Święty Józefie!

A Józef, mąż jej, będąc prawym

i nie chcąc jej zniesławić, miał

zamiar potajemnie ją opuścić.

Mat.1,19

Jankowi M.Kłoczowskiemu

Już wtedy, gdy przed kilku laty, bodaj w 1995 roku wpadłem na pomysł, może jeszcze nie tego ewenementowego serialu, którego odcinki pojawiają się na łamach Kuriera w rocznych odstępach, a pierwszego – otwierającego go, co się z czasem okazało – tekstu opisującego perły zbierane na drodze w wędrówkach po europejskich galeriach i muzeach, klejnoty spośród dzieł sztuki opiewających cud Bożego Narodzenia, pojawił się pewien temat – można rzec – oboczny, aczkolwiek równocześnie dokładnie zakorzeniony w nowotestamentowej tracycji, bo tą trudno sobie wyobrazić bez niego, bez osoby świętego Józefa, cichego bohatera zarówno świątecznej przypowieści, jak i – poniekądmego odcinkowca.

Takiemu marginalnemu bohaterowi nie odważyłem się poświęcać zbyt wiele uwagi, jednakowoż czyniłem to z uporem maniaka. Wtedy, na serialową inaugurację pisałem m.in. o tryptyku Hołdu Trzech Króli, czy jak go nazywają inni Epifanii, dziele ukochanego Hieronima Boscha. To w lewym skrzydle tryptyku z madryckiego Prado, w oddali od głównych wydarzeń z jego części centralnej rozgrywa się wzruszająca scena: przykucnięty pod prowizorycznym daszkiem wieńczącym zrujnowany mur Józef suszy nad ogniskiem pieluszkę małego Jezusa. Nie mogę w bałaganiarskim domowym archiwum odnaleźć tego tekstu (późniejsze są w pamięci wkrótce nabytego komputera – może przeobrażą się kiedyś w jakiś zwarty druk?), ale pamiętam, że redakcyjny kolega wyciągnął skanerem z reprodukcji okienko z powiększeniem tego tak znaczącego szczegółu, a ja pochylałem się nad – delikatnie mówiąc – specyficzną rolą męża Maryji w Świętej Rodzinie.

W kolejnych świątecznych magazynach Kuriera ukazujących się na Boże Narodzenie było o Adoracjach pasterzy, o pięknych Madonnach, a rok temu o „ucieczce – wycieczce”, czyli o różnych zobrazowaniach Ucieczki do Egiptu, ale zawsze, jeśli tylko nadarzyła się ku temu okazja, nie zapominałem o mym potulnym bohaterze, który, jak powszechnie wiadomo, w sumie swej połowicy potajemnie nie opuścił, bo ukazał się mu we śnie anioł Pański i rzekł: „Józefie, synu Dawidowy, nie lękaj się przyjąć Marii, żony swej, albowiem to, co się w niej poczęło, jest z Ducha Świętego” (Mat.1,20).

Raz nawet wyawansoawany został on do tytułu artykułu, a konkretnie do jego dopełnienia. Tekst zwał się: W żłobie leży? (oraz chwila dla świętego Józefa). Pretekstem do tej chwili stało się arcydzieło wielkiego Piera de la Francesca Adoracja Dzieciątka z londyńskiej National Gallery, tytułowane też po prostu Narodzenie, w którym odnajdujemy naszego świętego siedzącego z boku w zadziwiającej pozycji. Wprawdzie w ubiegłorocznym wydaniu świątecznym zeszytów Wielcy malarze, anonimowy autor napisał, że „jedna ze stojących przy nim postaci, wznosi ku górze rękę i wskazuje niebo, jakby chciała przypomnieć pozornie obojętnemu Józefowi (widzowi?) o cudzie narodzenia Boga”, to ja i nie miałem wątpliwości, że chodzi o niego i inaczej interpretowałem to, co osoba świętego przedstawia. Pozwolę sobie tu na mały autocytat, określający w pewien sposób mój stosunek do Józefa z Nazaretu:

„Jak w Synu Marnotrawnym Rembrandta, główną rolę w tej postaci gra stopa. Józef ma wprawdzie dłonie złożone do modlitwy, ale nonszalancka poza (jak z antycznej rzeźby Chłopca wyciągającego cierń ze stopy) przypominająca swobodny sposób siadania dandysów, albo dzisiejszych – pożal się Boże – biznesmenów, gdy kostka leżącej nogi opiera się o kolano drugiej, ilustruje dla mnie nie co innego, jak zagubienie świętego w tym niezrozumiałym dlań misterium. Konwersuje z pasterzami i być może mówi: – Cud nad cudami, bez mojego udziału – niestety! Smutne i piękne, bo takie ludzkie.”

Mam jednego wiernego czytelnika mych tekstów o sztuce i to on, Janek Kłoczowski, wielkie me moralne wsparcie, pamiętając chyba te dywagacje, któregoś dnia podesłał mi przywieziony ongiś z Paryżą katalog wiekiej przeglądowej wystawy Georgesa de la Tour jaką na przełomie lat 97/98 zorganizowno w tamtejszym Grand Palais i przez telefon rzucił bezdyskusyjne: – O tym napisz! Miał na myśli zdobiący katalogową okładkę, zapierający dech obraz malarza z Lotaryngii Pracownia stolarska św. Józefa (także Św.Józef cieśla). Tak się pięknie złożyło, że i należę do wielbicieli de la Toura i że dwa lata temu odprawiłem w Luwrze nabożeństwo dłuższego kontemplowania tego jednego z najpiękniejszych nokturnów światowego malarstwa. Zasiane przez przyjaciela ziarenko jęło kiełkować, przeradzając się w manię, w idee fixe.

Dysponuję materialnymi śladami tej natrętnej, powracajacej uparcie myśli. Tu, tylko o dwóch z ostatniego czasu. Latem podczas zafundownych nam przez znajomego artystę wakacji w Toskanii pojechaliśmy obowiązkowo do pobliskiej Pizy i gdy z cudownie zielonego trawiastego dywanu Campo dei Miracoli, z którego wycinała się biel słynnej krzywej campanilli, katedry i baptysterium wszedłem do wnętrz tych dwóch ostatnich i odkryłem najpierw w świątyni wyrzeźbioną pomiędzy 1302 a 1310 r. przez Giovanniego Pisano marmurową ambonę ze sceną Narodzenia, a później jeszcze starszą – z 1260 – którą w okrągłej budowli chrztów ozdobił reliefami jego ojciec Nicola Pisano, nie omieszkałem sfotografować jej fragmentu. Oczywiście dlatego, że w jednej z części heksagonalnej ambony, w którą artysta zgodnie ze średniowiecznymi zasadami komponownia wpisał we wspólną ramę kilka scen – w tym przypadku Zwiastowania, Bożego Narodzenia Zwiastowania Pasterzom – przcupnął skromniutko w narożniku święty Józef.

Jesienią natomiast zwiedzałem w Madrycie po raz pierwszy w życiu Museo Thyssen-Bornemisza i swym barbarzyńskim, ale ściągniętym od o wiele mądrzejszych ludzi zwyczajem czyniłem pewne notatki w zakupionym w muzealnym sklepie katalogu. Obok Sacra Conversazione Giovanniego Belliniego (inna wersja dużo słynniejszej Świętej rozmowy z San Zaccaria w Wenecji) skreśliłem na marginesie: „Trzeba koniecznie napisać o św.Józefie(?)”. Kiedy teraz znajduję ten zapisek w albumiku, wiem, że było to raczej hasłowe przypomnienie o powiności i obietnicy złożonej samemu sobie po nagabywaniach Jasia, jako że znak zapytania w nawiasie oznacza, iż wcale nie jestem pewien (za słaba ma – profana – wiedza ikonograficzna), czy słynny wenecjanin przedstawił tu Józefa. Bo chociaż widoczna postać z rodzicielską troską podtrzymuje nóżki spoczywającego na rękach Marii Dzieciątka, jest ewidentnym staruchem, przygarbionym i stetryczałym (Jożef był starszy od żony, ale nie aż tak), może więc być to w równej mierze Zachariasz mąż Elżbiety, może być apokryficzny ojciec Maryji Joachim, a także jakiś patriarcha, bo w obrazach typu Sacra przedstawiano bardzo różnych świętych.

W takim spraw układzie lepiej powrócić do starszego Pisano i jego reliefu z pizeńskiego baptysterium. Tym bardziej, że przy całym nowatorstwie Nicoli, który jako pierwszy Włoch zaczął naśladować francuskich mistrzów zdobiących gotyckie katedry i zaczął studiować klasyczną rzeźbę, a E.H.Gombrich mógł napisać w O sztuce: „Nicola Pisano opanował technikę starożytnych, uwypuklając kształty ciał pod draperią oraz styl nadający postaciom dostojny i przekonujący wygląd”, artysta ten pozostaje w tradycji wczesnego średniowiecza, która nakazuje przedstawianie św. Józefa na uboczu głównych wydarzeń. Nawet działający pół wieku później syn Nicoli Giovanni pokaże go nam w pozycji, którą z czasem poznamy z rzeźb Chrystusa Frasobliwego.

Te zafrasowanie przedstawiane będzie przez długie wieki. Józefa wspierającego głowę na ręce, której łokieć spoczywa na kolanie, często drzemiącego (gest ręki podpierającej policzek to także antyczny sposób symbolizowania snu), „Józefa wątpiącego”, próbującego pojąć tajemnicę dziewiczego poczęcia Jezusa malowano setki razy. Znajdziemy go w Narodzinach ze Scen z życia Chrystusa przedstawionych przez Giotta na freskach w kaplicy Scrovegnich w Padwie, tej – jak ją nazywam – Sykstynie Trecenta, gdzie święty opiekun przysypia u stóp łoża Madonny. Znajdziemy w Luwrze w XIII-wiecznym Bożym Narodzeniu, które malował Guido da Siena. Znajdziemy go na szczycie całej piętrowej kompozycji (a więc ponad odbywającym się Misterium) u Sandra Boticellego Pokłonie Trzech Króli z florenckiej Galerii degli Uffizi. Znajdziemy też dużo później u Rembrandta w rozemglonym, onirycznym Śnie św.Józefa z berlińskich Staatliche Meseen, w którym wprawdzie nasz święty się nie troska, tylko otrzymuje od Anioła ważne zadanie („Wstań i weź dziecię i Jego matkę i uchodź do Egiptu” – Mat.2,13), ale wciąż – a myślę o pozie a nie o wizualnych efektach osiągniętych dzięki genialnym walorom Rembrandtowego pędzla – wygląda tak, jakby Harminsz van Rijn malował go według kanonu wschodniego obowiązującego w ikonach.

To ikona, ta Biblia Pauperum, święta historia w obrazkach, jeszcze poza średniowiecze w ciągu narracyjnym przedstawiała na jednej desce obok np. Zwiastowania Pasterzom czy Adoracji Aniołów, wyraźnie wyodrębniony motyw Kuszenia św. Józefa. Osobiście znam taką jedną – XV-wieczne Narodzenie z Galerii Trietakowskiej w Moskwie (Boże, ileż to lat temu było!), z której możemy „czytać” (skoro ikony się „pisze”, to i można, trzeba je „czytać”) to, co jest skutkiem obrastania tematu bożonarodzeniowego w kolejne legendy i apokryfy. Nasz frasobliwy święty jest judzony, kuszony przez diabła przebranego za pasterza Thyrsosa. W Wielkich malarzach (owe wspomniane specjalne wydanie świąteczne) możemy przeczytać: „Thyrsos dowodzi Józefowi, iż tak jak nigdy nie zakwitnie suche drzewo, tak dziewica nie pocznie i nie porodzi syna. Mimo rozterek Józefa – diabelska gałąź rozkwita bujnymi liśćmi”. Ot, happy end na miarę ludowych pragnień i nieskomplikowanej wiary.

Interesujące tak naprawdę jest mniej naiwne spojrzenie na casus Józefa. Mnie interesują też pewne tropy, które podrzucają malarze wnikliwie analizujący ten przypadek. Ot, chociażby taki Lucas Cranach starszy, wielki indywidualista i śmiałek (pisząc o aktach w sztuce chętnie sięgam do jego nagich Wenus, Dian, Lukrecji), którego Odpoczynek w czasie ucieczki do Egiptu oglądałem jeszcze w przeniesionym już dziś berlińskim Muzeum Dahlem. W orgii zieleni leśnej scenerii Jezus wręcz próbuje się wyrwać z rąk matki do tłumu rozbawionych aniołków a nasz bohater tkwi nad wszystkimi i jak napisał Luis Monreal w Wielkich muzeach świata, „wydaje się, że św. Józef chciałby uporządkować ten rozgardziasz”. I wszystko w porządku, tylko, że z Muzeum Narodowego na praskich Hradczanach znam inny obraz Cranacha. Nosi tytuł Stary głupiec i pokazuje wiekowego mężczyznę, którego przytula młoda dziewka szepcząca mu czułe słówka, a jednocześnie podkradająca durniowi sakiewkę. Fizjonomia tego starca jest niepokojąco podobna do Józefa z berlińskiego Odpoczynku. Czyżby zatem był to ukryty szyderczy komentarz, obrazoburcza prawda o tym co naprawdę sądzi malarz o świętym Oblubieńcu NMP?

Nie należy rzecz jasna szarżować, szukać sensacji. Spotykamy przecież i inne dzieła, obrazy tchnące duchem religii tak mocno, tak osadzające Józefa w panteonie świętych jak ten, do którego cały czas tu zmierzam. Ale nim o de la Tourze, słowo o pokrewnej mu duszy – holenderskim caravaggioniście Gerardzie van Honthorst i jego Dzieciństwie Jezusa z Ermitażu w Sankt Petersburgu (Rosjanie szczycą się tym spadkobiercą sztuki Caravaggia, my w Lublinie mamy innego budzącego prawdziwą dumę – Hendricka Ter Brugghena). Honthorsta z racji upodobania do nokturnów w czasie pobytu w Italii nazywno, jak chce Waldemar Łysiak, „Gerardo della Notte”, a jak twierdzi autor zeszytu z cyklu Wielcy malarze – „Gherardo delle Notti” (można się spierać, ale w oryginale niderlandzkim i jego imię brzmi inaczej, bowiem Gerrit).

Christpher Wright pisał – a wkrótce się przekonamy, że dotyczy to też Georgesa de la Tour – że „większość efektów świetlnych Caravaggia posiada niewidoczne, zewnętrzne źródło światła, natomiast Honthorst pokazuje je w obrazie. Fascynowały go świece i pochodnie”. Tak jest – a podobieństwo do Pracowni stolarskiej św.Józefa z Luwru jest wręcz uderzająca – i z Dzieciństwem Holendra, szkopuł w tym, że przy całym uznaniu dla oddania spokoju twarzy świętego, wcale nie dostrzegam kontemplacji i zrozumienia w spojrzeniu małego Jezusa. Tu czuć raczej jakieś rozrzewnienie, może litościwość… Słowem, uderza sentymentalizm, z którego wyparane jest arcydziało de la Toura.

Jakże nie zgodzić się z tym, który na nowo budził we mnie miłość do sztuki, z Waldemarem Łysiakiem stwierdzającym w Sali XIII swego MW, że Georges to „największy malarz poezji woskowego i stearynowgo światłocienia”? Jakże nie podpisać się pod tym, co głosi dalej konstatując: „Stał się geniuszem światła ciemności lizanej aurą świecy, nikt inny w historii nie potrafił tak zmaterializować jej zdawałoby się nieuchwytnego mistycyzmu, jej żółtawej melancholii i tego ciepła, które grzeje serce”? Gama barw w jakiej de la Tour maluje Józefa i Jezusa jest niemal monochromatyczna. Luis Monreal mówi wręcz o efekcie nadzwyczajnego weryzmu a porównując obraz z dziełami Caravaggia dochodzi do wniosku, że Pracownia stolarska św.Józefa niesie jeszcze większy ładunek dramatyzmu.

Dzieje się tak przez nią – przez świecę, te ujawnione źródło światła urastające do roli malarskiego bohatera arcydzieła. Malarskiego, ale zarazem decydującego o przesłaniu obrazu de la Toura. Na przezroczystą dłoń Jezusa, przez którą, jak ktoś napisał, przesiewa się blask, można patrzeć i patrzeć – ona działa magnetycznie, zniewala. Dzięki niej genialny malarz wyczarował sacrum, którego fasynującą obecność czujemy niemal fizycznie. I to sacrum opromienia Józefa, chociaż jego tężyzna fizyczna jest zaprzeczeniem delikatności Jezusa, tego, który jest „kruchy a zarazem silny”. J.P.Cusin napisze: „Pokorna, zgrzebna siła przeiwstawiona pełnej wdzięku mocy Dziecka, zarazem podopiecznego i opiekuna”. Jezus wie o tym co niechybnie się stanie, wie o swym prznaczeniu, Józef je przeczuwa i o tym rozmyśla, chociaż ręce rutynowo zajęte są ciesielką. Czyż to nie w tym momencie rozpoczyna się droga Józefa do panteonu świętych? Czyż nie można nazwać Georgesa de la Tour natchnionym geniuszem, który na wieki utrwalił dla nas – bez gadulstawa, bez emfazy – chwilę przełomową o metafizycznej sile wyrazu?

A na koniec powrót do Józefa naiwnego, wątpiącego – pomocnika i opiekuna przez małe „o”, takiego jakim był na rozpoczynającym tę mają fascynację jego osobą tryptyku Hieronima Boscha z Prado. Niepodzianka. To dzieło namalowane niemal wiek po płótnie de la Toura (odpowiednio 1732 i 1640), owoc wybujałego baroku, chociaż zawieszono ten obraz w bizantyjskiej z wyrazu Bazylice św. Marka w Wenecji. Namalował go Giovanni-Battista Tiepolo, ten, któremu wenecjanie zorganizowali kilka lat temu bardzo oryginalną wystawę, bo zwiedzało się ją wędrując z odpowiednim przewodnikiem w dłoni po licznych po muzeach i kościołach miasta na lagunie, gdzie jego obrazy i – co zrozumiałe – freski są obecne na stałe. Nawet jeśli starszy Tiepolo (malował też jego syn) w Adoracji Dzieciątka Jezus zajął się mistycznym światłem bijącym od Chrystusa, to przecież Józefowi przypisał rolę tego, który z pewnym drżeniem trzyma na białej materii (zapowiedź śmiertelnego całunu?) nagiego Jezuska tylko dlatego, że Maria zajęta jest modłami. O święty Józefie! – chce się zakrzyknąć, rozumiejąc wreszcie te przez ludzi używane rzadko, ale wszak używane zawołanie.

Andrzej Molik

Święty Józefie!

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: