Niepokój płynący z afirmacji życia

Po lubelskiej premierze Muzyki ze słowami rozmawiamy z wybitnym aktorem Janem Peszkiem

Andrzej Molik: * W krótkiej rozmowie przed premierą Muzyki ze słowami na moje pytanie, co w Panu jest, że potrafi się Pan zdecydować prawie na skok do basenu bez wody, żażartował Pan, iż dobrze pływa i stwierdził, że ciągle podejmuje te skoki. Czy mógłby Pan rozwinąć tą myśl, powiedzieć, dlaczego tak często bierze Pan udział w przedsięwzięciach sytuujących się na granicy eksperymentów teatralnych?

Jan Peszek: – Ta sytuacja dla mnie wydaje się całkowicie naturalna, nie dlatego, że jestem aktorem, że uprawiam często przez innych oceniany jako odrębny, inny zawód albo przygodę, że biorę udział w jakiejś innej przygodzie. Pewnie dzieje się tak dlatego, że mam taki charakter, taka jest moja osobowość. Szybko się nudzę sytuacjami znanymi i zawsze była we mnie potrzeba szukania nowych bodźców, nowych terenów, najchętniej trudno dostępnych, bo wtedy ma się imperatyw zdobywania. Nie uważam siebie za zdobywcę, ale na pewno za kogoś kto jest w pełni otwarty – w sensie poznawczym – na nowych ludzi, nowe problemy, nowe przygody, nowe sytuacje. Myślę, że nie ma jakiegoś znaczenia dla mojego zachowania doświadczenie awangardy lat 60. i 70., w której czynnie brałem udział, a mówię o awangardzie muzycznej i teatralnej, ale jakiś taki niepokój, który – co może brzmieć paradoksalnie – jest związany z afirmacją życia.

* To rzeczywiście brzmi ciekawie.

– Zawsze podkreślam w rozmowach i to jest nieustanną moją prawdą, że życie jest dla mnie jakąś zagadką – niezwykłą i urodziwą. Nie starczy mi pewnie życia aby poznać jego najciekawsze zakamarki i pewnie stąd taka potrzeba ruchu. Czasami jestem uznawany za dziwaka, czasami za kogoś kto jest poszukiwaczem jakichś prowokatorskich przygód. Często mówi się, że to pewnie wpisane w zawód zwracanie na siebie uwagi. Ja nie potrzebuję zwracać na siebie uwagi. Mnie to naprawdę nie interesuje jak szalenie męczące są aspekty tzw. kariery czy popularności, co zresztą jest dla mnie, zawsze było, coś obcego i w gruncie rzeczy tak naprawdę niejasnego. To dla mnie jest mętna woda – kariera i popularność.

* I z potrzeby ruchu, z ciekawości zaangażował się Pan w projekt przygotowany z zespołem Voo Voo?

– Ten spektakl jest też dowodem moich fascynacji. Bardzo często ulegam szybkim, gwałtownym fascynacjom – nagle mnie coś zachwyci i wtedy oddaję się temu bez reszty, jeśli oczywiście ten zachwyt jest autentyczny a nie interesowny czy z rzędu jakichś kombinacji. Takie gry człowiek uprawia w życiu, no, bo życie składa się również z gry. Ale jeśli spotyka się człowiek z czymś autentycznym, z przejawem czegoś przejmującego, dotkliwego, niezwykłego, to wtedy ja w takie sytuacje się pakuję bez reszty, często zresztą dostając po głowie. Jednak nauczyłem się, że tak naprawdę, ostatecznie, najważniejsze są moje odczucia i ludzi z którymi w daną przygodę wchodzę.

* Proszę mi powiedzieć, wytłumaczyć, czy jeśli wspomnimy początki Pana kariery, awangardę lat 60., 70., to jaka była kolejność? Czy to Bogusław Schaeffer odkrył tkwiąca w Panu takie naturalne możliwości, czy też dzięki temu, że pisał dla Pana Scenariusze, ta wrażliwość, ta potrzeba poszukiwń się dopiero roznieciła i rozbudowała?

– Niewątpliwie Schaeffer – mogę to powtarzać w nieskończoność – jest moim mistrzem. Miałem takie szczęście jako bardzo młody człowiek, bo student drugiego roku szkoły teatralnej, spotkać się z nim na swojej drodze. Prowadził zespół MW2 Adama Kraszyńskiego. Takie działania, które były kompletnie nowe, szokujące, a dla mnie, chłopca z prowincji, jeszcze bardziej absolutnie nowe. Ale to było niesamowite, że poczułem się tam jak ryba w wodzie. Od razu. I Schaeffer, jak sam po latach pisał, w 1963 roku, czyli w pierszym roku poznania nas, napisał – ja o tym nie wiedziałem – tekst z myślą o mnie. On dopiero w 74 roku, czyli dopiero po 11 latach mi go udostępnił z dedykacją, a po dwóch latach wzajemnego naciskania, moich oporów, wreszcie go wystawiłem.

* Mówi Pan oczywiście o Scenariuszu dla nieistniejącego, ale możliwego aktora instrumentalnego?

– Tak. Od tego czasu, od 76 roku, on jest w dalszym ciągu przeze mnie grany, osiąga jakieś gigantyczne liczby, gram go dla bardzo młodych ludzi, gram go dla absolutnie obcych kultur na końcu świata i to ma oczywiście dla mnie podstawowe znaczenie, ale czy to coś zmienia?… No, zmienia, tak jak zmienia każde doświadczenie. Natomiast nie ma w tym niczego nadzwyczajnego czy ja gram, jak ostatnio, na festiwalu w Meksyku czy gdziekolwiek indziej i odnoszę jakiś gigantyczny sukces z tym tekstem, który jest dla mnie, po 27 latach wciąż odkryciem. Ja się wtedy – wie pan – nawet źle czuję. A co do Schaeffera, to on po prostu zobaczył kogoś młodego – myśmy na ten temat nigdy nie rozmawiali – i nawet Scenariusz odpowiednio zatytułował.

* Czyli jednym słowem, to wszystko w Panu tkwiło, a on to od razu odkrył?

– Myślę, że jeżeli we mnie coś tkwi, to tak naprawdę jest to… Bo ja nie uważam siebie za kogoś specjalnie obdarowanego talentem, za wybrańca losu. Ja uważam, że jestem dobrze wykonującym swój zawód rzemieślnikiem i aby czasami mieć poczucie, że się pobywa, czy że się chce pobywać gdzieś w granicach sztuki, no, to trzeba ponosić jakieś ryzyko. Ale nigdy to ryzyko nie jest związane z jednym miejscem, bo nie można takiej przygody przeżywać w ciepłym łóżku i w łapciach, tylko się zmienia miejsca. Więc jeśli coś we mnie tkwi, coś mnie pcha, no, to właśnie taka pasja.

* Kończył Pan studia, o ile pamiętam, w okolicach 1966 roku…

– Dokładnie w tym roku.

* W owych czasach działał już Teatr 38, powstawał Teatr STU, była Piwnica pod Baranami. Czy atmosfera Krakowa tamtych lat miała też wpływ na kształtownie Pana podejścia do sztuki, takie otwarcia na te rzeczy, na eksperymentowanie w teatrze ?

– To zabawne, obserwując wszystkie te zdarzenia w Krakowie i bezpośrednio w nich uczestnicząc – Ewa Demarczyk jest moją koleżanką z roku, razem studiowaliśmy, więc pobyt w Piwnicy był czymś naturalnym, aczkolwiek ja nie byłem stałym satelitą Baranów, działał Teatr 38 i siła by wymieniać wszystkie zjawiska, ktore pamiętam, bo przecież były i Kantorowskie spektakle, jeszcze w Krzysztoforach – stwierdzę jednak, że Kraków nigdy mnie nie przyciągał. Może nie przerażał, to za duże słowo, ale jakoś napełniał lękiem. Wiedziałem, że po szkole muszę z Krakowa uciec jak najszybciej.

* I uciekł Pan do Wrocławia?

– Tak, bo w Krakowie była…, no, nie stagnacyjna, ale bardzo silna sytuacja koteryjna, która wydawała mi się kompletnie nie do przebicia. Sądziłem, że to są dla mnie za wysokie progi. Zresztą nie dostałem tam żadnej propozycji, zatem w sposób naturalny szukałem miejsca poza. Gdybym dostał, to pewnie bym został i inaczej by się całe moje losy potoczyły. Natomiast całe życie współpracuję z zespołami, z którymi zaczęłem współpracę w 63 roku – ze Sceną 2 i z Schaefferem. Do dziś – mogę powiedzieć – mamy dość ścisłe kontakty i w dalszym ciągu mam poczucie, że ile razy się spotkamy – a ostatnio miałem przyjemność grać Scenariusz… na jego jubileuszowym, monograficznym koncercie i słuchałem dwu prawykonań niezwykłych utworów Schaeffera – że się ciągle uczę i że nic nie zostało zamknięte i zdefiniowane.

* Może to, że Mikołaj Grabowski – Pana przyjaciel, chociażby z pracy przy Schaefferowskich sztukach – objął dyrekcję Starego Teatru, spowoduje, że powróci Pan do Krakowa?

– Ja mieszkam w Krakowie.

* Mówię o powrocie na scenę.

– Bardzo chciałbym, ale jestem takim niepokornym i krnąbrnym wiercipiętą. Z Mikołajem – można powiedzieć – przeszliśmy całe nasze artystyczne życie, okres burzy i naporów, sukcesów, wzlotów i sytuacji trudnych, czyli przeszliśmy naturalną drogę. Życzę mu jak najlepiej i chciałbym towarzyszyć mu w jego zmaganiach, ponieważ wierzę, że jest osobą bardzo predystynowaną do przeprowadzenia ważnych decyzji w teatrze, który tych decyzji wymaga.

* W koteryjnym Krakowie nie będzie to łatwe.

– Będzie to bardzo trudne i tego mu szczerze nie zazdroszczę. A jak się potoczą nasze wspólne losy, to zobaczymy.

* Na koniec powróćmy jeszcze na chwilę do Muzyki ze słowami. Trochę niechcący podsłuchałem, jak po premierze w Lublinie powiedział Pan, że ten spektakl będzie budził kontrowersje, ale, że niech o to martwią się inni. Czy dobrze słyszałem?

­ – Niech się martwią ci, w których będzie on te kontrowersje wzbudzał. Nie, to było powiedziane na poły żartem. Myślę, że przede wszystkim jest to bardzo wartościowa propozycja. Natomiast jeśli mówię o kontrowersjach… Odezwała się moja przekorna cecha rodem z Gombrowicza. Ona dotyczy naszej polskiej natury – Polacy po prostu lubią się troszeczę wymądrzać. Ja twierdzę, że ten świat, który nam ufundowali ci młodzi twórcy tekstów, wysyła na tę druga stronę życia – nie naszego, i że oni mają ten świat niezwykły, wspaniały, piękny, prosty, czuły i pełen takich cech, których w naszym świecie, po naszej stronie nie ma. Dlatego byłem tak zafascynowany tymi tekstami i dlatego tak całkowicie oddaliśmy się wszyscy temu projektowi. I to jest taki punkt drażliwy. Myślę, że będziemy mogli być pomawiani o wykorzystywanie kogoś, kto jest po tej innej stronie.

* Wojciech Waglewski nazywa ciepło tych autorów przyjaciółmi z Krakowa.

– To są przyjaciele z Krakowa. Dlatego powiedziałem, że jeśli ktoś będzie miał jakieś problemy z tym programem, spektaklem, to da sygnał, że ma ze sobą problemy. Tak, że my się nie martwimy.

* Dziękuję za rozmowę.

Andrzej Molik

Fot. Jacek Babicz

Kategorie:

Tagi: / / / /

Rok: