Machia work in progress

Tytuł oryginalny: Machia al dente

Tytuł tej sztuki od początku, od pierwszego upublicznienia sprawia pewien problem. Już na pierwszej konferencji prasowej, sporo przed premierą, zdezorientowani krytycy dopytywali autora i reżysera Juliusza Machulskiego: Machia? Co to takiego? Kto taki? Podobnie z widzami, którzy nie poczytali jeszcze programu teatralnego czy zapowiedzi prasowych i przybyli do Teatru Starego z wiedzą na ten temat typu tabula rasa. Asocjacje jednak jakieś po głowie krążyły. Wprawdzie odkąd za komuny ukatrupiono u nas gimnazja klasyczne, organizując kilka dekad później obecną karykaturę pierwszego z członów edukacyjnej instytucji, mało kto zna greckie źródło użytego w tytule słowa. Ale pilni w nauce rodacy, którzy w szkole nie omijali szerokim łukiem lektur obowiązkowych (czy ona jeszcze o nich należy?), pamiętają Monachomachię Ignacego Krasickiego. Tym bardziej, że biskup warmiński, a prawie 20 lat po wydaniu dzieła nawet arcybiskup gnieźnieński, rozszerzył tytuł swego poematu heroikomicznego o dopisek czyli wojna mnichów (gr. walka) . Zatem fałszywy trop w prostej dedukcji? W zasadzie tak. Jednak czy zupełnie do końca?

Zastanawiające jest bowiem, że tą, jak się okazuje, bardzo poważną sztukę o wymiarze rodzaju moralitetu, autor zatytułował zdrobnieniem nazwiska jakie przyjaciele używali wobec jej głównego bohatera, Niccoló Machiavellego. Tym bardziej, że słowo Machia pada ze sceny dosyć późno i rzadko, może z trzy razy. To – toutes proportions gardées – trochę tak, jakby ktoś próbę równie poważnego opisania pozatwórczych działań, powiedzmy, Adama Mickiewicza sygnował przyjacielską pieszczotą Micek, a Czesława Miłosza – Miłek (czy takie zdrobnienia w ogóle istniały?)! Widzimy, słyszymy, iż w dialogu podstawowych, niosących wszelkie sensy przedstawienia interlokutorów odbywa się prawdziwa walka, chociaż ze strony poranionego przez życie, doświadczonego Niccoló jest to wyciszona, stonowana gra intelektualna przesiąknięta goryczą, a tyrady jego rozmówcy przeradzają się w niepohamowanie agresywne śledztwo spod znaku „wszystkie chwyty dozwolone”. I jeno erupcji groteskowego humoru Krasickiego tu brak.

Kolejna niespodzianka ze strony Machulskiego juniora? Ten niezwykle utalentowany twórca generalnie lubi zaskakiwać, bo mu etykiety doskwierają. Kiedy już jako reżyser (często i scenarzysta i producent) zrobił furorę obsypanymi lawiną laurów filmami Vabank, Seksmisja, Vabank II, czyli riposta, Kingsajs, Deja vu, V.I.P., na których zaśmiewaliśmy się do łez i dzięki którym zyskał opinię „największego w Polsce speca od kasowych przebojów kina”, a nawet przyprawiono mu gębę naczelnego komediotwórcy ostatniej dekady PRL i III Rzeczpospolitej, wykonał nieprawdopodobną, by się wydawało, woltę! Wyprodukował, napisał i wyreżyserował Szwadron, historyczny dramat o tragicznym wydźwięku, bowiem z czasów kolejnego nieudanego polskiego zrywu wolnościowego, powstania 1863 r. A przecież syn słynnych aktorów naszego Teatru Osterwy, a następnie animatorów legendarnego już dziś Teatru Ochoty, jest także dramaturgiem teatralnym, chociaż ani Wikipedia, ani znane portale, jak Filmweb, nie uwzględniają w biografiach artysty tego rodzaju nader poważnej jego twórczości, obejmującej coś ok. sześć sztuk. Trzeba, żeby dzieło trafiło na deski sceniczne, żeby ktoś, jak bardzo czujny Jarosław Cymmerman, autor programu do Machii w Teatrze Starym, wydobył z niebytu i przypomniał teatralną aktywność kreatora dramatu i reżysera spektaklu. Sam Machulski przy tej okazji wypowiada się, że temat najnowszej sztuki jest podobny do jego Przerwania działań wojennych – odpowiedzialności za wspólnotę i kraj. Racja. Tylko…

Dla uświadomienia tym, którzy na sztuce jeszcze nie byli, ale np. wybierają się na nią jesienią, gdy zostanie w Starym wznowiona, a także zacznie wędrować po kraju. W Machii autor zachował klasyczną jedność miejsca i akcji. Bohaterem jest Machiavelli, autor powszechnie nazywanego podręcznikiem tyranów Księcia, z którego nawet wspominany powyżej Mickiewicz zaczerpnął motto do Konrada Wallenroda, ze słynną wskazówką: Macie bowiem wiedzieć, że są dwa sposoby walczenia… trzeba być lisem i lwem (przywołaną w sztuce!). Równie powszechne – taka już ludzka natura! – jest przekonanie, że – i to bezpardonowo, i bezkarnie – należy utożsamiać poglądy i życiowe działania autora dzieła z zawartymi w nim treściami. Tymczasem Niccoló nie miał w sobie nic z lisa (o lwie nie wspominając). Był jak najdalszy od działań niejawnych, wykorzystywania sprytu, podstępu, intrygi, obłudy i zdrady. Jak mówi Machulski (ale nie w sztuce, tylko we wstępnych deklaracjach!), pozostał do widocznej na scenie starości postacią paradoksalnie mało skuteczną.

Machiavelli był orędownikiem siły Florencji, miasta wówczas, w XVI stuleciu, o cechach pępka świata. I zwolennikiem zjednoczenia Italii. Spotykamy go pod drzwiami w Pallazzo Vecchio, za którymi spotkała się Rada Pięciuset by przesłuchać Niccoló, czy zasługuje na powrót na stolec b. znaczącego florenckiego urzędu, który udatnie piastował 30 lat wcześniej, nim za sprawą intryg innych popadł w niełaskę, został odsunięty w cień, oskarżony i skazany na areszt domowy na wsi (gdyby nie to, zapewne nigdy nie napisałby Księcia, który wtedy powstał), a nie na śmierć na stosie, jak obecny w dramacie twórca I Republiki populista Savanarola, który nie wytrzymał tortur i przyznał się do winy. Jest steranym życiem, ciężko doświadczonym niemal 60-latkiem. Jego obraz nieszczęśnika z amputowaną pewnością siebie, to jakby antycypacja losu jaki realnie spotkał Machiavellego. Podobnie jak 1,5 wieku później kolejny wielki, Rembrandt, dokonał żywota w nędzy, utrzymując rodzinę. Jego towarzysz przed odrzwiami Rady, diaboliczny adwersarz Francesco Tarugi, który – posiłkując się notatkami zapewne z wielu śledztw – „przygotowuje” starszego mężczyznę do posłuchania, dobrze odebrał lekcję z nauk interlokutora, szybko przemianowanego w ofiarę śledztwa. Że np. w piekle jest ciekawiej, bo tam papieże, politycy i inne – jak dziś mówimy – VIP-y, a w czyśćcu wśród maluczkich z plebsu jest nieznośnie nudnie. Sztuka przybiera barw dojmującej, zapadającej w pamięć refleksji obywatelskiej z wyraźnymi, niekiedy pełnych goryczy odnośnikami do naszej współczesności, co Machulskiemu zdarzało się i w komediowych filmach (vide aluzje polityczne zawarte chociażby w jego Kingsajsie). Nawet widoczna przemiana Tarugiego po krótkich wizytach ukochanej Nicoló, Barbery, która – według niektórych – podnosi sztukę z poziomu realistycznego do tak symbolicznego, jak pojawienie się kochanki i poetki, nie przesłania pewnej prawdy o dziele Juliusza Machulskiego.

Warto zwrócić uwagę na pewne jego charakterystyczne znamię. Wśród wychodzących z widowni Starego spektatorów dało się słyszeć – wcale nie muszące odzwierciedlać paskudnych cech Polaków czy próby wsadzenia słowa w usta dotkniętych do żywa wydźwiękiem spektaklu naszych polityków – najkrótsze komentarze: „Nuda!”. Kameralna sztuka została zgrabnie przysposobiona do puzderkowego wnętrza teatru na Starym Mieście. Nie można się natomiast nadziwić, że w tak już doświadczony i świetny twórca filmowy, przy boleśnie ogromnej masie zawartych tu faktów historycznych, zapomniał o roli suspensu. A przynajmniej budzącej z drzemki niespodzianki. Bo za taką trudno np. uznać mało u nas znaną opowieść, że Machiavelli wymyślił odwrócenia biegu płynącej przez Florencję rzeki Arno, iżby odciąć i osłabić rewolucjonizującą Pizę od dostaw żywności napływających od Morza Liguryjskiego, za którego inżynieryjny projekt odpowiadał sam Leonardo da Vinci. A wszak mógł oświetlić nas np., że tak wielbiony przez Nicoló Caesare Borgia to jeden z protoplastów włoskiej mafii, co ostatnio można przeczytać w kraju nad Wisłą (z unoszących się nad nią oparami politykierstwa) w książce o tym rodzie, autorstwa Mario Puzo, tak, tego od Ojca chrzestnego. Wyznał zaś Machulski w programie, że bliski mu jako dramaturgowi jest David Mamet (któremu suspens nie jest obcy, bo z czasem i on zaczął reżyserować filmy) i sytuacje, gdy dwie osoby po prostu rozmawiają i zaczyna robić się ciekawie. Czy przy tym wolno wypominać mu brak choć wspomnienia o polskich mistrzach sztuk 2-3-osobowych, takich powiedzmy jak Antoni Cwojdziński (Freuda teoria snów, Hipnoza) czy Jerzy Szaniawski (Zegarek, W lesie) . Ramotki? A niechby tam! Juliusz Machulski wywarzył natomiast strawę al dente. Owszem, wziął na ząb (tłumaczenie dosłowne) czasy Machii z trampoliną do sic et nunc, zapominając jednako przy produkcji, że jako synonim oznacza to makaron czy coś innego niedogotowanego, a nie wszyscy to trawią.

Na prapremierze sztuki zamówionej przez Teatr Stary (4 maja) była to wciąż work in progress. Obejrzenie spektaklu jeszcze raz po miesiącu pozwala na stwierdzenie, że róźnicę „widać i czuć”. Nawet w takich drobiazgach, jak wytęskniony pod wpływem skojarzeń z Monachomachią humor i satyra (o ostrej nie mówmy). Oprócz pysznej sekwencji obrazującej ówczesną włoską wiedzę o naszym kraju (Cracovia…??? Gdzie to jest? W Transylwanii? Na Węgrzech?) nie słychać śmiechu na widowni. A pospolity, nader głośny rechot z maja zdechł. Triumf autora? Czy porażka reżysera? Constans to Adam Ferency. Jego wybitna kreacja w roli Machii, to zbudowana z półnut, interwałów i dojmującej ciszy mieszanka tragedii i groteski, także o dramatycznej wymowie. A nienaganna dykcja warszawskiego artysty domaga się encyklopedycznego zapisu w dźwiękowej wersji jako wzorzec z Sèvres dla młodych adeptów sztuki aktorskiej. Gorzej z Piotrem Głowackim jako Tarugim, w czym zapewne i wina doświadczonego (acz bez szkoły) także aktorsko reżysera. Nie dosyć laureatowi Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego, że gra ułomnego, kulawego jak Hefajstos szalbiercę i poruszał się w sposób niezapomniany. W używanym języku skorzystał z ongisiejszych (skąd to pamięta?) parodii hiperegzaltowanych wypowiedzi homoseksualistów, co na premierze było zgoła irytujące. Po miesiącu powściągnął manierę, ale pozostała wciąż wyczuwalna. Z drugiej strony, ten postronek ograniczył dostrzeżenie przemiany jaka w „sekretarzu” Rady 500 się dokonuje po wkroczeniu do akcji subtelnie przewrotnej Barbery w interpretacji Marty Ledwoń z naszego Osterwy.

Czas w końcu na największe aktywa realizacji Machii. Reżyseria świateł spod ręki Justyny Łagowskiej wcale – jak osądzają niektórzy – nie jest martwa. To proste odwzorowanie oświetlenia z renesansowej epoki. Jej scenografię trzymają natomiast na wodzy warunki maleńkiej sceny teatru, a takiej ascezy w Pałacu Starym w samym sercu Florencji raczej nie było, a przynajmniej nie ma jej dziś. Odbiła sobie to owa artystka szczególnie w zjawiskowym kostiumie Barbery, sukni z wymalowaną Primaverą czy też (ślepota w ostatnim rzędzie dokucza!) bohaterką Narodzin Wenus Sandro Boticellego i jakimś mniejszym, już portretowym ujęciem, może kogoś z Medyceuszy lub Borgiów? Wreszcie jakże znacząca dla konstrukcji spektaklu kompozycja barda Piotra Selima, debiutującego w takim teatralnym zadaniu. Zamknięcie jej w muzyczne rondo – nie należy wątpić, iż również pod batutą reżysera – uszlachetnia dramat, sprawia, że promieniuje à  la longue. Kiedy Syzyf Machia uparcie staje znowu przed wrotami Rady w palazzo, w przekonaniu, iż będzie wreszcie docenione jego doświadczenie, klamra muzyki w wytrawnym filmowym stylu maestro Nino Roty się zamyka. Powraca, może i przekształcony czasem, bogaty w rytm i zapadającą w słuch melodię motyw z początku przedstawienia. Zostaje wykreowana najpiękniejsza scena spektaklu.

Warto ją z Teatru Starego wynieść ze sobą!

—————————————————————————

Juliusz Machulski Machia. Scenariusz i reżyseria: Juliusz Machulski. Prapremiera w Teatrze Starym w Lublinie 4 maja 2014 r.

Akcent Nr 4 (138) 2014 – Machia. Work in progress

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: