Muzyczny cymes, cudo i fantazja

 

Na takie wydarzenia czeka się niekiedy latami, a potem wspomina je ze ściśniętym uniesieniem gardłem do końca życia. Do użytych w tytule słów, chętnie dokładałbym kolejne komplementujące określenia, ale nie chcę być posądzony o nadmiar egzaltacji. Zaznaczę jednak wyraźnie, że wszystkie dotyczą jednego koncertu Nigela Kennedy’ego i zespołu Kroke, wspomaganego gościnnie perkusją Tomasza Grochota. Jednego, jakkolwiek osobiście miałem bajeczne szczęście – bo przecież udało się to wybrańcom – uczestniczyć dzień po dniu w sali Filharmonii Lubelskiej w dwóch popisach genialnego brytyjskiego skrzypka, ucznia Yehudi Menuhina oraz tria: Jerzy Bawoł – akordeon, Tomasz Kukurba – altówka, Tomasz Lato – kontrabas.

– Marzyłem o koncercie Kennedyŕo z Kroke od dawien dawna i wreszcie się udało! – dzielił się ze mną swą wielka radością Krzysztof Bielewicz, człowiek instytucja, znany także jako fryzjer „Łysol”, chórzysta zespołu Kairos, który nie tylko według mnie jest obecnie najlepszym, najbardziej rzutkim organizatorem imprez artystycznych w Lublinie. Wraz z Kawiarnią Artystyczną Hades, czyli z Elżbietą i Lechem Cwalinami, sprowadza wykonawców z najwyższej półki i potrafi sprzedać bilety na wszystkie miejsca i jeszcze na dostawki. Niedawno przeżył jednak pierwsze gorzkie doświadczenie. Przysłał smutnego maila, że „w związku z nikłym zainteresowaniem publiczności lubelskiej portugalską muzyką fado, jesteśmy zmuszeni odwołać koncert zespołu…”. Teraz, jeszcze skrajnie zestresowany, cieszył się z wzruszeniem, że marzenie się spełniło.

To było także moje marzenie. Znam Kroke od ponad dziesięciu lat dzięki Piotrowi Pleskaczyńskiemu, właścicielowi ś.p. knajpki Szeroka 28, do której zespół wielokrotnie zapraszał. Zrodziła się z tego piękna przyjaźń i dobrze wiem, że trzej krakowscy muzycy (potem dołączył do tego i czwarty) kochają Lublin miłością najszczerszą. Niech o tym zaświadczy chociażby ich jeden piękny gest. Gdy w 2004 r. wydali płytę „Quartet. Live at Home”, a dom oznacza tu Kraków, na okładce i w towarzyszącej jej książeczce nie znalazło się ani jedno krakowskie zdjęcie pejzażowe, za to pojawiły się ich ulubione miejsca, Devon w Anglii, Madryt i… – jako podkład pod „spis treści” na tylnej okładce – fragment lubelskiego Starego Miasta, konkretnie nocna fotografia kawałka Jezuickiej z latarnią na Teatrze Starym, autorstwa Tomka Laty. Od dawna bardzo chcieli do nas przyjechać z Nigelem. Ale oni są rozrywani! Przybyli tu obecnie straszliwie zmęczeni prosto z dwóch koncertowych tras, po Hiszpanii i Niemczech. Okazało się, że łatwiej byłoby mi jesienią ub. roku pojechać na ich występ w hiszpańskim Burgos (byłem na festiwalu filmowym w odległym o 150 km Valladolid, załatwili mi już nawet nocleg w hotelu, a ja, głupek, nie potrafiłem sobie zorganizować transportu) lub rodzinnie wybrać się rok temu w grudniu na koncert Kroke w legendarnym klubie Alchemia na krakowskim Kazimierzu, niż doczekać ich koncertu w moim mieście. Dobrze, że zaczęli częściej przyjeżdżać do naszego Kazimierza Dolnego, w czym z kolei zasługa Roberta Sulkiewicza i jego Knajpy U Fryzjera (cóż za zbieżność z fryzjerem Bielewiczem!), bo nie wiem co bym zrobił ze swym nałogiem, gdyż ja od muzyki Kroke jestem uzależniony i co jakiś czas muszę koniecznie przyjąć jej kolejną dawkę graną na żywo. Do tego rozrywania, koncertowania, wędrowania dochodzą obowiązki prywatne (wszyscy trzej panowie niemal równocześnie niespełna dwa lata temu zafundowali sobie po kolejnym dziecku) i czas na nagrania. Jeśli na to wszystko nałożymy niezwykle napięty koncertowy harmonogram Nigela, znalezienie wolnego terminu na wspólne występy lubelskie graniczyło z cudem. Ale, dzięki Bogu, ten cud się wreszcie dokonał!    

Cudem był(y) też koncert(y). Po drugim, w rozległej filharmonicznej sali prób, przerobionej na zbiorową garderobę, Kennedy, pociągając z butelki dostarczoną przez pewną młodą damę naszą Perłę, radośnie rzucił do przyjaciół uwagę: – Chyba dziś było lepiej. Dotarliśmy się! – śmiał się szczerze. Nie mnie to sądzić. Jeśli mógłbym znaleźć jakąś wyraźną różnicę pomiędzy wtorkowym i środowym występem, to taką, że w czasie pierwszego Kennedyŕo wprost rozpierała energia i dał popis prawdziwego poczucia humoru. Biegał po estradzie i przedstawiał towarzyszących mu muzyków, wykrzykując imiona i nazwiska Jurka i aż trzech Tomków, po czym uczynił to sam: – Jestem Tomek Kennedy. Wskazał też na – siedzącego za stojącym na scenie sterownikiem oświetlenia – technika (akustyk, prosto z Londynu, ale Amerykanin, miał swą konsoletę na końcu sali) i zakomunikował po polsku: – Tu nie ma Tomek, jest Che Guevara! Następnie zabrał się za prawdziwą promocję gościnnego perkusisty, leitmotivowo, co pewien czas krzycząc: – Tooooomek Grooooochot!!! Zrobił to nawet wtedy, gdy tego nie było za perkusyjnym zestawem, rysując wówczas w powietrzu zarys jego sylwetki. Pozwolił sobie Nigel również na kąśliwy żart. Zapowiadając znany dobrze utwór „Ederlezi”, wypalił: – Ten numer Cyganów napisał 300 lat temu Goran Bregovic. A Jurek spokojnie dodał: – To prawda, tak to zostało zarejestrowane. Bawoł dostosował się do tej wesołej atmosfery i kiedy został wywołany przez Anglika do tablicy, żeby zapowiedzieć swoją „Kołysankę dla Kamili”, rzekł: – Napisałem ją 13 lat, bez miesiąca, temu, po urodzeniu córki. Teraz ma 13 lat, wygląda na 16, a zachowuje się jakby miała 18. To trudny moment – dodał filozoficznie.

Jednak przy całym wykreowanym od początku zawrotnej kariery wizerunku wirtuoza-punka, postpunkowym zachowaniu, pociąganiu piwka na estradzie, rozpierającej energii mężczyzny na wieczność chyba naznaczonego ADHD, przytupywaniu i pokrzykiwaniu, kiedy Nigel Kennedy zagra na skrzypcach (używa dwóch ich odmian), ze strun wydobywa się czysta muzyczna poezja. W muzykach z Kroke znalazł doskonałych partnerów. Już w jednym z pierwszych utworów wieczoru, „Noc w ogrodzie Edenu”, altowiolinista Kukuś, Tomek Kukurba, także mistrz gwizdania i bezsłownego śpiewu-zawodzenia, udowodnił, że w niczym inwencją, fantazją i bajeczną techniką grania nie ustępuje geniuszowi światowej sławy skrzypka. Po każdej udanej frazie kolegów, zaskakującej go improwizacji, wyłowieniu jakiegoś niesłyszalnego dla nikogo oprócz niego drobiażdżka, cudowności nad cudownościami, muzycznego cymesu (przy klezmerskiej nucie to termin uzasadniony, ale trochę śliski, bo trzeba wiedzieć, że Kennedy konsekwentnie bojkotuje państwo Izrael), Nigel podchodził do akordeonisty Jurka, trzech Tomków, Kukusia, kontrabasisty Laty czy perkusisty Grochota i elegancko za taką rozkosz dla jego uszu dziękował. Warto tu może przy okazji obalić pewien fałszywy mit, którego skutki w pisaniu i mówieniu o tym pokutują do dziś. To nie Kroke zgłosiło się do Nigela z propozycją współpracy. Było wręcz przeciwnie. Usłyszał krakowski zespół z płyty czy w jakiejś brytyjskiej rozgłośni, uległ czarowi ich muzyki i przyjechał na jeden z koncertów Kroke podczas ich tournee po Anglii i sam to zaproponował. Był nawet nieco zdziwiony, ale i podbudowany postawą krakowiaków, że nie rzucili wszystkiego, żeby tylko z nim zagrać, tylko usłyszał: – Dobrze, ale najpierw musimy wypełnić kontrakt i zakończyć trasę. W roku 2003, gdy skrzypek już od roku sprawował kierownictwo artystyczne Polskiej Orkiestry Kameralnej i mieszkał w Krakowie, nagrali album „East Meets East – Nigel Kennedy and the Kroke Band”. I od tej pory geniusz muzyki z wielka chęcią grywa z muzycznymi mistrzami, a my wreszcie mieliśmy okazję w takim rzadkim święcie uczestniczyć.

W lubelskich koncertach dominowały ballady grane subtelniutko na progu ciszy i granicy słyszalności. Dopiero długi utwór zamykający zasadniczą część występu miał ostry rockowy charakter, z ekspresyjnymi improwizacjami o wielkiej skali trudności. Przed jego wtorkowym wykonaniem, Kennedy, zdając sobie z tego sprawę – a świadczy to doskonale o jego podejściu do grania – zdopingował przyjaciół okrzykiem: – Powodzenia ludzie! Jednak dopiero w ok. 20-minutowym bisie zafundowała nam cała piątka prawdziwy odlot. Zagrali tak słynnego „Czardasza Montiego”, że gdyby jego kompozytor, o mało węgierskim imieniu Vittorio, mógł go usłyszeć, bez wątpienia osłupiałby z wrażenia. W muzycznej zabawie wokół podstawowego motywu, dało się usłyszeć fragmenty romansu „Oczy czarne”, główny temat muzyczny z serialu „Bonanza”, a nawet muzykę towarzyszącą zawsze czołówkom filmów Disneya. Pod koniec muzycy zaczęli wchodzić w takie eksperymenty, jakbyśmy się znaleźli w jakiejś niemiłosiernej fabryce dźwięków, a oni pragnęli udowodnić, że w równej mierze mogą być wykonawcami na Festiwalu Warszawska Jesień. Wreszcie powrócili do nut cygańskiego tańca, i zakończyli rozsadzającym mury akcentem, po którym na sali nastąpił rzadko słyszany w Lublinie wybuch entuzjazmu, braw, okrzyków podczas owacji na stojąco. Pięciu Krakusów (Kennedy mieszka przy Floriańskiej, dzieląc czas z pobytami w swojej brytyjskiej posiadłości w Malvern w hrabstwie Worcestershire) zaczarowało nas. Dla mnie było to najważniejsze wydarzenie artystyczne mijającego roku 2009. Dziękuję w głębokim pokłonie wszystkim siłom sprawczym, że mogłem w nim uczestniczyć.

Na koniec bardzo dobra wiadomość. Organizatorzy dogadali się z krakowskim trio i być może – oby! – niebawem dojdzie w Lublinie do koncertu Kroke & Sinfonietta Cracovia. Z tym świetnym zespołem grali niedawno razem w Sankt Petersburgu i zebrali rewelacyjne recenzje. Ela Cwalina rzuciła nawet pomysł, że koncert powinien odbyć się na dziedzińcu Zamku. Podekscytowany taką ideą, zapalony do niej natychmiast Jurek Bawoł, wykrzyknął w stylu Nigela: – To się koniecznie musi udać!

Wierzmy w to mocno razem z nim i całym, tak bardzo z ducha lubelskim zespołem Kroke!  

    

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: