Mała architektura

FELIETON ZADOMOWIONY

Po trzech tygodniach wspinania się w tych felietonach na architektoniczne szczyty, czas zejść na ziemię. Użyte tu sformułowanie nie dotyczy niestety szczytowych osiągnięć lubelskiej architektury, bo jak ustaliliśmy (pamiętem z czasów szkolnych: c.b.d.o.) nasze nowe kościoły – a nimi się w moich styczniowych kącikach Domu zajmowałem – do nich, broń Boże, nie należą. Tyczy zaledwie ich szczytowych rozmiarów, wysokości wież, no i jeszcze, co najwyżej (dosłownie), ich wzniosłego przeznaczenia. Tak czy owak, bujanie w obłokach może doprowadzić do powodującego mdłości zawrotu głowy, więc jeśli w dzisiejszym tekście pozostanie coś wznoszącego się nad poziomy, to jedynie punkt, z wysokości którego prowadzę od lat swe obserwacje. Dodam, że bardzo przyziemne obserwacje.

Nie jestem jeszcze rentierem czy osobnikiem nudzącym się w domu, więc nie wysiaduję w oknie oparty na poduszce, jak te małomiasteczkowe matrony sprzed lat, które nie mogły przegapić jednego przechodnia na ulicy czy stracić okazję do podglądania, co też robią sąsiedzi. Okna mego mieszkania na VI piętrze wieżowca na głębokiej Kalinie spełniają swe podstawowe funkcje, ale trudno przez nie od czasu do czasu nie powygladać na świat, tym bardziej, jeśli na zwenątrz dzieją się się ciekawe rzeczy. Przez 18 lat patrzę zatem, jak z wielkim oporem materii zmienia się wąwóz oddzielający mój 10-piętrowy drapacz chmur od podobnych po jego zachodniej stronie. Patrzę i się dziwuję.

Nie tak wiele przesadzę, że w tym miejscu jak w soczewce skupia się obraz naszego podejścia do tzw. małej architektury. Do tych wszystkich drobnych w skali dzielnicy czy tylko osiedla drobnych inwestycji, których brak nie prowadzi do tego, że nie da się w nich żyć, ale które te życie umilają i przydają mu lepszą jakość. Dysponuję zdjęciem jeszcze z początku lat 90., na który widać chałupkę w moim wąwozie zamieszkałą przez staruszka z krową. Ta krowa była przez sporo lat jedynym przyciągającym wzrok elementem w wąwozowym krajobrazie. Potem, po eksmisji staruszka i krasuli i zburzeniu chałupiny nastąpiły lata przekształceń tej przestrzeni tak powolnych, że ledwo widocznych dla oka. Wreszcie już w XXI w. powstało asfalowe boisko do kosza, siatkówki i – tylko teoretycznie – tenisa (co tam, że było miejsce na duże boisko do piłki nożnej!). Jest to sportowy plac wysoce kuriozalny, bo jedyny znany mi, na którym słupki do siatkówki zamontowano na stałe w obrębie boiska do kosza i gracze muszą pamiętać, żeby nie rozbić sobie o nie głowy.

Pal sześć i to! Wszystkie flaki przewracają się we mnie dopiero zimą, gdy – pomimo mych gazetowych kpin – pracownicy administracji os. Niepodległośći RSM Motor przypominają sobie, że na boisku można by wylać lodowisko. Przypominają, tak jak i teraz, po kilkudziesięciu dniach mrozu, kształtują mozolnie śnieżne bandy i zabierają się do wylewania wody. A potem się dziwują, że ta spływa im dalej, w dół do wąwozu. Bo jakiś geniusz boisko tak wypoziomował, że większa część zmrożonej wody zalega teraz obok na ścieżce dla uroczo ślizgających się pieszych. Na samym boisku lód ma nawierzchnię przypominającą tarę do prania, czyli falistą. Pouczeń, że metoda lania wody na wielką szmatę ciągniętą po lodzie jest tyleż stara, co skuteczna nikt od 3-4 lat nie przyjął do wiadomości. W niedzielę, prawie tydzień po wylaniu lodowiska naliczyliśmy na jego tarce czwórkę młodych desperatów łyżwiarzy. Sukces! Bo w okolicy mieszka z kilkanaście tysięcy ludzi.

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: