Melpomena raczkująca

W świadkowaniu początkom rozwoju teatru studenckiego w Lublinie śmiało mogę dziś – gdy już nie ma wśród nas takich świadków koronnych jak niezapomniane damy Maria Bechczyc-Rudnicka czy Krystyna Kotowicz oraz np. niestrudzony historyk lubelskiej kultury Mirosław Derecki – nazwać się matuzalemem. Jednak – wyliczam sobie – żeby ta obserwacja uczestnicząca raczkującej Melpomeny żaków znad Bystrzycy była kompletna, powinienem urodzić się 6-7 lat wcześniej. Rachunek jest prosty: wkroczyłem w to środowisko w roku 1966, a w zasadzie wiosną, gdy w Chatce Żaka odbywała się Studencka Wiosna Teatralna już z numerkiem 2., a taki teatrzyk Akademii Medycznej Dren 59 działał, jak nazwa – tak mi się przynajmniej wydaje – wskazuje, od roku 1959.

Te jego początki kryją mi się gdzieś w pomrokach dziejów, a na dodatek w połowie dekady lat 60. okres swej świetności miał już Dren zdecydowanie za sobą. Jak przez mgłę pamiętam, że o jego sukcesach, o najgłośniejszej realizacji, „Pluskwie” Majakowskiego, czytałem w ogólnopolskich pismach kulturalnych jako młody świdnicki licealista, czyli dużo wcześniej niż stałem się rezydentem kawiarni i sali widowiskowej w Chatce Ż. Pisało się o nim zarówno „teatr” jak i „teatrzyk” a także „kabaret”, i nawet to ostatnie by się również zgadzało, bo wyrosła przykładowo z medycznego zepołu lauratka krakowskiego Festiwalu Piosenki Studenckiej (jaszcze przez lata obowiązywała taka nazwa, a nie logiczniejsza – Studecki Festiwal Piosenki), późniejsza pani doktor Danuta Wójtowicz-Tarczydło. I wyrósł nie kto inny jak Piotr Szczepanik, również laureat studenckiego piosenkowania pod Wawelem, wówczas student historii sztuki KUL, za chwilę siewca „Żółtych kalendarzy” i równie popularnych u ludu polskiego śpiewanych smutasów. Ponieważ oboje (oraz jeszcze kilku drenowiczów) stali się podporą niemal profesjonalnego (działali w nim i aktorzy z Teatru Osterwy) lubelskiego Kabretu Czart, można powiedzieć, że zespół medyków i nie-medyków stał się ze swoimi satyryczno-lirycznymi (piosenki) składankami, korzystającymi z resztek popuszczenie pasa po gomułkowskiej odwilży 1956 r., kabaretową kuźnią Lublina.

Później Dren 59 oderwał się od tradycji STS-owskiej, czyli stołecznego Studenckiego Teatru Satyryków, na którym najwyraźniej się „odwilżowo” wzorował i pożeglował w tę samą stronę co niemal wszystkie ówczesne teatry studenckkie w Polsce: zaczął się zajmować współczesnym dramatem i adaptacjami literatury. Nie tworzył spektakli wybitnych i to nie tylko wybitnych na miarę ogólnopolską jak najsłynniejsza w połowie lat 60. realizacja „Szewców” Witkacego we wrocławskim Kalamburze (śmiało sławą konkurowały z produkcjami scen zawodowych), ale i na miarę lubelską. Mogę chyba sobie pozwolić na taki osąd, skoro jako świadek siedzęcy już głęboko w trzewiach teatru studenckiego nie pamiętam jaką to sztukę Drenową oglądałem około 67-68 roku. Pozostało mi jedynie w głowie, że główne role grali – zakochani w sobie – dobrze zapowiadajaca się piosenkarka Alicja Lejcyk, później Kamińska, przez lata dziennikarka radiowa a na koniec kariery dyrektor Zespołu Pieśni i Tańca Lublin, czyli kaniorowców oraz Wojciech Kobrzyński, dziś jedna ze świetlanych postaci polskiego teatru lalkowego, od lat zasiedziały w Białymstoku reżyser, aktor, były dziekan tamtejszego wydziału warszawskiej Akademii Teatralnej. Jak zawodna jest pamięć i jak wybiórczo traktuje się to co – nawet podświadomie – pragnie się zapamietać, świadczy moje spotkanie z nagraniem audycji radiowej sprzed lat. Istnieje taki zapis audio w archiwum „Pamięć miejsca” Ośrodka Brama Grodzka – Teatr NN, na którym utrwalono rozmowę z Jerzym Lutomskim, autorem adaptacji opowiadania Janusza Głowackiego i reżyserm premierowego wówczas spektaklu „Nowy taniec la-ba-da”. Nie dosyć, że mam wrażenie, iż ów pan Jerzy z rozmowy miał na imię Kazimierz (i tak, tylko raz, w pewnym momancie zwraca się do niego wywiadująca go dziennikarka), to w konsternację wprowadziły mnie zawarte w interviówie informacje. Okazało się, że „Nowy taniec…” to była już dwudziesta(!) premiera w historii Drenu 59, druga po dłuższej zapaści w działalności, i że odbyła się na początku jedenastego(!) roku istnienia teatru z AM. Te 11 lat oznacza, że rozmowa została przeprowadzona ok. roku 1970. Ja byłem przekonany, że Dren już wtedy nie istniał, bo w tymże roku i dużo młodszy Gong 2 miał już swe najlepsze lata za sobą, był absolutnie dojrzały, a nawet deko przejrzały. Jedno jest pewne (no, może jednak nie do końca): wyrażona przez Lutomskiego na koniec rozmowy nadzieja, że „Nowy taniec la-ba-da” może otwierać nowy rozdział w dziejach Drenu 59, spełzła na niczym. Teatrzyk madyków skrył się w głębokim cieniu historii i nikt (?) już więcej o nim nie słyszał. Inny medyk – Ireneusz Szymański – zakładał wtedy kabaret Loża 44, który z czasem zdobył telewizyjną sławę i wielbiony był we wszystkich zakątkach kraju nad Wisłą. Ale to zupełnie inna para kaloszy.

Jak widać, takst niniejszy ani przez moment nie rości sobie pretensji do spełniania wymagań dokumentu historycznego i nawet nie liznął prawdziwych dziejów zespołu, który od lat spełnia dyżurną rolę prekursora studenckiego ruchu teatralnego w mieście Lublinie (niesłusznie, o czym będzie kilka akapitów poniżej). Spełnia ją, bo i kto by pamiętał – skoro i o tym bohaterze pamięć wątła – zespoły przyczynkowe, efemerydy, grupy o żywocie błyskawicy? Ludzie, którzy mogliby powspominać Dren 59 wykruszają się w zastraszajacym tempie, ale dzięki Bogu wciąż są wsród nas ci, którzy potrafiliby wypełnić czarną – jak się okazuje – dziurę. Myślę tu na przykład o wspomnianej dr Wójtowicz-Tarczydło. Są też różne publikacje – prace naukowe czy quasinaukowe – rzadko w wyminiane w bibliografiach opracowań o teatrze alternatywnym (wcześniej po prostu studenckim). Sam daleki jestem od chęci odbywania kwerend bibliotecznych i szperania np. w rocznikach lubelskich dzienników, żeby znalaźć mikre notki gazetowe o przedstawieniach z niemowlecego czasu teatru studenckiego. Na dodatek, gdy na początku lat 80. wykazałem dobrą wolę pozostawiając własne mieszkanie pierwszej żonie, straciłem z czasem całe swoje archiwum tyczące kultury akademickiej z okresu mych studiów. Baba nie wytrzymała, że jej ten pryszcz zagraca bibliotekę i jak przystało na filologa (polonistka!) precz do śmieci kolekcję m.in. wydawanych na Studenckich Wiosnach Teatralnych biuletynów wyciepała! Odtąd polegam na nadwątlonej wiekem i sklerozą pamieci i na ścigach z innych autorów. Mea culpa!

Tu swobodnie mógłbym przejść do czasów, których byłem już coraz bardziej nawiedzonym świadkiem. Czasów Teatru Akademickiego Gong 2, dziecięcia już nie jakichś tam medyków (w tamtych czasach – wstyd się przyznać! – mawiało się z wysokości Chatki Żaka, że studenci AM nie muszą mieć głowy do myślenia, tylko dupę do siedzenia – w domyśle: na rozlicznych zajęciach), tylko humanistycznego pełną gębą UMCS. Mógłbym, ale zastanawiam się czy nie będzie to wyważanie otwartych drzwi. Leży przede mną opasłe tomisko, liczaca prawie 400 stron (dużego formatu) książka Aleksandry Rozhin „Gong 2 – spojrzenie w przeszłość”. Oprócz tylko chwilowo widocznych tendencji hagiograficznych, jest to niezwykle solidne kompedium wiedzy o zespole założonym przez ojca autorki – Andrzeja Rozhina. Wiec zanim uporam się problemem: dodawać czy nie dodawać swój kamyczek do ogródka gongowej historii, słów kilkoro o teatrze wszak studenckim i w tej interesującej nas tu kategorii bezwzględnie najstarszym w Lublinie.

Prawdziwym paradoksem jest, że do zakończenia jego żywota „przyczynił się” działajacy do dziś Leszek Mądzik, twórca Sceny Plastycznej KUL. Odkąd zrealizował pod tą firmą w 1970 r. swój pierwszy autorski spektakl „Ecce Homo” (dokładnie wyreżyserował go ktoś inny – Joachim Lodek), na zawsze znikła z historii polskiej Melpomeny i annałów katolickiej uczelni nazwa Akademicki Teatr KUL, a o nim właśnie jako o najstarszej studenckiej scenie Koziego Grodu mówię. Sam Mądzik przed kilku laty wspominał: „Działał tam [na KUL – przyp. AM] już Teatr Akademicki, który od 1951 r. wystawiał pierwsze po wojnie „Dziady”, sztuki Bernanosa, Claudela, Eliota, Brandstaettera. Przyszedłem na KUL studiować historię sztuki. Czułem jednak przemożną potrzebę podzielenia się z innymi moim malarstwem. Te obrazy zobaczyła Irena Byrska, która przystępowała właśnie do realizacji „Wandy” Norwida. Spodobał jej się ich klimat i powiedziała: „Znajdźcie mi tego człowieka”. Zostałem scenografem. Wkrótce spotkałem też Mieczysława Kotlarczyka i pracowałem z nim przy staropolskim tryptyku „Amor divinus”. Byłem jego ostatnim współpracownikiem, bo kto był pierwszym, nikomu w ojczyźnie Jana Pawła II nie muszę przypominać”.

Na tej samej uczelni, od jesieni tego samego 1966 r. studiowałem i ja. Przez kolegę z ławy szkolnej chodzącego na zajęcia historii sztuki razem z Mądzikiem, natychmiast się z nim zaprzyjaźniłem. Świetnie pamiętam wspomniane powyżej epizody z Byrską i „Wandą” Norwida (Leszek otrzymał wielkiego twórczego kopa gdy jego scenografia do tej sztuki oparta na hieratycznej „poetyce” ikony została nagrodzona na III lub IV Studenckiej Wiośnie Teatralnej w pobliskiej Chatce), Kotlarczykiem i „Amorem divinusem”. Pamiętam też coś innego. W tym czasie zachwycałem się pierwszym z wielkich spektakli Andrzeja Rozhina w Gongu 2 – „Pieśniami i songami Pana Brechta”. Wcześniej, jeszcze jako młody licealista ogładałem w Teatrze TV przeniesienie przesłynnej, opartej scenograficznie na podobnej, szmaciano-makulatorowej konwencji realizacji Józefa Szajny „Rewizora” Gogola. Do teatru, nie tylko studenckiego stukało nowe, czuło się jeśli nie neoawangardę, to jej posmak, a tu na scenie Teatru Akadmickiego KUL obejrzałem na pierwszy roku studiów „Jaskinię filozofów” Herberta i czułem się jakbym wszedł do szafy zatęchłej naftaliną. Oprócz tego, że poznałem pierwszy w życiu tekst nieobecnego w lekturach szkolnych Zbigniewa Herberta (broń Panie Boże i wszechmocna wówczas partio robotnicza, żeby on tam w pierwszej połowie lat 60. się znalazł!) i że pewną frajdą było oglądanie na scenie mych kumpli – Janusza Bachmińskiego (dziś ceniony psychoterapeuta gdzieś w Wielkopolskiem) w roli Sokratesa, który się uparł wypić cykutę i Tomka Jaworskiego (tak, tego samego, który szybko rzucił polonistykę, poszedł na studia teatralne i przez dobrych kilka sezonów był na przełomie lat 80. i 90. poprzedniego wieku dyrektorem naszego Teatru Andersena), więc oprócz tego nie miałem ze sptkania z tą sztuką żadnej frajdy. To po prostu, jak w latach 50., jak w czasach współpracy Kotlarczyka z Karolem Wojtyłą, był teatr rapsodyczny! Ta nazwa dla zbuntowanego młodego człowieka, szukającego w teatrze czegoś więcej niż niezwyłej pieczołowitości w podawaniu słowa, brzmiała jak straszak. Krzyczała, by placówki kultywujące rapsodykę omijać wielkim łukiem.

Niestety takie – rapsodyczne – były też spektakle Byrskiej i Kotlarczyka, przy których współpracował scenograficznie Leszek Mądzik. Nikt chyba nigdy nie podrążył tego tematu i nie pytał Mądzika czy nie czuł się w rapsodycznej otoczce na uwięzi. Zaryzykuję jednako twierdzenie, że coś w takim przypuszczeniu musi być na rzeczy, skoro twórca „Ecce Homo”, „Wieczerzy”, „Zielnika”, „Bruzdy” swoją Scenę Plastyczną ukonstytuował jak teatr… bez słów. Może to nieładnie, może człek nie powinien sie do tego przyznawać, ale nigdy nie żałowałem Teatru Akademickiego KUL gdy już po cichu – nomen omen, bo w pierwszych Mądzikowych spektaklach „grali” jego aktorzy – dokonał żywota. Zaczęły się czasy Gongu 2 i tych blisko 60 teatrów, które przewinęło się od 1966 r. przez dziewięć edycji Studenckiej Wiosny Teatralnej. Tak! Już wiem. Napiszę o nich odrębnie przy najbliższej okazji.

Andrzej Molik

Kategorie:

Tagi: / / / / /

Rok: