Mirku…

Długo się z tym rachowałem. Nie mogłem w to uwierzyć. Wiedząc. Tylko płakałem. Tak bardzo traktuję to osobiście, że kiedy zdecydowałem się wreszcie Cię pożegnać, boję się zwracać do Ciebie w pierwszej osobie. Dobrze znana Ci Ewa, powtarza mi wielokrotnie: – Tato, tylko się nie rozklej! Tym to właśnie by groziło. Dlatego – za pewnym niedościgłym Mistrzem, którego, mam ogromną nadzieję, ku swej radości, spotkasz w Tym Lepszym ze Światów i piwo razem wypijecie – posłużę się inną formą pisaną.

Mirosławowi Olszówce, odkrywcy przestrzeni Kultury odrębnych, zapoznanych, nie eksplorowanych, pragnę w ten sposób złożyć pokłon. Wiem że niechętnie, ale może jednak, zechcesz Mirku (wybacz nadętość użytego powyżej zwrotu pleno titulo), taką decyzję zaakceptować.

Burza

W którym to mogło być roku przełomu lat 80. i 9o. zaprzeszłej epoki? W którym spektaklu Teatru Wizji i Ruchu Jurka Leszczyńskiego? W Malczewskim? A może w słynnej szekspirowskiej Burzy na dziedzińcu Zamku z muzyką na żywo Budki Suflera? Jedno wiem na pewno. Na scenie objawił się talent. I zaraz buntownik. Mirek pierwszy ośmielił się opuścić swego guru, Jurka. Ten, chyba nigdy tej schizmy mu nie wybaczył. Na łez padole. Potem, gdzieś na Górze zabrakło mu obok dobrego mima. Wezwał go tam, do siebie, dwa lata i dwa tygodnie po tym, jak Ktoś inny zrobił to jemu.

Kaloryferek

Alternatywa teatralna Lublina szła ku jedności. W Bramie Grodzkiej działało studio gromadzące buntowników. Doprowadzono je do upadłości. Jakoś zapomniano, że na ostatnim piętrze kamienicy krzyczącej o remont, w pokoiku z oknem na Kowalską przemieszkiwali Małgosia i Mirek. Zimą ich siedlisko straszył zielony grzyb toczący mury zabytku. Z zapomnianego już Lubelskiego Wydawnictwa Prasowego (gromadziło wszystkie tutejsze gazety) wypożyczyłem na wieczne nieoddanie kaloryferek wodno-elektryczny. To było urocze ustrojstwo. Rozmiarów ok. pół metra na metra pół, zachowywało się jak jakiś mały parowóz pozostawiony na stacji pod specjalnym nadzorem, wymagało bowiem dolewania wody. Kaloryferek nakarmiony i podłączony do energii, póki ta nie padła na skutek powodowanych przezeń spięć, radośnie prychał przez mała dziurkę parą i grzał jak najęty. Mirek mówił, że dawał mu natchnienie. Wiem coś o tym. Kiedy zamieszkaliśmy z Elą w zimnej pracowni na ostatnim piętrze kamienicy przy Złotej, Olszówki wysuszone, a może już nawet wyprowadzone z Grodzkiej podrzuciły nam c.o.-urządzenie. Ewa tam urodzona, wyrosła na piękną pannę. Ja napisałem jedyny w życiu przewodnika turystyczny. A Mirek?…

Kalejdoskop

Z Małgosią Mazurkiewicz – latka wyzwolenia biegły, brakowało już tylko roku do upadku komuny – założyli Teatr Scena Ruchu. Brawurowy, prześmieszny jak esencja commedii dell’arte, spektakl Kalejdoskop otwierał przed talentami-mimami wszystkie sceny. Norma. Być może. Geniusz spłynął na kształt pantomimicznego żartu w momencie, gdy Mirka olśniło, że muzykę do spektaklu może stworzyć Voo Voo. Nie tak długo po tym, zostaje Olszówka menagerem Wojtka Waglewskiego i jego zespołu. Tak już będzie. Aż do tego nieszczęsnego dnia z signum mego imienia. Nigdy już nie wspomnę dobrze święta spod hasła:Andrzejki 2010.

Graffiti

Bywały tąpnięcia w działalności Mirka. Znam takich, którzy… Nie, dziś o tym nie mówmy. Ja spotkałem w życiu jedynego może człowieka, który NIGDY przez bez mała 20 lat mnie osobiście nie zawiódł. I nie zapomniał, ze wykonałem wobec niego dla mnie drobny, a dla niego – jak się okazało – życiowy geścik. Miałem taką możliwości jako dziennikarz Kuriera, że promowałem jego sztukę i pomysły, a Ratuszowi wystawiałem najlepsze opinie. I to zostało zauważone. Mirek stworzył w Lublinie pierwszy prawdziwy klub muzyczny. – Graffiti. Z rewolucyjnym wystrojem Jarka Koziary. Z rewelacyjnym programem koncertowym z Voo Voo w roli naczelnej. Skąd ta kolekcja od A do Z płyt zespołu na mojej półce? Wszyściuteńkich? Z szalonymi projektami Mirka włącznie? Ano, zgadnijcie.

Bolero

Nie zapominał o teatrze. Nigdy. W Graffiti Małgosia prowadziła zajęcia, przygotowywała choreografie pokazów mody. Ale prezentowała też spektakl-olśnienie w reżyserii i z scenografią Mirka. Bolero Ravela w pajęczej sieci. Najwyższa emanacja połączenia pantomimy z teatrem ruchu, tańca, plastyki do czasów powołania do życia, ponad pół dekady później, Międzynarodowych Spotkań Teatrów Tańca. Inwencja objawiona przy powtarzaniu narastającego ravelowskiego motywu, poprzez solówki instrumentów po tutti, mogłaby, może!, porazić uczestników kolejnej, 15. już edycji festiwalu.

Poddasze

Zamieszkali w przepięknej, dosmaczanej i dopieszczonej przestrzeni na poddaszu przy Rybnej. Ewa i Marcin byli ich – sami nie mieli dzieci – pieszczochami. Pani domu pokazywała Eli i mnie swą dumę, niewyobrażalną w otoczce Starego Miasta sprzed dwóch dekad (może i dziś) łazienkę z basenem, przekształconą w oranżerię z dziesiątkami roślin. Mirek podtrzymywał ogień w kominku i tajemniczo się uśmiechał. Nie było naszej dwójki. Przy styku spadzistego dachu i podłogi Olszówki zrobiły szafki ciągnące się wzdłuż domu po kilkanaście metrów. Nasze małe latorośle, jak się zaczęły tam bawić w chowanego, to ani one siebie,, ani my ich nie mogliśmy znaleźć. Spotkałem wtedy na prywatnym gruncie Mirka najszczęśliwszego. Małgosię też!

Zasumitowanie

O czymż by tu jeszcze? . O podróży ze Sceną Ruchu do niemieckiej dziury Delmenhorst, jakimś cudem miasta partnerskiego Lublina (komitywa jak z Bychawą), które jednak dysponuje teatrem impresaryjnym o wciąż dla nas niewyobrażalnej ilości miejsc, gdzie Mirka Popioły powaliły na kolana tę cząstkę widowni, która się na naszym spektaklu pojawiła (Ewcia właśnie cudem znalazła w domu moje PAPIEROWE zdjęcia z tej podróży!)? O odkrywaniu razem z Małgosią i Mirkiem tak znaczącego później w ich życiu Janowca, pierwszej rodzinnej wizycie na nadwiślańskiej skarpie lotniarzy, gdzie dziś słynna knajpka Małgosi i gdzie tyle się aorystycznie (vide land art. Koziary poniżej) już działo? O Kazamatach, barze w ruinach, którym też kibicowaliśmy? O legendarnym dziś koncercie Voo Voo w kazimierskich kamieniołomach z kultową obecnie scenografią i popisami Jarka K., wydarzeniem, które najpierw starło uśmiech z ust ówczesnemu naczelnikowi Kazimierza (Szczypa się zwał), a potem , po sukcesie, przywróciło mu w takiej krasie, że jął się mianować jego ojcem? O tym spotkaniu na olszówkowym poddaszu z Jankiem Peszkiem, wdzięcznym wówczas Mirkowi za wymyślenia takiego projektu jak śpiewana z córką Marysią i Voo Voo, do tzw. kukuryn premierowo pokazana w Osterwie Muzyka ze słowami? O tych wszystkich edycjach Innych Brzmień, gdzie mieliśmy gwarancje, iż dostaniemy zaproszenia w pierwszej kolejności? O Boże! To ponad stan blogu jakiegokolwiek. Neverending story. Lub też song. Dziś bardzo bluesowy.

Harmonia

Ostatni raz spotkałem Mirka po koncercie fado Cristiny Branco w filharmonii, mniej więcej miesiąc temu. O strasznym zaszczepieniu mu przez naszą dzielna służbę zdrowia żółtaczki wiedziałem od lat. Miał w swej chorobie góry i doliny. Świeże wieści nie należały do dobrych. Córka będąc w Warszawie, kiedy się dowiedziała, że leży w szpitalu, odwiedziła go. Wróciła bez uśmiechu. Mnie też spełzł chyba z ust gdy go zobaczyłem. Mówił cudownie o swych projektach, zamkniętym niemal pod klucz programie kolejnych Innych Brzmień. Ujawniał mi tajemnice, które innym zapewne dostępne byłby za kilka miesięcy. I wyrzucał z siebie myśli najważniejsze. O nadziei związanej z przeszczepem wątroby, tym ostatnim możliwym dla Mirka ratunkiem. Traktował to jako oczywistość. Usta wypełniały pewniki, dla niego oczywistości: – To się stanie lada dzień! – mówił. Słowa brzmiały radosnym, monumentalnym forte. A w oczach czaił się Strach. Brat Śmierci, która się już tam zadomowiła – A kysz! – krzyczała dusza. Nie sposób było Kostuchę przepędzić. Dowiózł mnie Mirek, jak prosiłem, pod jego dom na Starym Mieście. Był zmęczony i chciał szybko pójść odpocząć. Nagle się znowu ożywił, że przecież nie dał jeszcze nam najnowszego produktu spod jego znaku, płyty Harmonia, polsko-ukraińskiego projektu z ostatnich Innych Brzmień. Wyciągnął dwa krążki i – wiedząc dobrze, że mieszkamy razem – powiedział: – Ten dla Ciebie, a ten dla Ewy.

Harmonia to sfer kosmicznie niedopasowanych? Czy okrutny ich dysonans?

Czy mnie to Mirku sądzić?

***

A Kostucha była tak paskudnie przebiegła, że wieść o jej czynie ostatecznym powaliła nas w rozpacz i płacz. To się rzadko zdarza, ale w Andrzejki, gdy czekałem wieczorem w starorynkowej knajpce na przyjście kolegów, siedzieliśmy dłuższy czas we dwoje z Ewą. Wrócił temat Mirka. Miała kolejne złe wieści i zacząłem – mea maxima culpa!, chociaż być może uczyniła to ona drążyć temat, co się stanie z Festiwalem Inne Brzmienia jak Mirka zabraknie. Nie są ważne nasze konstatacje w tej kwestii. Ważne jest, że – jak nie trudno był potem ustalić – dywagowaliśmy w czasie kiedy… Jego nie było już wśród żywych. I ten nietakt, Mirku, wybacz. Ale pomnij też jak Ciebie kochaliśmy, skoro udawało się nam, przynajmniej przez chwilę, wzlatywać ponad wyroki Opatrzności.

.

Kategorie:

Tagi: / / / / /

Rok: