Mistrz Garczarek

Kolejną, III Noc Bardów w Kawiarni Artystycznej HADES można by odnotować w krótkim komunikacie.

Wygrała, nie znajdując konkurencji, znana już z poprzedniej imprezy świdniczanka Anna Stącel, która poprawnie zaśpiewała dwa utwory Iwony Piastowskiej – Niebieski młyn Pieśń Mazowsza. Jury, złożone z tych samych przedstawicieli lubelskich mediów co w czasie przeglądu nr 2, nie napracowało się i zagroziło, że jeśli organizatorzy nie zapewnią większej konkurencji młodych bardów, przy następnej odsłonie Nocy popełni jakiś paskudny czyn. W komunikacie powinna pojawić się jeszcze informacja, że swoje zaśpiewali: gospodarz, Igor Jaszczuk, oraz jak zwykle smakowita (ale w znanym repertuarze) Jola Sip, której na gitarze towarzyszył niezawodny Vidas Svagzdys.

Na tym sprawozdanie mogło by się kończyć, gdyby nie… Ano, właśnie! Mogło by, gdyby nie występ gwiazdy III Nocy Bardów Andrzeja Garczarka. Kiedy we wtorkową, ostatkową noc wydawało się, że już nic szczególnego w HADESIE się nie wydarzy, wszedł na estradę legendarny pieśniarz epoki rewolucyjnej kraju nad Wisłą. Rzekł, że napalić znowu trzeba w sercach, załkała harmoszka Mirka Kozaka, zabrzmiała stara, ale wciąż rozdzierająca duszę Zamojszyzna, w której i Park Ludowu i w ogóle kawał Lublina (bo od Zamościa „tylko” idzie zima) i stało się! Artysta wbił w krzesła rozdokazywaną już trochę publiczność, na sali zapanowała cisza i tylko niosło pieśń podrasowaną gitarą, harmonią i harmonijką ustną (cóż to za cudowny a zapomniany przez dzisiejszych bardów instrument!) a Mistrz Garczarek miał wszystkich w garści.

Na czym polega charyzmatyczna siła takich najprawdziwszych, dziś już odchodzących w przeszłość bardów jak Andrzej Garczarek? Ledwo tydzień temu pisałem w tym miejscu po recitalu Elżbiety Adamiak, że wykonawcy piosenki artystycznej (literackiej, poetyckiej, czy jak ją zwać), skazują się na skostnienie czy wręcz odstawienie na boczny tor, jeśli nie zadbają o rozwój środków wyrazu, ciekawe aranże i rozszerzone instrumentarium towarzyszących im zespołów muzycznych. Garczarek zaprasza do współpracy jedynie harmonistę a jednak jego występ robi piorunujące wrażenie. Zatem w czym rzecz? Może w tym, że ten „bard prawdziwy” nie dba o jakąkolwiek karierę a przynajmniej o karierę w nowym, teraz obowiązującym stylu? Chwali się co prawda, że znalazły się jego songi (obok lublinian, Basi Stępniak-Wilk i Marka Andrzejewskiego) na trzeciym z dysków Krainy Łagodności, ale chyba nie robi zbyt wiele w tym kierunku żeby zapanować na podwórcu łagodnego śpiewania, stawać do wyścigów z Grzegorzem Turnauem (w ramach gatunku reprezentują zresztą zupełnie odmienny styl) czy młodszymi, Robertem Kasprzyckim, Mariuszem Lubomskim, Jarkiem Wasikiem… Pan Andrzej ustawia się na – wydaje się – z góry założonym marginesie. Śpiewa rzadko, ma się wrażenie, że tak jak w Lublinie występuje raczej dla starych przyjaciół, jak „opiewany” w jednej z ballad Wacek Biały, a gdzieś, przy okazji, swoją porcję rozpaczy i pocieszenia, rozkoszy i zwątpienia, zabawy intelektualnej i gry w konwencje otrzymują inni. Jest na tyle daleki od zawodostwa wyrażającego się gotowością śpiewania w każdych oklicznościach, że gdy zmarł Kazimierz Grześkowiak, on – przyjaciel wieloletni – nie mógł zdobyć się na wykonanie czegokolwiek na śpiewanej stypie, chociaż inni robili to bez trudu. Emocje wzięły górę, śpiew ugrzęzł w gardle.

I gdy sobie tak myślę o Garczarkowym bardowaniu, dochodzę do wniosku, że o jego tak tu poszukiwanej sile decyduje to, co w różnych odmianach powraca w tym tekście – prawda. Brak fałszywych (mentalnie) nut, zero kokieterii, zaniechanie prób schlebiania publiczności, słowem – szczerość wypowiedzi, I – oprócz ładunku emocjonalnego – jeszcze coś. Zawarte w jego tekstach odniesienia intelektualne do całej spuścizny kulturowej. Przywołanie Cendrarsa, van Gogha, Strindberga i Wilde’a w Balladzie wybrakowanej to zabieg tak naturalny, jak czerpanie z Bruegela w Walce karnawału z postem u innego pieśniarza tamtej, już zmierzchłej epoki, Jacka Kaczmarskiego. Nawiązanie do autora Wielkiego Testamentu Balladzie o Małgośce Sprośnej, córce Villona, będzie tym samym rodzajem proponowanej gry, co przywołanie Stachury i Himilsbacha w Ożeń się, poeto Piotrowski. Trawestacja lub – może lepiej – zaprzęgnięcie gwary góralskiej czy – szerzej – Pogórza obejmującego tereny hen, po Ukrainę, w Zajęczycy, będzie się mieszać z publicystyką, gdy się dowiemy, że wciąż gorzko jest w temacie Izraela. Utwór „zamiast reportażu prasowego” z holu dworca Warszawa Centralna, będzie szedł o lepsze z zawołaniem Słuchajcie dziewczyny Osieckiej, chłopaki czytajcie Brodskiego.

Może przesadzam. Może moje ukontentowanie tym spotkaniem z wartościami zaprzeszłymi jest wyrazem subiektywnych tęsknot. Może to zresztą była taka chwila, że nadawca (Nadawca) i odbiorca zaczęli funkcjonować na tych samych falach. Ale czyż nie o to chodzi w spotkaniach ze Sztuką? Tego dnia, o tej godzinie, w takim a nie innym towarzystwie otrzymałem to, czego w tym momencie najbardziej potrzebowałem. Za to dzięki wielkie Andrzejowi Garczarkowi. I niechże odbiję to, co bard prawdziwy rzuca z estrady: A ty Niuniek graj, rżnij, tnij, tylko żeby po naszemu, bo to żaden wstyd!

Andrzej Molik

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: