Nad Krejwelkiem po roku

To stało się obsesją. Pojechać jeszcze raz nad Krejwelek. Zejść z górki te 30-40 metrów od agroturystycznego gospodarstwa Janiny i Mariana Kalinowskiech. I wrzucić się o poranku przed śniadaniem w toń tego ósemkowatego jeziorka na wschodnim krańcu Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Słowem – znowu po roku nawiedzić Sidory. Dom nr 3.

Powrót w miejsce wyśnione

Pasażerowie dwóch aut z lubelskimi rejestracjami mieli – co zostało zrelacjonowane w tekście „Pod gruszą nad Krejwelkiem” – spędzić rok temu wakacje pod namiotami przyłatani do obozu harcerskiego nad jez. Czarnym w Smolnikach. Harcerzom nie udało się jednak skompletować kolejnego turnusu obozu, bazę zwinięto, a przyjezdnym przyszło zdecydować się na zamieszkanie w gospodarstwie agroturystycznym. Pierwsze okazało się oddalone od jeziora kawał drogi, więc po trzech dniach znaleźli drugie, na 22-kilometrze od Suwałk i ono stało się miejscem szczęśliwych, sytych i wesołych dni, potem zaś przez długie miesiące obiektem moich marzeń, objawiających się nawet w snach. A jednak groziło, że nie ruszę na północ i zapewne nie trafiłbym na pomost nad ukochanym już jeziorem, na punkt widokowy nad Kojlem i dwoma innymi pięknymi akwenami oraz do pani Bożenki serwującej kuflowe smakołyki w smolnikowym barze Jaćwing, gdyby nie deklaracja znanej od lat nie powiem ilu koleżanki, z którą przyjaźń łączy nas jeszcze z czasów studenckiego teatru Gong 2. Ania orzekła, że sama na żadne wczasy to się na pewno nie wybierze i gotowa jest dołączyć się do kosztów, byle bym ją zdopingował wspólnym wyjazdem i znalazł miejsce, na którę nas stać. Od razu wiedziałem, że to będzie Suwalszczyzna i dom Jasi i Mańka. I udało się!

Urok w każdej nazwie

Poczynając od cudownej nazwy Krejwelek, ludzi czuli na słowo – a Ania to polonistka, nauczycielka i dyrektor z Komarówki Podlaskiej, a niżej podpisany musi być słowa rzemieślnikiem – przy kolejnych nazwach popadają w stan ekscytacji, obcy oczywiście miejscowym, przyzwyczajonym do nich od dzieciństwa. Pulsuje w nich literatura czerpiąca z litewskiej tradycji. Mickiewicz, Orzeszkowa, Miłosz, Konwicki, inni… Ich duch unosi się nad tą krainą, rajem dla turystów, niekiedy przekleństwem dla autochtonów. Po kilku dniach pobytu robimy sobie wyciaczkę. Jedziemy do słynnego, największego w Polsce podwójnego wiaduktu kolejowego w Stańczykach na terenie Parku Krajobrazowego Puszczy Rominckiej (oj, lubili polować tu dowódcy naszych pierwszych wrogów z II wojny!) i aż podskakujemy z radości na widok kolejnych tablic z nazwami miejscowości. Za Smolnikami mijamy Dzierwany, Starą Hańczę, Kłajpedę (!), Oklin, Wiżajny, Bolcie, Lenkupie (- Kpię w ciemno – mówię do towarzyszki podróży), Żytkiejmy… A jeszcze drogowskazy – na Degucie, Skajzgiry, Leszkiemie, Burniszki, Kiekskiejmy… Jak one się mają do naszej – bez obrazy – Wólki Lubelskiej czy do Wojciechowa? Toć to czysta poezja! A przed poniemieckim widuktem jej multiplikacja, obłędna – za przeproszeniem – orgia odmian, położone koło siebie wioski Błąkajły, Błędziszewo i Błądziszki! Do tego dochodzą jeziora. Do Hańczy jesteśmy przyzwyczajeni od lekcji geografii w podstawówce, ale są jeszcz Kojle, Perty i Purwin, triada w oddalonych od nas o 4 km Smolnikach, utrwalona na zawsze na filmowej taśmie w „Dolinie Issy” Konwickiego i „Panu Tadeuszu” Wajdy, gdzie zagrały krajobrazy pobliskiej Litwy. I jeszcze Jaczno, Kamenduł, Szurpiły, Pobondzie… Takie jez. Przechodnie, przez które przechodzi przepływająca też przez Krejwelek rzeczka Szuszupa to w tym towarzystwie proza. Ale nazwa rzeczki – płynącej za granicę, by wpaść do Niemna – już bardzo ładna, tym bardziej, że startuje we wsi Szuszupki.

Poezja nieskażonego krajobrazu

Uroda nazw byłaby niczym, gdyby nie została wkomponowana w krajobraz, ktory sam w sobie jest poematem rozpisanym na widoki porażające, zaskakujące przy oglądaniu ich z różnych perspektyw, jak Krejwelek ujrzany w tym roku od wschodu, gdzie na pierwszym planie króluje mniejsze z kółek ósemki jaką tworzy jezioro. Są jeziora, w tym rynnowe, lub łączące się niespodziewania jak Czarne z Białym lub… piętrowe jak te pod Bolkami, położone jedno nad drugim. Jest pagórkowaty, polodowcowo wyżłobiony teren z Górą Leszczynowa za Hańczą (272 m.n.p.m.), atrakcją drogi z Suwałk – Cisową Górą (256) z grzebieniem cisów na stożkowej grani, czy z tajemniczą Górą Potajemnicą (251), albo punkten widokowym w Smolnikach nad trzema „jeziorami Wajdy i Konwickiego” na wysokości 225 m. Jak się tam podkreśla, prekursor polskiej turystyki krajoznawczej dr Mieczysław Orłowicz uznał przed wojną tę trójkę za najpiękniejsze zgromadzenie jezior w Polsce poza wodami tatrzańskimi. Są wreszie leśne, nieprzebrane ostępy, jak ten las tuż za Krejwelkiem i Przechodnim, ciągnący się do Rutki-Tartaku i oby drugi człon nazwy tej wsi nie oznaczał dla niego wyroku. Wszystko to wygląda na dziewiczy teren pokrojony jedynie cienkimi nitkami sypiącego się niestety asfaltu, fascynujący szczególnie… lubliniaków. Nie wiadomo dlaczego, czy dlatego, że droga od nas prosta na północ niemal jak drut, czy dlatego, że potrafimy cenić takie nieskażone zbytnio cywilizacją okolice, na Suwalszczyźnie można się natknąć na bardzo wielu mieszkańców naszego miasta i województwa. Spotkaliśmy harcerzy z Lublina i Dęblina, grupki turystów indywidualnych, samochody z naszymi rejestracjami, już nie mówiąc, że do miejscowej legendy zdążył już przejść dom za jez. Jaczno wyremontowany przez Janusza Palikota, właściciela biłgorajskiej Ambry i lubelskiego Polmosu. No i znaleźliśmy się tam my.

Wesoła kolonia śląsko-lubelska

Rok wcześniej u Kalinowskich byli lubelacy Kasia z Wojtkiem i dzieckiem, Małgosia z dzieckiem i ja, samotnik. Tego lata z wyjazdu zmuszona była zrezygnować Kaśka, ale już Wojtek z synem miał nas zmienić w kolejnym tygodniu, Gosia rezydowała w obozie nad Czarnym i wpadała w gości, a zaraz miały przyjechać z Radzynia dwie córki Ani z mężami i dziećmi. Mit rośnie, towarzystwo pączkuje. A na mijscu spotkaliśmy już starych, bo rocznych moich znajomych ze Śląska, Mariolę i Jasia z trzema córkami (17, 18 i 20 lat), oraz tych, których zmienialiśmy w lipcu 2004, górnika dołowego Wiesia, jego pięknooką żonę Ewelinę z dzieckiem. Wkrótce dołączył Jurek, prowadzący galerię w Teatrze Śląskim w Katowicach i i ocieplająca w okolicach domy trzyosobowa ekipa z Radomia. Nawet zważywszy, że rodzina gospodarzy to jeszcze: dzieci, 8-letni Wojtek, 15-latek Tomek, ”dziewiętnastka” Ulka i starsza o 2 lata Emilka, która ciągle wpada z Suwałk ze swoim Sławkiem, rodzice Jasi, wciąż powracający Zenek, szwagier Mariana i jego syn Darek, dwa psy, kilka krów pozostawionych na całe lato na łąkąch jak górskie hale, byk, świnki, kilkanaście prosiaków i ileś tam kotów, przewaga śląsko-lubelskiej kolonii dała się odczuć. Nawet w specialite Mańka – biesiadach. Bo biesiadowanie to dodatkowa treść agroturystyki pod gruszą, a właściwie jabłonką nad Klejwerkiem. W tym roku – oprócz kilku pomniejszych pretekstów – główną okazją było wkroczenie przez Mariana w wiek męski 40 lat (żona jest starsza o 7 lat i już rok temu się śmiała: – Wzięłam sobie jeszcze jednego dzieciaka, miał 19 lat!), a Ania ozdobiła go wieńcem z łąk. Drugą – 21 rocznica jego małżeństwa z Jasią, która w tym domu niepostrzeżenie pociąga wszystkimi nitkami. Powstało nawet na tą okoliczność dołączona do ceramicznego cudu z dwoma gołębiami wiekopomne dzieło: „Jak gołąbki się kochajcie/ Miłość wzajemną uprawiajcie/ W podskokach// Jak gołąbki do siebie się tulcie/ Życia na dąsy nie marnujcie/ Po bokach// 21 to liczba szczęśliwa/ Żadna poprzednia doń się nie umywa/ Jak Boga kocham!”. Maniek przejął się raczej inna wiadomością. Na hasło, że każdy rok życia psa liczy się podwójnie, wykrzyknął: – !o ja jestem w małżeństwie 42 lat!

Gospodarstwo niemal samowystarczalne

Że Jasia piecze smakowity domowy chleb i specjalność tych okolic – sękacze – na wesela, przyjęcia, dla turystów – z 30 jaj każdy, wiedziałem już z ubiegłorocznego pobytu. Że robi też z 10 l mleka ”żółty” ser, taki przed leżakowaniem, biały i pyszny, który jest rejastrowany obecnie jako mijscowy specjał na podobieństwo góralskich oscypków – również wiedziałem i zasmakowałem. I kolejne – herbatę z świeżo zerwanej mięty i pieczoną kiszkę ziemniaczaną – podobnie. Zastanawiam się teraz po powrocie do domu, czym mnie w tym niemal samowystarczalnym gospodarstwie zaskoczono kulinarnie przy rozlicznych poczęstunkach, broń Boże nie wliczanych do miewielkich opłat za spanie i korzystanie z łazienki i kuchni. I już wiem. Kartaczami! Tymi ziemniaczanymi, nadziewanymi mięsem wrzecionowatymi plackami-kluskami na Litwie zwanymi zeppelinaami. Pychota! No i jeszcze świeżutką wędlinką prosto z własnej wędzarki (rok temu się spaliła). Ale i tak najbardziej będę wspominać uczty ze świeżo złowionych i usmażonych ryb, płoci, okoni, linów, sumów, wtedy jeszcze śladowe, teraz prowdzące do granic obżarstwa. Nie ma już ich. Nie ma przywiezionego, ukręconego przez Jasię sękacza – dzieci zjadły migiem. Ale jest jeszcze w lodówce żółty-biały ser. I miętę wykopana z ogródka i dowiezina do doniczki na parapecie. I są wspaniałe wspomnienia. Tak, doprady, wczasy nad Krejwelkiem mogą się stać prawdziwym hobby o cechach pięknego, pozytywnego nałogu.

Kategorie:

Tagi: /

Rok: