Marc Chagall: kolorysta poeta

GENIUSZE SZTUKI

Widzę to. Odbywa się wernisaż wystawy. Kolory kreacji dam mieszają się z olśniewającą barwą litografii. Garnitury panów rymują się z czernią akwafort i akwatint, które tworząc artysta sięgnął do wiecznego źródła natchnienia, do Biblii. A tam wyżej, nad mrowiem gości, nad Zamkiem gdzie to wszystko się dzieje, unosi się On, Marc Chagall.

Gwałcąc prawa ciążenia – co zawsze konsekwentnie czynił z postaciami zaludniającymi jego irrealne dzieła – lewituje gdzieś ponad donżonem i kaplicą św. Trójcy. Obok księżyca Czechowicza frunie jego brat – poeta palety. Chyba nawet leci z Bellą, muzą i ukochaną żoną, z którą tak wielbił odbywać podobne powietrzne podróże i uwieczniać je na niezliczonych płótnach. I pogląda dobrotliwie na zebrany tłum. I cieszy się, że jego plastyczne imaginacje, z domu urodzenia, z muzeum, które mu poświęcono trafiły do kraju sąsiedniego. Że są w Lublinie, skąd do jego Witebska lot już krótki, chociaż w skutkach trochę gorzki, bo tam odnajdzie Mosze Segał (inni piszą: Moisej Szagall) już tylko symboliczne ślady swego sztetł, żydowskiego miasteczka, które śniło mu się przez całe długie emigracyjne życie – pod dachami Paryża i na bruku Berlina, wśród drapaczy Nowego Jorku i pod lazurowym sklepiniem słonecznego nieba w Saint-Paul-de-Vence, gdzie w roku 1985, genialny artysta w zacnym wieku lat 98 odszedł z tego marnego świata, a jego duch mógł ostatecznie wznieść się i ulecieć w rodzinne, wytęsknione strony, opiewane w tworzonej przezeń przez wiek prawie cały malarskiej „Pieśni nad pieśniami”.

My przy tej niezwykłej okazji jaką będzie jutro otwarcie w Muzeum Lubelskim wystawy „W ogrodach Edenu. Marc Chagall – sceny biblijne” pofruńmy sobie w stronę dzisiejszego odbioru sztuki uprawianej przez tego syna ubogiej żydowskiej rodziny. Już nie tak trudno jak dawniej identyfikować się z Chagallem, przyznawać się do nabożnej adoracji jego dzieła. Już wiekszość fachowców, którym trudno było się pogodzić z wszechuwielbieniem artysty, z mierżących ich egalitaryzmem gustów i z zachwytami wyrażanymi przez prostych odbiorców, przyzna, że to nie jest malarz z marginesu awangardy, że to jedna z najważniejszych, najbardziej świetlistych postaci sztuki XX wieku.

Zresztą gdyby Chagall po krótkim romansie z władzą sowiecką nie zdecydował się na wyrwanie się z Rosji w roku 1922 i nie powrócił do stalic europejskiej kultury, Berlina i Paryża, których smaku już zaznał w latach 1910-1914 („Żadna akademia nie dałaby mi tyle, ile odkryłem w Paryżu sycąc się wystawami sztuki, wystawami sklepowymi i muzeami” – wyzna w wydanej w 1931 r. autobiograficznej książce „Moje życie”, którą będziemy mieli wreszcie okazję kupić w czasie Festiwalu „Chagall w Lublinie”), zapewne nie zostałby gigantem sztuki tego minionego stulecia. A i – co gorsza – mógł skończyć tak, jak kończyli inni wielcy rosyjscy artyści – Bułhakow, Meyerhold czy Mandelsztam – czyli być zmiażdżonym w trybach stalinowskiego systemu.

Pierwsze zbliżenie – jakkolwiek trudno mówić o prawdziwym zbliżeniu, skoro sprawy toczyły się w niedostepnym naonczas dla przeciętnego młodego Polaka Paryżu – wyżej podpisanego z casusem sztuki Chagalla, była rozdmuchana przez prasę sprawa plafonu w Operze Paryskiej. Wymalował w 1964 r. Marc dzieło nieokiełznane, barwne i radosne, ale wznieciło ono mnóstwo kontrowersji! Ich odpryski docierały i do nas. Zainteresowanie sztuką, tak wątlutkie jeszcze u licealisty, zostało rozbudzone. Sprawa Chagalla i jego nieortodoksyjnego plafonu pchnęła profana w stronę malarza, w którym było tyle z ducha słowiańskości i tyle z subiektywnych, wewnętrznych przeżyć. Sam Marc Chagall, tłumacząc fenomen swego introspektywnego malarstwa kiedyś rzekł: „Nasz świat wewnętrzny jest najzupełniej rzeczywisty – i może nawet bardziej rzeczywisty niż świat widzialny”.

Łatwo było się zachwycić Chagallem, znacznie trudniej dotknąć wzrokiem oryginały jego dzieł. Należało czekać do nowych czasów. Ale i trzeba było mieć szczęście niebywałe, żeby trafić od razu na wystawę niezwykłą. Głasnost’ pierestrojka sprawiły, że na przełomie lat 80. i 90., dzięki gwarancjom niemieckich linii Lufthansa, poleciała do rodzinnego kraju Chagalla (Rosji, bo Białoruś jeszcze nie istniała) wielka retrospektywa jego twórczości skomponowana z dzieł sprowadzonych z galerii, muzeów i zbiorów prywatnych dosłownie całego świata. Kiedy ekspozycja wracała z Moskwy na Zachód, pragmatyczni Niemcy kolekcję zaprezentowali w Ludwigshafen w Wilhelm-Hack-Museum.

Byłem tam. Jakież to było przeżycie! To nie powielane wielokrotnie ilustracje się tam podziwiało, ale pełnokrwiste oleje i gwasze, największe cuda Chagallowej spuścizny. Może dlatego, że jedyną pamiątką z wystawy pozostała ulotka z reprodukacją „Clowna na koniu”, ów obraz o diagonalnej kompozycji zapadł najbardziej w pamięć. Ten, jak to gdzieś napisano, eteryczny clown, tkwi na kole, które w równej mierze może być mydlaną bańką i to, oraz skośne ujęcie postaci cyrkowca, najlepiej podkreśla tak ulubiony przez artystę z Witebska stan surrelnej nieważkości. Ale i umieszczenie wielobarwnych figur clowna i konia na kontrastującym z nimi ciemnym tle, unaocznia nieprawdopodobny talent kolorystyczny autora gwaszu.

Trudno, nie tylko w momencie kontemplacyjnego zachłyśnięcia, nie zgodzić się z Andre Malraux, tym samym, który jako francuski minister kultury obstalował odważnie u artysty wspomniany „skandaliczny” plafon paryskiej opery. Napisał on: „Chagall może być poetą (jak Hieronim Bosch, Piero di Cosimo i wielu innych), ale przede wszystkim jest najznakomitszym kolorystą naszych czasów”. Czysta prawda, aczkolwiek trzeba się upierać, że i w panteonie poetów palety, ten – jak go nazwała Silvia Pegoraro – „pogromca siły ciążenia” zajmuje w XX w. miejsce bodaj najważniejsze.

Potem już poszło. Najpierw bodaj wystawa w weneckiej Scuola Grande San Teodoro niepodal mostu Rialto, która została zaadaptowana do prezentacji sztuki nowoczesnej. Gdzieś po drodze, w mieście nad laguną był „Deszcz” u Peggy Guggenheim w budynku jej fundacji opartym o brzeg Canal Grande. To obraz z czasu pierwszego pobytu malarza w Paryży a więc pełny kubistycznych wpływów, z przestrzenią rządzoną geaometrią, ale i z wszystkimi atrybutami rozfruwanej liryki (pasterz przegania kozę pośród chmur, policmaister sika pod obórką, inny ślizga się w pozycji – jak to byśmy dziś powiedzieli – skaczącego Małysza). Następnie doszło muzeum w Brukseli i gwasz „Ja i wieś”, szkic do najsłynniejszego obrazu mistrza (do którego trzeba pielgrzymować do MOMA w Nowym Jorku). I był Paryż. I były w czerwcu tego roku witraże z 1974 w gotyckiej katedrze w Reims (a więc z intersującą nas tu tematyką biblijną). I wszędzie było olśnienie, radość.

Zabrakło jeszcze wielu miejsc, gdzie chciałoby się wytropić dzieła ukochanego artysty. A najbardziej brakuje do wciąż powiększanego laurowego wianuszka onirycznych przeżyć jego ozdoby, otwartego jeszcze za życia malarskiego giganta (1973) Musee National Message Biblique Marc Chagall w Nicei. „Message Biblique”, to tyle, co „Przesłanie biblijne”, a Biblia, to dla twórcy tego muzeum, pod budowę którego sam 4 lata wcześniej położył kamień węgielny, coś dużo bardziej ważnego niż lektura obowiązkowa. Wyznawał: „Od wczesnej młodości byłem urzeczony Biblią. Zawsze mi się wydawała i nadal wydaje najbogatszym źródłem poezji wszechczasów. Od tamtej pory poszukiwałem jej odblasku w życiu i w sztuce. Biblia jest jakby rezonansem natury i tę tajemnicę starałem się przekazać”.

Gdzieś też napisano, że „od zawsze Chagall dociekał sensu ludzkiego życia w jego najwyższych i najszlachetniejszych warościach: z tego, jako naturalna konsekwencja wynika poszukiwanie rzeczywistości transcendentalnej”. Dlatego artysta chętnie przystał na złożoną mu w 1930 roku przez Ambroise’a Vollarda (m.in. marszanda Picassa) propozycję stworzenia cyklu prac do zilustrowania Biblii i do jego śmierci w roku 1939, wykonał 61 tablic. Z witbskiego Muzeum Marca Chagalla do Lublina trafiły trzy czarno-białe akwaforty z tej pierwszej serii z lat 1935-39 odbijanej aż 26 lat. Największa część ekspozycji z Białorusi to barwne litografie z lat 1956, 1960 i 1964, których kolory po rozpakowaniu prac zachwyciły komisarz wystawy Renatę Bartnik i konserwtorów Muzeum Lubelskiego. Wreszcie całość obejmującą 72 dzieła dopełniają monochromatyczne akwatinty i akwaforty na sepiowym tle z 1979 r.

Idździe. Zobaczcie. Zachwyćcie się! Lewitujący nad lubelskim Zamkiem Marc Chagall ucieszy się.

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: