Najedzony kot i Pan Czesiek z „mięsnego”

Godzinę przed otwarciem najważniejszej owego dnia dla wielu, opisanej poniżej prezentacji Mirosława Bałki w Labiryncie, 100-150 metrów w dół Starego Miasta, na tej samej Grodzkiej, odbył się w Galerii Sztuki Wirydarz wernisaż expozycji malarstwa Jacka Frąckiewicza. Pod numer 19 przybyli odbiorcy sztuki, których później próżno było później szukać w labiryntowych wnętrzach spod numerów 3 i 5a.

Inny krąg odbiorców. Miłośnicy obrazów „normalnych”. Przy tym sztuki pogodnej, jakiej ostatnio zadziwiająco dużo w komercyjnej wszak galerii prowadzonej przez Piotra Zielińskiego. Najwyraźniej uszczęśliwieni tym, że w szczupłym wnętrzu, gdzie miejsce na nowe wystawy, otoczyła ich hedonistyczna atmosfera bijąca z prac kazimierskiego artysty. Artysty o nietuzinkowym poczuciu humoru, teatralnym zgoła wyczuciu groteski i owego majstersztyku literackiego, jakim, z jednej strony, jest czujny a powabny tytuł, a z drugiej – metafora wystrzeliwująca dzieło na wyżyny czystej poezji.

Kazimierski adres nie jest tu bez znaczenia. W kolonii artystycznej z bajecznego miasteczka nad Wisłą wytworzył się gdzieś od 2-3 dekad mały krąg plastyków, którzy zaczęli tworzyć jakby w kontrze do powszechnego przyzwyczajenia, że w malarstwie Kazimierza Dolnego powinien dominować koloryzm i totalna pejzażowość płynąca z wizualnego uroku tego boskiego zakątku świata. Nie jest to żadna grupa formalna. Ba! Nie mam nawet pojęcia (ostatnio niestety odcięto mi prąd pozwalający na częstsze kontakty z tym środowiskiem) czy artyści ci się bliżej znają, lubią, spotykają i wymieniają poglądy na temat sztuki. Ale fakt pozostaje faktem, a pierwszą osobą z brzegu nasuwającą się w swym malarstwie do skojarzeń z poetyką (nie kreską!) dzieł Frąckiewicza niechaj będzie Piotr Tutek Fąfrowicz (swoją drogą, to nie dosyć, że obaj na „F”, to jeszcze mają nazwiska mało przyjazne dla narodów niesłowiańskich i z takimi trudno im o karierę w MOMA czy Tate Modern). Może wpływ na nich miała zbliżająca się do półwiecza doroczna obecność na kazimierskim Rynku Targów Sztuki Ludowej? Wydarzenia, którego uczestnikom-twórcom ani nie jest obce poczucie humoru, ani środki ekspresji deformujące dookolną rzeczywistość – a to z racji idealizacji obiektów ich sztuki, a to prymitywizmu stosowanych form, u naszych profesjonalistów akurat wypływające z założenia, że sięgnięcie po nie „ubarwi” przedstawiane życie i uczyni je bardziej przyjaznym? A może podglebie tej osobnej sztuki jest głębsze, sięgające tradycji sztetł Kuzmir, też z jarmarkami, wędrownymi sztukmistrzami i klezmerami, demonami i marzeniami o krainie sytości?

Jednako! Co tu więcej teoretyzować i stawiać nadymane psudonaukowością pytania. Spójrzmy na obrazy i obrazki Jacka F., który – że nawiążę do końca poprzedniego akapitu – nie bez powodu utożsamia się z bohaterem powieści noblisty Isaaka Bashevisa S. – Jaszą Mazurem (słowa artysty z jak zwykle elegancko wydanego katalogu Wirydarzu). Nie sposób przed tymi pracami przejść bez uśmiechu. I poczuć błogostan powrotu do bajkowego świata dzieciństwa, łączącego się w jakiś paradoksalny sposób z doświadczeniem sztuki najwyższej o chagallowsko wyśnionej wyobraźni i surrealnej bazie, o kolorach jak z przefajnowanej barwą kreskówki oraz ze sztuką ludu naszego, w której kształty „puszyste” (trochę tu nie pasuje ukryta elegancko w tym terminie inwektywa „rubensowskie”), to przejaw nobilitacji prezentowanego bohatera. Puszystość scharakteryzuje nie tylko panie – białą i czarną – z czołowego obrazu wystawy Nieznajoma z Belgradu (spotkałem też u p. Jacka tytuł Kieliszek wina, widać wersji jest sporo) czy makatkowych Gwiazd w wodzie (to stosunkowo duże płótna – 60×70 cm), ale i rzeźnik Pan Czesiek z „mięsnego” (drobiazg 30×24 cm), przy brzuszysku którego, wisząca w witrynie ćwiartka świni wygląda jak ponury żart.

Takie są też w głównej mierze koty, zbiorowy bohater wystawy, mnie, nieszczęsnego posiadacza czarnej, ciężkiej bestii, przedstawiciela tego rodzaju ssaków domowych, osobliwie rozanieliła obrazowa kompozycja na podstawowej ścianie galeryjnej salki ekspozycji czasowych. Autor z gospodarzem Wirydarza ukształtowali na niej w kwadrat 9 płócien mniejszych i dodali obok dwa większe. Króluje tam m.in. niebieskawy kolos, którego rozbujałą szyję otacza czerwona obroża z napisem Byczy kot. O jego elephantiasis zaświadcza jeszcze miniaturowa wielkość trzech ptaszków przelatujących nad grzbietem zwierzęcia. Istny szatan z krainy obfitości! Bodaj oddzielnie wisi płótno pt. Najedzony kot. To nieodrodny bliźniak „byczego”, tyle, że jego odsłonięte dla nas trzewia wypełniają… stokrotki. Może dlatego tęsknie gna przez wzgórek przypominający okolice Męćmierza? Zabawny ci on jest odwrotnie proporcjonalnie do miny wypisanej na pysku.

Powiadają , że właściciele upodobniają się do swych zwierzęcych pupili (lub na odwrót). Jeśli sobie to przypomnimy, łatwiej przyjdzie zrozumieć jak wiele racji ma Jacek Frąckiewicz stwierdzając, iż deformacja fauny w jego malarstwie (te obłe kształty) sprawia, że pod pędzlem zwierzęta nabierają „cech ludzkich”. Tak też sądzi piszący te słowa brat Byczego i członek rodziny Czesia z „mięsnego”. Utożsamiania się z – za co kazimierskiego artystę szczerze przepraszam – 200-funtowymi paniami nie doczekacie!

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: