Obsługiwałem wizytę papieża

Niewielu lubelskich dziennikarzy i fotoreporterów dostąpiło zaszczytu obsługiwania jedynej wizyty papieża Jana Pawła II w naszym mieście. Ponieważ decyzją Biura Politycznego KC PZPR mogli to robić jedynie pracownicy rządowej Polskiej Agencji Prasowej i Centralnej Agencji Fotograficznej, szczęście te mieli m.in. zatrudnieni wówczas w nich Mirosław Trembecki i nasz już od wielu lat kolega redakcyjny Grzegorz Wójcikowski. Oto ich opowieści z tego historycznego dnia 9 czerwa 1987. Na koniec krótkie wspomnienie niżej podpisanego, który znalazł się wówczas w Kurierze Lubelskim w zupełnie innej sytuacji.

Grzegorz Wójcikowski:

– To, że relacje z pielgrzymki mają pisać tylko dzienikarze PAP było dla nas powodem do dumy. Czuliśmy się w ten sposób wyróżnieni. Nie było jednoznaczne, że taką decyzję podjęto z powodów cenzury, tylko z racji doświadczenia PAP-owców w relacjonowaniu tego typu wydarzeń. Nie było przy tym dyrektywy, o czym pisać nie wolno. Zasadniczą sprawą stawała się prawidłowa ocena, ilu ludzi przyszło na spotkanie z papieżem. Mnie przypadło obsługiwanie spotkania na Czubach. Sektory były przzepełnione, a i poza nimi stali ludzie. Oszacowaliśmy tłum na milion osób. Dokonało się to w międzynarodowym gronie dziennikarzy, którzy wszyscy znaleźli się na jednej trybunie blisko papieża. Obowiązywał język angielski i ta liczba podlegała wspólnemu ustaleniu. Co do techniki pracy, to otrzymywaliśmy z agencji treść papieskiego wystąpienia i rzeczą najistotniejszą – co jest działaniem standardowym, ale i niełatwym – było ustalenie, jakie pojawiły się zmiany i czy są one znaczące. Były znaczące, ale już nie pamiętam jakie. Większość wypływała z bardzo emocjonalnych stwierdzeń papieża, stwierdzeń, które nia miały chrakteru politycznego. W każdym razie z dzisiejszej perspektywy zadanie było trudne. Nie mieliśmy dyktafonów, aparatów, wszystko robiło się na dalekopisach. Mknęłem do redakcji na Hipoteczną, a tam Jola Parafiniuk puszczała perforowaną taśmę z zapisem dostarczonej nam treści homilii, na mój sygnał zatrzymywała ją i wpisywaliśmy zmiany. Główny sztab był w Warszawie i musieliśmy relacjonoać w konwencji ogólnopolskiej, a z trudem się pisze tu w Lublinie, że Krakowskie Przedmieście to główna ulica miasta.

Z tamtych dni pamiętam też dobrze dyrektywy bezpieczeństwa. Jak zaspawano studzienki kanalizacyjne, sprawdzano domy i okna na trasie przejazdu. Przypominam sobie jak do PAP przyszedł obejrzeć nas sobie  człowiek z BOR. Myślę, że to płynęło z chęcia autentycznej ochrony papieża, bo pojawiła się plotka o pogróżkach, a przecież nie mogło być nic gorszego niż zamach. Rzetelnie też relacjonowliśmy przygotowania do spotkania, pisaliśmy o wzorowym porzadku, tłumach ludzi za sosnowym barierkami stojących wrost na ziemi. Gdyby deszcz spadł wcześniej, a spadł tuż po mszy, ludzie pozostawialiby buty w błocie. Intrygujące było dla mnie spotkanie z ks. Jurakiem, gospodarzem parafii na Czubach. To był trudny moment, bo PAP był świecki, a on duchownym i wszystko pozostawało pomiędzy stronami niepoukładane. Każde spotkanie zależało od kultury osobistej i dlatego ksiedza wspominam bardzo interesująco.

Podsumowując, to byla praca straszliwie na serio i serio traktowana w Warszawie. Jeśli były w niej element polityczne, to ja tego nie zapamiętałem. Nie było kneblowania. Te relacje oddawały wszystko wiarygodnie i rzetelnie, tylko miały zdecydowanie świecki charakter. Trudno było wtedy i trudno dziś powiedzieć, w jakim stopniu spotkania z papieżem były  manifestacją polityczną, a w jakim przeżyciem religijnym. I jeszcze jedno. Dwa razy obsługiwałem pielgrzymki papieża. Gdy był jeszcze bardzo żywotny, przy nim rodziło się życie na Czubach, a gdy był już stary w Sandomierzu odprawiał mszę w na terenie zrównanej z ziemią przedwojennej dzielnicy, miejscu naznaczonym śmiercią. Odebrałem to symblicznie.

Mirosław Trembecki

Moja przygoda z papieską wizytą zaczęła się na początku roku. Po tym jak zapadła o niej decyzja, powołano w Lublinie centrum prasowe, na czele ktorego stanął Tadeusz Fita, naczelny Dziennika (?), który podlegał pod zajmujacy się całą obsługą Interpress. On mnie wezwał, bo chciał, żebym przygotował laboratorium dla chętnych do skorzystania z niego fotoreporterów. Musiałem przygotować wszystko – dodatkowe płuczki, suszarki, tanki do wywoływania klisz… Alicja Kosińska, kierowniczka fotolaboratorium na Krakowskim Przedmiściu 62 mówiła, że np. potrzebne są łącza dla telefoto i ja załatwaiłem, żeby telekomunikacja je podciągnęła. W tamtych czasach największy problem stanowiło zdobycie ok. 2 litrów  spirytusu. Najdłuższym procesem w obróbce czarno-białych klisz było bowiem suszenie, a zastosowanie czystego, aptecznego spirytusu pozwalało na ich natychmiastowe suszenie bez smug i zacieków. Długo księgowa upierała się, że może być denaturat, ale w końcu – co na finał okazało się błogosławieństwem – udało się! Co jakiś czas przygotowywałem Tadkowi Ficie raporty. Narady w CAF w Warszawie, normalnie comiesięczne, teraz odbywały się co tydzień. Miałem takie obowiązki, że nawet w przededniu wizyty zadzwonili z innych agencji z pytaniem, jakie jest oświetlenie w auli KUL, dokładnie – temperatura barwy światła mierzona w stopniach Kalwina, bo nie wiedzieli jakie materiały przywieźć, a inne stosowano do światła dziennego, a inne do sztucznego. Już dwa dni przed przyjazdem Jana Pawła II wejście na KUL graniczyło z cudem. Dostałem się w końcu, ale dowiedziałem jedynie, że telewija będzie nagrywała, to tempertura będzie taka jak jej odpowiada.

Strasznym ciosem dla fotoreporterów okazało się zastosowanie na ołtarzu na Czubach grubych, 7-9 mm szyb pancernych. Podobno poszła plotka, że ukazały się ulotki z pogróżkami wobec papieża ”Nie zginęłeś w Rzymie, zginiesz w Lublinie”  i zastosowano te szyby, których nie było bodaj nigdzie indziej na świecie podczas pielgrzymek Ojca Śwętego. To dyskwalifikowało zdjęcia. Robiło się je, gdy papież się przemieszczał wychodząc zza szyb. Zdjęcia robiło się  z trzech wyznaczonych stref, ja byłem w tzw. Pool 2, ok. 40 m. od ołtarza na tzw. zwyżce i jeszcze trudniej mi było zrobić dobre. Pracowało nas z CAF trzech, Damazy Kwiatkowski, Wojtek Stan i ja. Pomimo zakazów Fita załatwił w ostatniej chwili, że fotografował też Jacek Miroslaw z jego gazety. Mój ojciec, Jan Trembecki, wówczas fotoreporter Kuriera do dziś nosi żal, że nie załatwiono mu akredytacji i zrobił tylko prywaqtnie kilka ujęć papieża. Ekipa sprawozdacza premieszczała się na tarpanach. Na KUL przeszło setka ludzi podjechała. Na Czuby, 2 godz. przed mszą zawiozło nas 5 autokarów, a więc musiało być ok. 300 dziennikarzy i fotoreporterów.

Niby wszystko było dopięte, ale przecież zdarzały się słynne dziś odstępstwa od programu. Wizyta w katedrze nie była w nim ujęta, ale spontanicznie kolumna tam skręciła, bo ludzie zagrozili, że zagrodzą jej drogę. Do dziś jestem ciekaw, jaki jest los pewnej kobiety i jej dziecka. Po spotaniu na KUL ze światem nauki papież przechodził z auli na posiłek, a ochrona jakoś ją przegapiła i przepusciła. Zaczęła krzyczeć: – Ojcze Święty, poświęć moje dziecko! Już nie pamiętam, czy mówiła ”chore dziecko”. Papież odwrócił się na schodach, cofnął i pobłogoslawił je, a jak ochrona się zorientowała w sytuacji, nie wypadało już jej reagować.

Część fotoreporterów miała swoje przenośne laboratoria w łazienkach hotelu Unia. Duża część dziennikarzy nadawała już w jakiś sposób satelitarnie przez małe talerzowe anteny z Czubów. Zrobiłem wielkie oczy, że gotowe zdjęcia były szybciej w Roiter_e niż w CAF. Ci, którzy obrabiali foto w naszym laboratorium w niesamowitym deszczu wrócili na Krakowskie. A tam po robocie się okazało, że jeszcze został spirytus. Czy muszę mówić, co się działo? Finał był jednak chwalebny. Od prezesa RSW Prasa – Książka – Ruch, której wszyscy podlegaliśmy, otrzymałem nagrodę za najlepszą obsługę fotograficzną pielgrzymki Ojca Świętego.

***

Moja opowieść jest krótka i smutna. Obsługiwałem wizytę papieża w Lublinie i tak jakbym jej nie obsługiwał. Byłem wówczas depeszowcem Kuriera, czyli dziennikarzem redagującym pierwszą stronę gazety przy wykorzystaniu głównie depesz PAP i – w mniejszej cześci – tekstów włanych redakcji. Decyzja, że my, redaktorzy lubelskiego dziennika ne możemy pisać własnych tekstów i robić własnych zdjęć podczas pielgrzymki Jana Pawła II do naszego miasta, była dla większości szokiem, a dla części potwarzą. To doprawdy żałosne, na co nas skazano. Brałem czy braliśmy z kolegami teleksową depeszę PAP już ”przetrawioną” w warszawskiej centrali agencji i ”ulokalnialiśmy” ją. Polegało to na dokładnie odwrotnej działalności niż ta, którą wspominał wyżej Grzesiek Wójcikowski. Dopisywaliśmy np. do treści, że kolumna skręciła z Majdanka w Drogę Męczenników Majdanka, a potem przemieszczała się Armii Czerwonej (dziś Fabryczna) i Buczka (dziś Zamojska), albo skreślali przy Krakowskim Przedmieściu, że to główna ulica, bo taka informacja w oczach lublinian tylko by redakcję ośmieszała. To był tylko jeden dzień, ale pozostał kac. Szczególnie jedynemu wówczas absolwentowi KUL w zespole Kuriera, studentowi Karola Wojtyły. W zasadzie żal i absmak zalegają w środku do dziś, a świadomość, że to się już nigdy nie zdarzy, tylko je zwielokrotnia.

Andrzej Molik

      

Kategorie:

Tagi:

Rok: