Nie do syta

Zgodnie z obietnicą powracam do koncertu, który miał miejsce w minioną środę 18 kwietnia w HADESIE i uświetniał jubileusz dziesięciu lat pracy artystycznej znanego barda Igora Jaszczuka.

Nazwiska zaproszonych wykonawców z góry skazywały całe przedsięwzięcie na sukces, a jednak o pełni szczęścia trudno było po wybrzmieniu ostatnich nut mówić. Już nie chodzi o pretensje niektórych osób twierdzących, że nie wypada żeby benefis organizował sobie sam jubilat, bo zawsze można spytać, kto miał to za niego zrobić, skoro to on jest po trosze menadżerem Lubelskiej Federacji Bardów i swej własnej osoby i to on przyjaźni się z całymi zastępami artystów, których mógł poprosić o występ na świątecznym wieczorze.

Chodzi raczej o to, że o ile poszczególne wystepy były niekiedy wręcz rewelacyjne, to z całości gdzieś po drodze wyparowała świąteczna atmosfera a nikt z widzów nie mógł powiedzieć, że nacieszył się do syta swymi ulubieńcami, bo ich występy były dosyć gwałtownie ucinane zasunięciem kurtyny i nie doszło do żadnego bisu, co w Kawiarni Artystycznej HADES jest zupełnym ewenementem. Publiczność najbardziej chyba żałowała, że tak potraktowano nawet jej faworytów, wokalistę Jorgosa Skoliasa śpiewającego z puzonistą Bronisławem Dużym i olsztyński kabaret Czerwony Tulipan. Wiem, że olbrzymią niedogodnością był to, że koncert odbywał się w środku tygodnia i wiele osób myślało już o czwartkowej pracy, ale przecież nikogo nie zmuszano do siedzenia na nim do końca i każdy mógł wyjść, żeby w domu zdążyć swoje odespać. Tymczasem artyści, którzy przyjechali specjalnie z odległych miast – Krakowa i Olsztyna – mieli szansę zaśpiewać raptem po trzy, cztery piosenki i żadnej szansy na bisowanie.

Zabrakło też – a sam jubilat nie miał już chyba głowy do tego, żeby pełnić jeszcze jedną funkcję – reżysera całości, który wpadłby na prosty jak drut pomysł wspólnego wykonania jakiegoś utworu przez Igora Jaszczuka i jego gości oraz całą Lubelską Federację Bardów. Goście stali pod koniec koncertu przy drzwiach kawiarni, gotowi wyjść na taki finał i zaproszenia się nie doczekali. A przecież nasz bard ma w repertuarze piosenkę Czerwony Tulipan inspirowaną spotkaniami z przyjaciółmi z Olsztyna i nie tak dawno śpiewał ją razem z nimi na tej samej estradzie w czasie koncertu Tulipanów w HADESIE. Czy powtórzenie tego gestu przed benefisową publiką, sprawiłoby komuś jakąkolwiek trudność? Nie sądzę.

Atmosfery nie mógł też uratować bardzo dobrze się spisujący Piotr du Chateau, niespodziewanie przywrócony do łask i po długiej przerwie pełniący rolę konferansjera. Nie mógł, bo jego głównym zadaniem miało być komentowanie filmu zmontowanego przez Grzegorza Michalca. Chociaż montaż różnych telewizyjnych wystąpień jubilata był momentami – o czym już pisałem – przezabawny (współwłaściciel HADESU Leszek Cwalina, dopatrzył się nawet sekwencji jakby żywcem wyjętej z teatru Leszka Mądzika), to puszczany w kółko od nowa, stał się nudny i nie sposób go było komentować z inwencją, Piotr jął więc zajmować się zapowiedaniem pojawiających się na scenie artystów i tu radził sobie bez zarzutu.

A teraz po kilka słów o poszczególnych występach. Koncert otworzyła piosenka o Słowie, które ciałem się stało, wykonana przez jej autora Igora Jaszczuka i akustyczny skład założonego ongiś przez niego zespołu BBK. Wśród „dzinozaurów lubelskiej piosenki religijnej”, jak to nazwał du Chateau, grała m.in. Agnieszka Kołczewska, znana dziś jako bębnistka w Orkiestrze św. Mikołaja i w Jahiar Group. Później swym wielbicielom (Piotr o niżej podpisanym powiedział, że „pewien krytyk na kolanach napisał kiedyś o niej diapazon” – zorientowani wiedzą o co chodzi) przypomniała się Jagoda Naja, której przy fortepianie towarzyszył Bartłomiej Abramowicz i jej interpretacja Klamki (słowa Jana Kondraka) była jak zwykle porażająca, a że dodała do niej i lekką piosenkę No i co doktorku? i zaśpiewała swoje słynne Odejmij dłoń ciężką/Błogosław tancerce/Gdy tańcem cię sławi/Jest pulsem, jest sercem, satysfakcja była niemal pełna, bo wspomniany niedosyt obudził się nieco później.

Pierwszym z gości zaimportowanych spoza Lublina był Piotr Kuba Kubowicz z krakowskiej Piwnicy pod Baranami. Znany z interpretacji Godzinek Rilkego w tłumaczeniu lublinianina Mariana Janusza Kawałko, tym razem zaśpiewał swym potężnym czystym głosem dwie piosenki do jego tekstów, w tym niemal hymn o Rzeczy naszej Pospolitej. Prawdziwą ozdobą mnirecitalu była jednak piosenka O młocie z tekstem nieodżałowanego Wiesława Dymnego. Ponieważ wciąż zachowuje ona bolesną aktualność i jak ulał pasuje do dzisiejszych czasów, pozwolę sobie zacytowć większy jej fragment: Och, jak naszła mnie ochota/Użyć młota na idiota/Na bigota na kokota/Na dewota na cymbała/Na cymbała trzeba wała/A na pana dyrektora – wora/Tylko wora/Jakby było politycznie/Czyściuteńko i prześlicznie/Gdyby każdy miał swą miarę/Tak jak każdy ma zegarek. Pychota!

Bazia Szot dostroiła się do poprzednika, bo zaśpiewała piosenki i bardzo poważne (W głowie mam coś) i lżejszego kalibru (A ty co, okularniku?). Sama przyznała, że z twórczości Igora, której zreszą dawno nie wykonywała, najbardziej lubi taką, w której śpiewa Ja Marysia, co za darmo chłopcom ze wsi daje cysia i ja ten wybór popieram, bo zawsze powtarzam, że Bazia powinna się specjalizować w humorystycznym repertuarze, jako że komizm wyssała z mlekiem matki i wtedy jest najlepsza, gdy jest zabawna. Tu na gitarze towarzyszył jej Vidas Svagzdys.

Nieodrodnym bratem Bazi w wesołym dziele okazał się Jorgos Skolias, który najpierw dał show z Niną Terentiew w roli głównej. Zapowiedział, że zrobi ona program z Igorowego benefisu, „Jeśli oczywiście dożyje. Oczywiście Igor” i zaanonsował, że zaśpiewa standard wymyślony w 1664 roku, po czym rzucił od niechcenia: „Nina Terentiew była już dyrektorem Dwójki. Czego jej życzymy”. A potem Jorgos śpiewał tym swoim niezwykłym scatem tak, że dech zapierało i z puzonem Bronka Dużego tworzyli takie dźwięki, jakby grał cały big-band. Ich Afrykę bez wątpienia zapamietają na długo wszyscy obecni w wypełnionej po brzegi salce. Ale do bisów i tak nie doszło.

Świeży lauret II miejsca na krakowskim festiwalu PaKA, lubelski Kabaret Ani Mru-Mru otrzymał od bohatera wieczoru jeszcze mniej miejsca. Marcin Michał Wójcikowie wykonali tylko jeden numer, zawsze entuzjastycznie przyjmowany słynny już skecz o skoku Adama Małysza. Jedynym novum była konstatacja, że Małysz bywa w powietrzu dłużej niż Gołota na ringu.

Wreszcie zjawiła się największa gwiazda, tak przez wszystkich oczekiwany Czerwony Tulipan. Razem zaśpiewali jeden ze swych hymnów o ucieczce-wycieczce, jeden liryk dołożyła najlepsza specjalistka w tej dziedzinie Krystyna Świątecka, jeden żarcik o świetliku z cyklu Animal Planet dorzuciła niezawodna w erupacjach humoru Ewa Cichocka i już zespół Stefana Brzozowskiego, którego skład dopełnia jeszcze wspaniały gitarzysta Andrzej Paco de Czamara zmierzał ku końcowi, śpiewając cudownie o tym, że Powinien być prosty jak zegarek świat. Zabisować, jak się rzekło, im nie dano i Bogu dzięki, że Czerwony Tulipan znowu jutro występuje w Lublinie (KUL), bo przyszłoby zapłakać się na śmierć.

Benafisowy wieczór zamknąła Lubelska Federacja Bardów w składzie: Jola Sip, Marek Andrzejewski, Igor Jaszczuk, Jan Kondrak, Marcin Różycki, Piotr Selim, Vidas Svagzdys (zgadnij dziecinko, kogo zabrakło?), która z jubilatem w roli głównej wykonała jego dwa autorskie utwory: Nie musisz kochać mnie, kochanie i jeden ze stałych federacyjnych finałów Oto piosenka. Trzeba przyznać, że bohater wieczoru wykazał się dużą skromnością i nie epatował widzów nadmiernie swą osobą, śpiewając w sumie tylko trzy utwory, co bez żadnej złośliwości można uznać za jeden z większych walorów tego wieczoru. Kwiaty, którymi następnie został obrzucony, słusznie mu się należały. A niedosyt można następnym razem zlikwidować, czego zacnemu jubilatowi i nam wszystkim nienasyconym życzymy. Sto lat Igorze!

Andrzej Molik

Fot.Emilia Szumowska

Kategorie: /

Tagi: / / / / / / / /

Rok: