Nekropolis

PEREGRYNACJE

Tak się w moim życiu ułożyło, że przez ostatnie dziesięć lat tylko dwa, może trzy razy zdołałem spędzić Święto Zmarłych na miejscu w kraju. W pozostałych przypadkach przeżywałem je w dalekiej Hiszpanii, gdzie już od dekady mam szczęście być zapraszany na festiwal filmowy, a raz nawet, na początku, gdy w daleką podróż udałem się drogą naziemną, mogłem przekonać się osobiście jak obchodzi się je w Paryżu.

Pewno dawno bym o tym epizodzie zapomniał, gdyby nie to, że tuż przed świętem zamordowana została córka Jeana-Paula Belmondo i wszystkie francuskie gazety przybrały barwy żałobnego kiru i ten fakt zakodował się pod czaszką. Poza nim, łatwiej było dostrzec witryny już (!) gotowe na Boże Narodzenie, niż jakieś ślady atencji dla zmarłych. Na Pere-Lachaise lampki paliły się bodaj tylko na polskich grobach (i Jima Morrisona, ale te płoną zawsze). W kościołach odprawiane były regularne, mało świąteczne msze. Ogólna atmosfera daleka była od smutku, skupienia, zadumy.

Moja incydentalność uczestniczenia ostatnimi czasy w polskim Święcie Zmarłych wynika z tego, że wspomniany festiwal zawsze zaczyna się w przedostatni piątek października i trwa 9 dni do następnej soboty, a to przy ruchomości kalendarza oznacza częste zahaczanie o listopad. I teraz, gdy ukazuje się ten tekst, przebywam na hiszpańskiej ziemi, międzynarodowe spotkanie filmowców w Valladolid trwa, a to oznacza, że w piątek – wiem już o tym dobrze – nadaremnie będę szukał (być może tym razem z innymi rodakami, bo tegorocznym gościem imprezy jest kino polskie) czegoś z ducha naszych obchodów tego szczególnego dnia. Człowiek tylko się zirytuje przekraczając drzwi pod portalem przepięknej fasady w stylu izabeliańskim kościoła San Pablo czy San Angustias, bo natknie się co najwyżej na ten straszny tamtejszy wynalazek – elektryczne świece wotywne, które zapalają się szeregami w zależności od ilości wrzuconych monet. A na mszy za przegrodą chóru zbiorą się całe rodziny gadające w najlepsze podczas nabożeństwa.

Ktoś napisał: „gdy w imperium pamięci schroni się utalentowana jednostka, ludzkość uzyskuje niedoścignione dzieło artystyczne. Gdy w wirach pamięci pogrąży się cały naród, mamy do czynienia z katastrofą” i coś jest na rzeczy w tym stwierdzeniu. Niewątliwie można się zastanawiać, skąd wziął się u nas tak wyjątkowy w Europie kult zmarłych (fachowo: nekrolatria). Dlaczego już wiele dni temu trudno było przejechać ulicą Walecznych obstawioną samochodami osób, które przyjechały „dopieszczać” groby bliskich na cmentarzu przy Unickiej. Dlaczego nasz kraj 1 listopada zmienia się w jedno wielkie nekropolis – miasto umarłych.

Ale my tę piękną – jeśli wolno mi ją tak nazwać – przywarę mamy we krwi. Siedzi w nas od dzieciństwa, kultywowana kolejnym zapalaniem zniczy, świątecznymi spacerami pomiędzy grobami, wędrówkami w stronę łun kolejnych cmentarzy. Łuny… To myśl o nich jest pocieszeniem na zawód przeżywany w Święto Zmarłych na Zachodzie. Oglądanie z okien samolotu zbliżającego się do lądowania w Warszawie rozświetlonych tysiącami lampek cmentarzy zwieńczonych czapą łuny jest przeżyciem niezapomnianym. Widok zapiera dech i ściska serce: – Tak, znowu jestem u siebie i ze swoimi! Chociaż będę wracał do Polski dopiero 3 listopada, najzupełniej jestem pewien, że znowu przeżyję tę chwilę uniesień pamięci i z lotu ptaka zobaczę w mrowiu świateł i mgiełace łun twarze bliskich i przyjaciół, którzy już przebywają w lepszym ze światów.

Kategorie: /

Rok: