Mądzik jest moim lustrem

Z Grzegorzem Królikiewiczem, reżyserem filmowy, realizatorem filmu telewizyjnego o nowym spektaklu Sceny Plastycznej KUL, rozmawia Andrzej Molik

* Przyjechał pan do Lublina realizować film o powstawaniu najnowszego spektaklu Leszka Mądzika p.t. Kir. Pamiętam, że przy okazji ubiegłorocznego Święta Zmarłych telewizja pokazała pana widowisko Epitafia polskie, o którego wizję plastyczną zadbał Mądzik. Czy to wtedy zrodził się pomysł filmowego zdokumentowania narodzin nowego spektaklu Sceny Plastycznej?

– Nie, to się zaczęło wcześniej. Kiedyś Leszek, a było to bodaj w środku stanu wojennego, przedstawił mi taka propozycję, że ktoś z Zachodu (chodzi o Lisolette Bablet, żonę znanego krytyka, współpracownika Kantora, Denisa – przyp.AM) chce sponsorować film o nim. Ale nie doszło do tego, dlatego, iż ta osoba sponsorująca nie zorientowała się, że ja jestem zawodowym reżyserem i moje zabezpieczenie polega także na tym, że utwór artystyczny lokowany jest po powstaniu w jakimś archiwum a nie w cudzym kufrze, gdzie wnuki tej pani kiedyś to odnajdą a Leszek być może nigdy tego materiału nie zobaczy, bo on potrzebny będzie tylko jako dowód, na przykład wybitnego intelektu krytyka teatralnego. Tak, że okazało się to niewykonalne, nieprzydatne tu w Polsce dla nas…

* Więc…

– Więc chyba przy okazji Epitafiów została wzbudzona ta sama sprawa. Z tym, ze tutaj sponsorem jest Telewizja Polska i obowiązują zupełnie inne reguły gry. No i znalazł się taki czas na realizację. Do tej pory wielu ludzi zajmowało się już gotową twórczością Mądzika i Leszek był skazany na swego rodzaju felietony opisujące troszeczkę jego spektakle, troszeczkę wsłuchujące się w jego wypowiedzi o sobie samym. Drugi rodzaj przedsięwzięć polegał na tym, że Leszek dawał do dyspozycji całe swoje dzieło teatralne i wtedy przychodzili artyści, interpretowali je i robili swój utwór filmowy, który był wierny idei spektaklu Mądzika. Myśmy doszli do wniosku, że może być rzeczą bardzo dobrą, jeśli jeden artysta przyjrzy się drugiemu, ale wtedy kiedy on tworzy. Bo największym cierpieniem jest początek aktu twórczego. To jest, co tu dużo mówić, prawdziwa ciąża i prawdziwe rodzenie. Jest to, oczywiście, moment kliniczny, wstydliwy, mało higieniczny, chwilami przepełniony za dużą bezpośredniością. I… tutaj jest moment graniczny: na ile można ufać drugiemu człowiekowi, kiedy Mądzik oddaje mi się niejako jako akuszerowi i na ile ja muszę być powściągliwy, a muszę, żeby powściągliwością wyrazić szacunek dla przyjaciela.

* I tylko na tym ten układ polega?

– Reszta polega na przestrzeganiu prawideł gry. Leszek na przykład lubi pracować w ciemności i ta ciemność jest dla niego klejem wszystkich nastrojów ale i rytmów. Więc chodzi o to, żebym ja ze swoimi kamerami, które wymagają światła, nie niszczył tego porodu, nie doprowadzał do poronień. I to jest sprawa, która także ociera się o związki przyjaźni, o moralność, o szacunek dla innej osobowości, aktu twórczego. Myśmy przez to wszystko przebrnęli, właściwie nie ma problemu. On pracuje ze swoimi dwudziestolatkami i ja ze swoimi byłymi studentami, łącznie z moim synem Jackiem, który jest tu kierownikiem produkcji. Więc te naczynia się połączyły i uszczelniły. Nie ma tu takich zawirowań, że ktoś komuś przeszkadza, jakkolwiek dla Leszka każda szczelina – wie pan, zna pan to – każde ździebełko światełka, to jest ból w sercu i łopot duszy. Ale stopniowo, stopniowo, przestajemy być niezdarni, podporządkowujemy się także jego sugestiom: „Proszę zgasić światło”, „Można już zapalić” – to jest bardzo ważne. To są rygory, ramy sprawy. Cała reszta, to co jest w środku, całe wykonanie, polega na bezustannym biegu za intuicjami Leszka, za jego skojarzeniami, dyrektywami, które rzuca młodym ludziom: „Skorygujcie to…”, „Stań bliżej…”. Przed chwilą mieliśmy fantastyczną scenę kończącą spektakl. Leszek stylizując postacie aktorów na rzeźby średniowieczne, czy też na postacie z malarstwa El Greka, doprowadził do sytuacji, że przy tym świetle teatralnym jakie on ma, musiał poprawiać usytuowanie każdej z nich a one tkwiły tak, jak w ołtarzu Wita Stwosza albo na płótnach El Greka… Kapitalna sprawa, bo od razu widać poglądowo czym jest reżyseria i co to za reżyser.

* Z pana słów wynika i to, że współpraca była od dawna ustalona a z tego co wiem, Mądzik był zaskoczonym pana tu przyjazdem…

– Udawał!

* …Jak się panu udało go przekonać, przecież on do prób nie dopuszcza nikogo, nawet najbliższej rodziny.

– Każdy z nas jest wielki kokiet, Lesiu też! Najpierw prosił mnie raz żebym robił to dla tej Francuzki, bo ona zapłaci, drugi raz wyraził te oczekiwania wobec mojego syna jak był scenografem przy Epitafiach…, trzeci raz stało się to wtedy, kiedy napisał list intencyjny do telewizji, że on sobie nie wyobraża filmu robionego przez kogoś innego niż przeze mnie. A cała reszta jest udawaniem, przecież ja też udaję przed panem coś, prawda?. Że na przykład mnie to w ogóle nie obchodzi. Nieprawda! Leszek jest przecież dla mnie moim lustrem.

* Interesuje mnie jeszcze coś. Czy towarzysząc powstawaniu spektaklu ma pan dodatkową zabawę w jego czytaniu, w odczytywaniu znaczeń, przesłań?…

– Nie, ja zupełnie co innego tropię. To co Leszek robi – dla mnie, podkreślam, dla mnie – jest bezpośrednim wnikaniem w najgłębsze czeluście własnego dzieciństwa i w najgłębsze odczuwanie wtedy Boga. Bo dzieciństwo ma to do siebie, że każdy z nas jest blisko nieba, bardzo blisko – nie wiemy o tym, nie doceniamy tego. I druga sprawa jest jeszcze niezwykle ważna, że rzadko komu dany jest akt łaski, że pozostaje dzieckiem. Wielu ludzi przed dorosłością – przed tą niedobrą, otępiającą, twardą dorosłością – broni się aktem twórczym.

* Domena artystów, przecież…

– Tak. Do tych ludzi należy Leszek. I ja, dzięki Leszkowi – zawdzięczam mu to – po raz któryś zaglądam w siebie, we własne właściwości. To mnie niezwykle pobudza. Natomiast jest rzeczą pewnego taktu i umiaru – tak mnie się zdaje – zachowywać się poprawnie wobec czyjejś tajemnicy. Pozostawiam to uniwersyteckim badaczom i ludziom, którzy żyją zarobkowo z pisania o teatrze, o sztuce w ogóle, co Mądzik chciał przez to powiedzieć. Dla mnie najważniejszą rzeczą jest to, że Leszek mówi; to jest cud po prostu, że on mówi. My równie dobrze moglibyśmy muczyć, beczeć, ryczeć, a mówimy, i używam słowa „mówi” metaforycznie, że on mówi, że on ma w sobie siłę na akt tworzenia, na odpamiętywanie dzieciństwa naprzeciwko niewidocznej, ale obecnej twarzy Boga. I to jest rewelacyjna sprawa, że z tej ciemności wyłania się zawsze światło. A odszukiwanie we własnej ciemności linii światła , to jest to, co ja zawdzięczam jemu. Ja go tak traktuję, z totalną ufnością, tak jak się traktuje brata bliźniaka. To jest bardzo ważne, takie nastawienie. Dlatego nie interesuje mnie zupełnie u niego linia erudycyjna, tylko rytm oczekiwania. Oczekiwania i takiego delikatnego tknięcia, które bywa spełnieniem, spełnieniem tej nadziei na obecność.

* Czyli miał pan już podczas prób takie doznania, które można nazwać metafizycznymi?

– Wie pan, ja należę do ludzi, którzy bardzo dużo widzieli jego spektakli, ja jeżdżę za jego teatrem od wielu lat. To nie jest taka sobie zdawkowa znajomość, aczkolwiek on zewnętrznie taka jest, że spotykamy się raz na kilka lat. Mogę jednak powiedzieć, że jest to zaczyn przyjaźni artystycznej – niby się kogoś ogląda z daleka, ale to jest tak, jak z przyjaciółmi z dzieciństwa. Czy pan wie, ze ja mam przyjaciela z dzieciństwa, z którym nie koresponduje, nie rozmawiam przez telefon, a jak się spotykamy po trzydziestu latach nie widzenia, to tak, jakbyśmy się rozstali wczoraj wieczorem. Mam takich dwóch przyjaciół! Ale to trzeba od dzieciństwa, kiedy to człowiek na łasce Pana Boga chodzi, jest malutki i odczuwa świat jako świat wielkoludów a swojego rówieśnika jak kogoś, kto jest moim zastępcą, czyli mną samym. Nie strzeże się zazdrośnie swego dorobku, prestiżu, pieniędzy, jednym słowem, wraca taka fala fantastycznej zupełnie radości z rozdawania siebie innym. Z dzieciństwa człowiek wychodzi taki… szczęśliwy kontaktami, z ufnością. Ja przeżywam coś takiego w kontakcie z Mądzikiem. To jest takie zwykłe przez to, że odnoszę go do tych wyjątkowych przyjaźni z wczesnego dzieciństwa, tak gdzieś od trzeciego roku życia do ósmego.

* Na koniec pytanie techniczne. Czy film będzie gotowy przed premierą Kiru?

– O, nie! Premiera przecież będzie bardzo szybko, z tego co wiem, w październiku. A film wymaga dużej ilości zbiegów technologicznych. Ja tu idę ze swoimi młodymi operatorami Adamem Bojarskim i Rafałem Wróblewskim, jak na polowanie z chartami. Oni mają instynkt tak niebywały, że pędzą i się z Leszkiem ścigamy. Leszek nas prześcignął, bo ja przecież o trzy tygodnie za późno tu przyjechałem. Dlatego oni idą szorstko, idą w drzazgach, a film jednak wymaga pewnego rodzaju utemperowania, uspokojenia i zharmonizowania, zgodnie z regułą, którą Leszek prezentuje. Leszek nie analizuje rozłamując, on jest mistrzem syntez i ten utwór trzeba też podporządkować takiej zasadzie – i syntezy i harmonii. Procesy montażowe i udźwiękowienia będą trwały długo. Sądzę, że film będzie gotowy w lutym, może na wiosnę.

* Pięknie dziękuje za rozmowę

Wywiad został przeprowadzony w

ostatniej dekadzie sierpnia.

Kategorie:

Tagi: /

Rok: