Marek w Chatce – 20 lat potem

Nie jest tak, a przynajmniej nie powinno być, że krytyk nie posiada świadomości, iż podchodząc do oceny jakiegoś wydarzenia artystycznego, winien się zająć przede wszystkim nim, a nie eksponowaniem w jego kontekście własnej osoby. Bywają jednak sytuacje, często – jak tutaj – spod znaku sentymentalnych odlotów, gdy doprawdy trudno uwolnić się od emocji towarzyszących wspomnieniom tego, co przed laty legło u wydarzenia podstaw. Tak się rzeczy mają w przypadku zaprezentowanego 10 maja w Chatce Żaka koncertu Marek Andrzejewski i jego dwie dychy. Pozwólcie, więc, na króciutki powrót do przeszłości.

W redakcji Kuriera L. w roku 1993 pojawił się młody, skromny człowiek, jak się okazało student ekonomii UMCS, ale już o przeszłości wokalnej w Orkiestrze św. Mikołaja i OPT Gardzienice. Odnalazł piszącego te słowa i zaprosił mnie na swój debiutancki indywidualny występ. Nie na wszystkie takie prośby się reagowało, ale tu coś mnie tknęło. Interesujące wydawało się przede wszystkim, że Marek okazał się klasycznym przypadkiem barda. Śpiewał piosenki z własnymi tekstami i do – na ogół – swoich kompozycji. Nigdy przez następne dwie dekady decyzji udania się wówczas na kameralny koncert za spuszczoną kurtyną na scenie Sali Widowiskowej ACK nie pożałowałem. Napisałem wtedy recenzję o Andrzejewskim, pierwszą w jego artystycznej karierze. Czy muszę dodawać, że pozytywną? Już rok później odniósł wraz z Jagodą Nają największy sukces w historii lubelskiego środowiska piosenki literackiej. Na najważniejszym w kraju w tej kategorii Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie zdobyli ex equo Grand Prix. Pewna przewaga męskiej siły polegała na tym, że Markowi przypadła dodatkowo prestiżowa Nagroda im. Wojtka Bellona, przyznawana śpiewającym autorom.

Nota bene – jeśli wolno to ujawnić – jeszcze jedna (ważniejsza) część seniorskiej załogi ZOOMa towarzyszyła aktywnie rudymentom art-poczynań Andrzejewskiego M. Mianowicie Lesław Skwarski, wówczas pracownik merytoryczny ACK UMCS, ściągnął jakimś cudem na Giełdę Piosenki, będącej regionalnymi kwalifikacjami do festiwalu krakowskiego, prawdziwie prominentne jury, na czele m.in. z Grzegorzem Turnauem i ono Marka pod Wawel porwało. A Jagodę wysłał Leszek na eliminacje do Wrocławia i nasza pięknogłosa wokalistka tamte podobnie w cuglach wygrała! W piątkowy majowy wieczór roku bieżącego ten porywający duet – Jag&Mar – napełnił atmosferę jubileuszowego koncertu w Chatce fantasmagorycznym czarem. Jakkolwiek nie tylko on.

Marek, konstruując program dwudychowego spotkania, zrezygnował z bezpośrednich nawiązań do debiutu z 93 r. Owszem, pojawiły się odwołania do najstarszego repertuaru, ale tylko śladowe. Jako bazę, przynajmniej części otwierającej jubileusz, zaproponował utwory z pierwszej swej płyty „Trolejbusowy batyskaf”. Przystąpił do jej realizacji wraz z przyjaciółmi z Wydziału Jazzu i Rozrywki Akademii Muzycznej w Katowicach 1,5 roku po sukcesie krakowskim. I tych przyjaciół z komba, które teraz ładnie nazwał „konstelacją artystyczną”, zaprosił znowu – na świętowanie rocznicy. W ten sposób reaktywowana została Grupa Niesfornych o – jak to już dawno określał – „kolorowych i nieokiełznanych temperamentach”. Rzeczywiście! Do dziś! Wtedy, po nagraniach i wydaniu Markowego albumu (1997), wzbudzali entuzjazm w Kawiarni Artystycznej Hades. Tam, gdzie, w podziemiach CK, Andrzejewski realizował swój dodatkowy, menadżerski talent, organizując Piwniczne Spotkania z Piosenką i sprowadzając do Lublina najjaśniejsze gwiazdy, jak to się nazywało, „krainy łagodności”. To oni przydali dodatkowy – obok śpiewu – smak koncertowi jubilata. Głównie ekipa ongiś katowicka: saksofonista Christian Broniarz, grający na trąbce i flugelnhornie Jarosław Spałek i perkusista Grzegorz Poliszczuk. Ale niesprawiedliwością byłoby zlekceważenie wkładu sił naszych – Marka Matwiejczyka, basisty z Siedlec i lublinian, klawiszowców Bartłomieja Abramowicza Tomasza Denisa (również klarnet, a tak w ogóle, j. to świetnie przyjmowany przez widownię muzyk najdłużej, – ale do czasu – współpracujący z Markiem, na dodatek kompozytor jego hitów, m.in. „Życie jak skrzypce” [jeden z bisów], a przede wszystkim dixilandowej „Ballady o Czarnym Wtorku”, w której trzy dęciaki swym nowoorleńskim brzmieniem doprowadzają słuchaczy na szczyty gorączki).

Utwory Andrzejewskiego, oprócz charakterystycznie matowego, ale i barwnego głosu wykonawcy i wpadającej w ucho melodyczności kompozycji, wabią inteligencją konstatacji zawartych w słowach i zaskakujących puent. Już w pierwszej piosence o tv, kto zechce zaczerpnie naukę, że zaiste Nie potrzeba wyobraźni/ telewizor ci wyjaśni. A potem, przy udziale subtelności głosu Jagody, wkraczamy na terytorium poezji najczystszej wody: „Dwoje nas, dwa żywioły”, czy najpiękniejszej wciąż dla mnie z lirycznych piosenek MA „Jak listy”, gdzie już samo włączenie się głosem jego estradowej partnerki budzi zasłużone oklaski. Ale potrafi Naja przyjąć rolę charakterystyczną, wcielając się w rolę pani Frani w zabawnych „Ziemniaczanych obierkach” (ukłon Marka wobec początków swej twórczości, ale i wobec Eli i Leszka Cwalinów, pięknie kulturotwórczych restauratorów, pod skrzydłami których działał, bo jak dowcipnie [specialite de la maison barda] zaznaczył, to jedyna jego piosenka artystycznie-gastronomiczna). Podobnie fascynująco było przy wejściach Jagody przy piosenkach z kolejnych płyt, „Dziesięć pięter” (2003) i najnowszej „Elektryczny sweter” (2012). Gdyby pozaoperowa (tam to działa!) przyzwoitość napędziła znowu potrzebę działania mieszanych duetów, tu piosenkarskich, ten akurat winien być OBOWIĄZKOWY! I podbijać świat. Tym bardziej, że to przywróciłoby Jagodę Naję, artystkę o niepowtarzalnej barwie i sile głosu, na nasze estrady.

Miało być o jubilacie Marku Andrzejewskim? Sądzę, iż to jego ogromny sukces i wyraz rzadkiej dziś nie tylko u artystów skromności, że potrafił uciszyć fanfary chwalby. I skryć się w swym osobistym wszak świętowaniu za wyrażenie prawdziwej wdzięczności ludziom, którzy mu w artystycznych poczynaniach towarzyszyli, go wspomagali i obdarzali – tak jak on – bezinteresowną przyjaźnią (a różnie się potoczyły np. losy muzyków; Jarek gra nadal w Operetce w Gliwicach, ale Christian miał dosyć estrady, założył artagencję i gdy wezwany sięgnął po nuty z połowy lat 90., spytał: – Kurcze, to my kiedyś graliśmy takie zawiłe kawałki?). Dla takich wartości warto żyć! A że ktoś (jak wyżej podpisany) będzie trochę marudził, dlaczego nie usłyszał znanej od 20 lat, od koncertu w Chatce Żaka, ulubionej piosenki „Z mego mieszkadełka”, do której (Chatki) znany w całym kraju bard teraz powrócił? Albo, dlaczego nie padło na koncercie ani jedne słowo o Lubelskiej Federacji Bardów, której Marek poświęcił 14 z 20 lat artystycznego życia (nieobecność kolegów na jubileuszu okazała się usprawiedliwiona – tego wieczoru cała trójka pozostałych śpiewających federatów występowała w Teatrze Starym w projekcie „Wieczorem”, do którego Marek z nieznanych mi powodów nie trafił)? To wszystko plewy! Ten jubileusz, z siedmioma – od pierwszych wspólnych ukłonów – bisami, dla ponad 300 osób zgromadzonych na sali Chatki pozostanie niezapomniany. Dla Waszego sprawozdawcy też!

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: