Jezusa są zamknięte. Śpi. To naprawdę wielka rzadkość.

I jeszcze jeden krok wstecz w czasoprzestrzeni, do mistrza Boticellego, uczącego go malarskiego fachu Fra Filippa Lippi. Lat temu dwa, w odcinku o Jezuskach leżących nie w żłobie jeno na ziemi, a przy okazji dzieła florenckiego braciszka-niecnoty z tegoż Dahlem, wspominałem o mej najukochańszej Madonnie. Wisi ten obraz w Galleria degli Uffizi, od dzieł Boticellego dzieli go tylko sala Pollaiolo. Pyszni się na ścianie, na której nie musi konkurować z innymi pracami Lippich, ojca i syna dziś na tyle słynnego, że kilka dni temu – doniosła prasa – otwarto wielką wystawę prac Filippina Lippi w nowojorskim Metropolitan Museum of Art.

Filippino to owoc związku, o którym tu też napomykałem. Jeśli wierzyć Vasariemu – a wierzyć do końca mu nie musimy, bo lubił autor Żywotów najsławniejszych malarzy pokonfabulować – Lippi senior „był tak wielkim lubieżnikiem, iż widząc niewiasty, które mu sie podobały, zdobywał je dzięki wielkim zaletom, a jeśli nie mógł ich zdobyć, malował je na obrazach, aby w sztuce wypalił sie płomień jego pożądań”. Tak też zdobył brat Karmelitanin (nie jest pewne, czy wcześniej wystąpił z zakonu) niejaką Lukrecję Buti, która miała zostać zakonnicą u panien od św.Małgorzaty w Prato. Namówił siostrzyczki – a było to w roku 1456 – by ta mu pozowała do postaci Matki Boskiej a później ją porwał. Miał Filippo Lippi wielkie kłopoty z czynem swym związane, tym bardziej, że Lukrecja po urodzeniu Filippina powróciła do nowicjatu a następnie znowu z malarzem zwiała, ale zdołał się z nich wykaraskać dzięki mecenasom swej sztuki.

Wszystkie już Madonny Fra Fillipa, aż do jego nagłej śmierci w roku 1469, nosiły oblicze pięknej Lukrecji (co by pośrednio zaprzeczało plotkom Giorgia Vasari, że „ponieważ był tak skłonny do miłostek, rodzice pewnej panny uwiedzinej otruli go”). Ta moja, Madonna z Dzieciątkiem i dwoma Aniołami pochodzi z roku 1465 i ja, jak jurny braciszek, też ją kocham. Niezliczone są walory tego arcydzieła, które we Florencji omal nie zwaliło mnie z nóg. Mistrzowskie jest operowanie delikatnymi kolorami, ktore miękko modelują formy świetlistych postaci. Cudownie przewietrzony jest krajobraz w tle. Dzieciątko (Fillippino?), choć obłych kształtów, należy do najsympatyczniejszych nie tylko w swej epoce. Ale najważniejsza jest Oną, Piękność nad Pięknościami.

Ernst Gombrich w tak reklamowanym w tych dniach dziele O sztuce (Story of Art), pisze, że tajemnica Leonardowej Mony Lizy tkwi w tym, że wygląda jak żywa i, że na tym polega wynalazek da Vinci, „który Włosi nazywają sfumato – zamazany zarys i stonowane kolory, dzięki którym formy zlewają się ze sobą, zawsze pozostawiając coś naszej wyobraźni”. Nie powiem, że nie ma racji, chociaż szumu wokół Giocondy nigdy nie pojęłem. Chodzi o to, że Fra Filippo dużo wcześniej i bez sfumato, osiągnął ten sam efekt. Lukrecja – Madonna jest „jak żywa”, ale nawet w pełnym blasku bijącym z arcydzieła ogarnia ją ulotna, obezwładniająca mgiełka Wielkiej Tajemnicy. Może przezroczyste tiule misternie upiętego na głowie welonu ją wyzwalają? Może natchnione piękno alabastrowego oblicza Madonny ją potęgują? Do końca nie mamy pewności. To inna Wielka Tajemnica – sztuki Fra Filippa Lippi! Przepraszam: Sztuki.

Pożegnajmy się świątecznie Madonną, której reprodukcji niestety nie posiadam, a która jst zupełnym ewenementem w rozległej jak oceany ikonografii tematu. Wróćmy do wspominanego we wstępie Krzeszowa, jednej z pereł „cysterskiego szlaku” na Śląsku. Obok głównego w kompleksie opactwa, późnobarokowego kościoła Wniebowzięcia NMP, stoi tam wcześniejszy i z zewnątrz skromniejszy kościół św.Józefa. Ma on jednak tą przewagę nad sąsiadem, że jego wnętrze wypełniają niemal w całości freski największego malarza baroku na Śląsku, zwanego „śląskim Rembrandtem” Michała Willmanna (mało u nas na wschodzie jest on znany, ale kiedyś trafiłem na wystawę jego prac w Salzburgu, będącą jednym z wydarzeń słynnego letniego festiwalu).

Kiedy służąca naszej grupie za przewodniczkę siostrzyczka zakonna zorientowała się, że jestem bardziej niż inni zainteresowany sztuką, wzięła mnie pod mankiet i zaciągnęła jeszcze raz do kościoła pod fresk, który w natłoku wrażeń miał prawo umknąć najczujniejszej uwadze. Na sklepieniu jednej z siedmiu kaplic, w których zobrazowano smutki świętego, patrona kościoła, malarz namalował fresk Powrót św.Józefa z Egiptu (a tu wraca ten Egipt, od którego się wstępnie odżegnywałem, więc i do tematu może trzeba będzie powrócić?). Namalował według mody sobie współczesnej, końca XVII wieku. Trudno w to uwierzyć, ale Madonna widnieje na nim w… kapeluszu!

Zaraz przypomniały się strofy Mistrza Ildefonsa. Tak zwieńczony temat, taką Madonnę zamykany, chyba wolno mi pożegnać wyimkiem z Gałczyńskiego? Choć dla kogoś może niestosowna, niechaj płynie poezja: To ty jesteś, przybrana w złociste kaczeńce, / kwiatem mego dzieciństwa, ty cicha i wonna – / że rosa brud obmyje z rąk, splatam ci wieńce – / serwus, madonna.

Andrzej Molik

Ma donna Maria

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: