Nieistniejące obrazy

10 lat temu zmarł Jan Ziemski, jeden z najbardziej znaczących artystów działających w Lublinie

Pytanie na miarę naszych czasów. Co jest ważniejsze? Bank czy pracownia-muzeum? Pieniądze czy sztuka? Pytanie z typu retorycznych, bo nikt nawet nie będzie się trudził żeby na nie odpowiadać. Alernatywa nie należy do równoważnych skoro kwestia jest oczywista. Ale i jest jakaś ironia losu (także na miarę tych naszych nowych czasów) w fakcie, że bank, którego krwiożercza ekspansywność doprowadziła do unicestwienia miejsca twórczych emanacji jednego z najbardziej znaczących artystów jacy kiedykolwiek działali w Lublinie, tenże bank w krótkim czasie otrzymał bolesną lekcję pokory.

Artysta to Jan Ziemski, którego dziesiąta rocznica śmierci przypadła równo tydzień temu, 22 grudnia’98. Finansowa instytucja, to Pierwszy Komercyjny Bank w wersji inicjacyjnej, sprzed 8-9 lat, bo dzisiejszy – jak widomo – z tamtym niewiele ma wspólnego. To w gmachu przy Krakowskim Przedmieściu, w kamienicy na rogu dzisiejszej ulicy Ewangelickiej, którą sobie na siedzibę banku wymarzyli jego twórcy, mieściła się pracownia artysty przyznana mu przez miasto wtedy, kiedy tego już wyniszczała straszliwa choroba. Po śmierci Janka w 1988 roku, jego żona, Danuta Ziemska, przekształciła pracownię na rodzaj małego muzeum przy prowadzonym przez tą byłą kierowniczkę lubelskiej DESY salonie sztuki i antyków. Nie na długo. Racje nowo powstającego banku zwyciężyły. Salon, pracownię-muzeum, mieszkanie, trzeba było opuścić. Eksmisja została dokonana pod sztandarami przemian następujących w III Rzeczpospolitej.

I teraz inne pytanie. Cóż komu z satysfakcji, że wkrótce się okazało, że bankiem zawiadywali hochsztaplerzy? Cóż z tego, że jeden z nich trafił do amerykańskiego więzienia a bank musiał ulec radykalnym przemianom (to ta wspomniana lekcja pokory), skoro agresywność i pazerność tych biznesmenów nowej generacji była – z racji braku dostępu przez ogół odbiorców do dzieł Ziemskiego – początkiem końca istnienia wielkiego artysty w świadomości Lublinian? Danuta Ziemska jeszcze próbowała tworzyć małe muzeum poświęcone twórczości męża w Galerii Z na rogu Krakowskiego i Kołątaja (dziś wciśnietą w róg placyku galerię przysłoniłby budowany właśnie McDonald’s), później na ul.3 Maja. Ale wszystkie te poczynania były działalnością prywatną i pozbawione wsparcia władz miejskich czy wojewódzkich, z góry pozostawały skazane na klęskę. Tak, jak to swego czasu było z pracami innego naszego wielkiego malarza Zenona Kononowicza czy z imponującymi zbiorami lublinianów i pełną osobliwości biblioteką znakomitego kolekcjonera, wręcz człowieka Renesansu, Wiktora Ziółkowskiego, tak dziś jest ze spuścizną po Janie Ziemskim. Nie ma gdzie eksponować kolekcji jego dzieł pozostających w zbiorach małżonki i rozsypanych po różnych lubelskich instytucjach, zapomnianych i niechcianych. I bez wątpienia, nie to miał na myśli artysta, gdy przez całe lata marzył o stworzeniu „obrazu nieistniejącego”. Nie o tak nie istniejace obrazy mu chodziło.

A trzeba wiedzieć, że była to jedna z obsesji Ziemskiego, towarzysząca mu przez długie lata pracy twórczej. Ja – chociaż później poznałem Janka osobiście i szczyciłem się swego rodzaju przyjaźnią, którą mnie obdarzał – nie mam prawa tego pamiętać, ale wesprę się świadectwem Bożeny Kowalskiej, wybitnego krytyka sztuki, twórcy Galerii Chełm’72 (to rodzinne miasto Ziemskiego), wiernej admiratorki jego twórczości. Ponoć już w dyskusjach w grupie Zamek, której był współtwórcą, wyjawiał swoje marzenie o stworzeniu „obrazów znikliwych, obrazów, których nie ma”. Jakimś wyrazem tego nieosiągalnego przecież marzenia, była zapewne pokazana w 1969 roku w Zielonej Górze praca, gdzie – jak pisała Kowalska – „czarne skrzydła zamknięte białą poprzeczką i czerwonym skobelkiem, ukrywały właściwy obraz, niedostępny niczyim oczom”.

Te jego poszukiwania z ostatniego okresu życia wydają mi się – nawet biorąc pod uwagę legendę grupy Zamek, jej zaistnienie w naszej powojennej historii sztuki a i pewien jej sukces w Paryżu w 1959 roku – ważniejsze niż wszystko, co robił uprzednio. Nie podważam rangi długiego, informelowego w stylu cyklu Formury z zamkowego okresu. Nie kieruję się też osobisto-sentymentalnymi względami wynikającymi z faktu, że wszak widziałem, z jakim mozołem powstają prace Janka w latach 70. i 80. O takim sądzie zadecyduje coś innego. Same dzieła! Ale i – przyznam -relacja o źródle natchnienia. Nie może nie robić wrażenia zasłyszana czy przeczytana gdzieś informacja. Oto artysta dostrzegłwszy jakieś migawkowe zjawisko optyczne za oknem pociągu, zarzuca podróż na drugim krańcu Polski i bez zastanowienia powraca z nim – zjawiskiem – pod powiekami do swojej pracowni i natychmiast próbuje zakląć je w obrazy.

To była inspiracja. Tak urodziły się najsłynniejsze jego dzieła, te, które – wędrując ongiś za geniuszem Jacka Malczewskiego – odkrywałem nawet w poznańskim Muzeum Narodowym. Te, które nie tak jeszcze dawno można było spotkać tam, gdzie Ziemski rozpoczynał drogi sławy, na Zamku, w naszym muzeum. To wciąż fascynujące obrazy, formalnie zaliczane do kierunku zwanego op-art (w słownikach można znaleźć nazwisko Ziemskiego, jako głównego przedstawiciela w Polsce abstakcyjnego kierunku sztuki wyrosłego z konstruktywizmu), ale do tego stopnia naznaczone indywidualnym piętnem lubelskiego artysty, że natychmiast rozpoznawalne wśród setek pokrewnych. Łączą geometrię z rytmem a rytm z ruchem i sprowadzają się nie do tego, co widoczne od razu, ewidentne, lecz do tego , co impresyjne, przelotne, ledwo dostrzegalne. Dają poczucie ulotności czy zanikania „widoków”. Zanikania w zależności od punktu widzenia, spojrzenia odbiorcy. Zanikalności, za którą krok do ziszczenia idee fixe artysty – obrazu, którego nie ma.

Wiem, że to porównanie na tyle odważne, że ocierajace się o herezję, ale je wyjawię. Jan Ziemski przypomina mi Georgesa Seurat. Nie tylko dlatego, że -tak, jak twórca dywizjonizmu, nazwanego później (nie bez ironii) pointylizmem, który wiedział, że malując drobne barwne punkty kolorów komplementarnych zyska elektryzujący efekt – miał świadomość, iż stosując przy komponowniu słynnych listewek z op-artowskich prac odpowiednie barwy, otrzyma powidoki innych kolorów (Kowalska notowała, że przy mijaniu się listew niebieskich i żółtych powstawały błyski zieleni a na pograniczu błekitu i czerwieni – fioletu). Przypomina dlatego, że na podobieństwo Seurata, dla osiągnięcia ostatecznego, zdumiewającego efektu, w dzieło wkładał katorżniczą pracę podbudowaną ogromną wiedzą o prawach optyki a dodatkowo o ekspresywności barw i, że dlatego miał w sobie coś z alchemika, czarodzieja sztuki. Z tej to przyczyny, mógłby powtórzyć za twórcą zapierającej dech Kąpieli w Asnieres (tą widziałem) czy rewolucyjnego i rewelacyjnego Niedzielnego popołudnia na wyspie Grande-Jatte (te mam nadzieję kiedyś zobaczyć): „W tym co robię dostrzegają poezję. Nie o to chodzi! Maluję wedle metody i to wszystko”.

A my? My byśmy i tak wiedzieli swoje. Że tą wielką sztukę konstytuuje poezja. Ona z tych dzieł płynie strumieniem rozmiękczającym serce. Tyle, że o kathartycznym, zawłaszczającym duszę odbiorcy działaniu zanikających obrazów Jana Ziemskiego mogą wiedzieć tylko ci, którzy je już znają. Dziś to „obrazy nieistniejące” w całej okrutnej dosłowności tego określenia. Nie istniejące w Lublinie.

Andrzej Molik

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: