Molikowe ploty

Franka 300 mil do nieba

Odzyskany dla ludzkości, wyrwany z wielomiesięcznej choroby Franciszek Starowieyski (na zdjęciu), którego wystawa „De fragmentis feminarum” czynna jest w w kazimierskiej Galerii Brama, znowu króluje na murku przed Rynkową i raczy licznych znajomych i akolitów swymi opowieściami. Trzeba przyznać, że niekiedy niewiarygodnymi. Ot, chociażby o przygodzie jako żywo przypomnającej opartą na autentycznym zdarzeniu historię bohaterów filmu Macieja Dejczera „300 mil do nieba”, dwóch chłopców, którzy za komuny uciekli z Polski na Zachód, do Szwecji ukrywając się pod tirem. Franek opowiada, że gdy miał 22 lata zdarzyło mu się w 1952 r. pracować na kolei w tzw. Służbie Polsce. Tam zamarzyła mu się podróż do Paryża, a więc do ziemi tyleż obiecanej, co wówczas zakazanej. Kierował się przy tym zasadą, że jak coś wymyśli, to musi to mieć, toteż przystąpił do dzieła. Ponoć koledzy z SP zrobili dla niego pojemniek o rozmiarach 192 x 80 cm udający rezerwowy zbiornik na potrzebne do hamulców pociągu sprężone powietrze. Wprawdzie w dyskomfortowych warunkach, ale przekroczył granicę, wylazł ze zbiornika, uciekając przed konduktorami dotarł kolejnymi pociągami na gapę do stolicy Francji i przez kilka tygodni pracował jako tragarz mięsa w słynnych paryskich Halach. Następnie takim samym sposobem wrócił do kraju, a gdy tylko przekroczył granicę, wyczołgał się ze skrytki pod wagonem i złapał go wopista. Jak twierdzi nie narzekający na brak inwencji Starowieyski, uratowało go szlachetne urodzenie. – Ty jarzyno! – rzucił pogranicznikowi, a ten tylko wyjąkał: – O, paniczyk! Takiej inwektywy wobec pachołków używano przed wojną jedynie w rodzinnym majątku Franka Bratkowice k. Krosna, a biedny żołnierz – okazało się – stamtąd pochodził.

Przerażające wizje Byka

Jakie wizje i sny może mieć artysta, którego twórczość zaludniają demony (na zdjęciu jedna z prac eksponowana na wystawie w Kazimierzu), szkarady i strzygi? Muszą wyglądać inaczej, chociaż mogą pozostawać straszne. Franciszek Starowieyski, znany też pod psudonimem Jan Byk, co nawiązywało do jego tężyzny fizycznej, z której Franek był zawsze dumny, opowiada, że w czasie wielomiesięcznej choroby nawiedzały go wizje koszmarne, jakkolwiek ich „budulec” był niewinny. Widział np. zawsze barwne i na ogół radosne obrazy zmarłej już Zofii Stryjeńskiej (na zdjęciu jej „Zbójnickie ognisko”), wybitnej malarki i graficzki, jego muzy, do której Byk potrafi w swym malowaniu powracać i teraz. W jego wizjach obrazy te były jednak odarte z koloru. Pojawiały mu się też niby piękne widoki, ale porośnięte w całości chińskimi grzybami. Wreszcie jawił mu się XVIII-wieczny adamaszek, taki jaki kupił w latach 80. na aukcji w Paryżu, tyle, że w jego fantasmagoriach przybierał formę emulsji na szpitalnej ścianie. – To były przerażające wizje – skarży się jeszcze dziś dochodzący do zdrowia Franciszek „Byk” Starowieyski.

Barokowa wyobraźnia

Jan Michalak, syn Wandy i Janusza i wnuk Antoniego Michalaka, jednego z najwybitniejszych artystów kazimierskiech, współzałożyciela koloni artystycznej w miasteczku nad Wisłą i Bractwa św. Łukasza (na zdjęciu stylizowany na malarstwo portret Jasia w roli swego dziadka Antoniego z kręconego wiosną filmu „Łukaszowcy”) godnie kontynuuje tradycje rodzinne. Jego prace praezentowane na niedawnej wystawie Kazimierskiej Konfraterni Sztuki należały bez wątpienia do najciekawszych. Franciszek Starowieyski uwielbia – co widać – malarstwo barokowe (dlatego sygnując obrazy aktualny rok zapisuje jako 1705), natomiast Janek M. paradujący po Kazimierzu w eleganckiej marynarce (- 200 zł w ciuchlandzie – sam informuje) i kapeluszu (70 zł) ulubił barokowe tytuły. Kiedy został pochwalony przez Waszego sługę za nazwanie wiszącego w rodzinnym Grilu przy Nadrzecznej obrazka „Groźny okręt klasycyzmu”, rzekł, że ma lepsze. Jego praca dyplomowa na warszawskei ASP zatytułowana była „Modliszka z dalekiej Puławskiej, czyli w Lotosie zegar stoi za dziesięć dwunasta. Poemat pikaryjski z epoki schyłkowego porno”. Obecnie Janek pracuje nad projektem „Protest przeciw postcarskiej i wtórnie zsowietyzowanej nieświadomości istnienia Wisły jako drogi wodnej”. Druga wersja tytułu nawiązuje już do ulubionej przez Franka i Jasia epoki: „Barokowa kontrakcja przeciw zastanym rudymentom klasycyzmu”.

To nie „Pan Tadeusz”

Wernisaż wystawy litewskiego artysty Ričardasa Garbačiauskasa, profesora zaprzyjaźnionego z Wydziałem Artystycznym UMCS Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu w Szawlach, który się odbył w Galerii Pod Podłogą zyskał niespodziewaną oprawę. Artysta wraz z swą żoną, aktorką Leną Bocyté (oboje na zdjęciu) realizują na Litwie wspólny projekt „Art sensus”, w którym jego malarstwo uzupełniają recytowane przez aktorkę strofy poezji. I Pod Podłogą w pewnym momencie zabrzmiała poezja. Zaczęto szeptać, że to Mickiewicz, po litewsku Mickievičius, a historyk sztuki dr Jerzy Żywicki, b. prodziekan WA rzekł nawet konfidencjalnie w ucho niżej podpisanego: – Panas Tadeuszas! Pani Lena wyjaśniła jednak ciekawskim, że brzmiące śpiewnie jak u Lermontowa strofy pochodziły od Justinasa Marcinkevičiusa, wieszcza nie polskiego. tylko litewskiego i to XX-wiecznego. Ale też aktorka zgodziła się z sugestią, że wyrecytowanie Mickiewicza w Polsce po litewsku i poinformowanie później zaskoczonych gości, że prezentowała poezję autora „Pana Tadeusza”, to doskonały pomysł na jakiś kolejny wernisaż z udziałem jej i jej męża w naszym kraju.

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: