Odsłona II: Flandria

W Belgii, a konkretnie w jej północnej części, Flandrii, zatrzymaliśmy się pięć dni w naszym Tour de Europe (nie wiem jak to jest po flamandzku, więc niech będzie tak, jak mówi druga, walońska połowa tego kraju). Jeden musiał być poświęcony na pogawędki w domu w Leuven z naszymi gospodarzami, Marceliną i Ryszardem Szmydkimi. Pozostałe wypełnił intensywny program zwiedzania. Wcale się nie obrażę, jeśli poniższy jego opis, rodzaj subiektywnego przewodnika, ktoś z Czytelników potraktuje jako wskazówkę i pomoc w swoim wojażowaniu po tej kipiącą sztuką i zabytkami krainie.

Dzień pierwszy: Królewskie muzea brukselskie

Do Koninklijke Musea voor Schone Kunsten van Belgie, Brussel, jak wolą Flamandowie, lub Musees royaux des Beaux-Arts de Belgique, Bruxelles, jak powiedzieliby Walonowie, pojechaliśmy tylko we dwóch z Ryśkiem. Lepszego przewodnika nie mógłbym znaleźć, bo to historyk sztuki. Instytucja przy rue de la Regence 3 na Górze Sztuk (sic!) zwie się muzeami, bo mieści muzea dwa – sztuki dawnej i współczesnej. Te drugie, w gmachach oznaczone szlakiem zielonym, rozłożyło się na – bagatela! – sześciu podziemnych kondygnacjach, z tym, że są to piętra od minus trzy do minus osiem. Pierwsza dwa poziomy piwnic oraz cztery nad nimi okupuje sztuka XIX wieku (szlak żółty). Te odrębne budowle z głównym budynkiem sztuki dawnej (szlak niebieski – XV i XVI wiek, szlak brązowy – circuit brun – XVII i XVIII w.) i salami ekspozycji czasowych (szlak czerwony) oraz galerią rzeźby (pomarańczowy), łączy długaśny pasaż.

Jest co podziwiać! Już dawno jednak nauczyłem się, że absolutnie nie wolno próbować zobaczyć wszystko, bo się nie zobaczy (czytaj: nie zapamięta) nic, tak jak mi się to przydarzyło ongiś w Muzeum Watykańskim, które – zwiedzane pośpiesznie po Bazylice św.Piotra, po Kaplicy Sykstyńskiej i Stanza della Segnatura Rafaela – jawi mi się z perspektywy czasu jako jedna wielka magma. W Brukseli pragnęłem przede wszystkim uzupełnić prywatną kolekcję dzieł Pietera Bruegla starszego, które udało mi się w życiu obejrzeć od Berlina po Paryż i od Wiednia (największe zbiory flamandzkiego mistrza na świecie) po Madryt i Wenecję. Jakimś pięknym zrządzeniem losu, jeden z pierwszych oryginałów jego dzieła oglądałem też w stolicy Unii Europejskiej (primo voto EWG). Było to bodaj w 1992 r. podczas wokółkontynentalnej wycieczki typu Jeśli to wtorek, to jesteśmy w Belgii. Urwaliśmy się z żoną grupie na Grand Place, bo wyśledziliśmy, że w Musee de la Ville de Bruxelles, którego główną atrakcję stanowi kolekcja map i strojów dla słynnego siusiającego Manneken Pis, wisi jeden mało znany, ale jakże dla nas wówczas ważny Bruegel zatytułowany Korowód weselny.

Tym razem szło o dwa (dokładnie o trzy, ale opisanie Spisu ludności w Betlejem odkładam sobie do cyklu bożonarodzeniowego) obrazy autora Przysłów niderlandzkich Walki Karnawału z Postem, dzieła różniące się jak niebo i ziemia, chociaż oba mówiące o jakimś upadku. Upadek Ikara zawsze chciałem zobaczyć, bo fascynowało mnie, jak w tym morskim krajobrazie z obojętnym, odwróconym tyłem orzącym rolnikiem na pierwszym planie mało ważny, wręcz trudno dostrzegalny jest tytułowy bohater, który wpadł już do wody i widać mu tylko wierzgające w powietrzu nogi. Okazało się, że do kolekcji 118 przysłów flamandzkich, który z zapartym tchem rozszyfrowywałem kiedyś w berlińskim muzeum Dahlem (już nieistniejącym, kolekcję przeniesiono), Bruegel dodał jeszcze jedno: Żaden oracz nie przerywa pracy z powodu śmierci człowieka i zilustrował je genialnie, jednakowoż z wyczuwalnym podziwem dla heroicznego czynu Dedalowego syna, który zapragnął posmakować prawdziwej wolności. I oddech wolności w tym bezgranicznym pejzażu wyczuwa się wszystkimi porami.

Natomiast duszny, skłębiony, rozwalający ramy Upadek zbuntownych aniołów jest najbardziej boschowską z prac Bruegla obok Triumfu śmierci z madryckiego Prado i Szalonej Grety z Antwerpii, którą miałem zobaczyć za dwa dni, podobnie jak w innym antwerpskim muzeum zobaczyłem Upadek zbuntowanych aniołów autorstwa rówieśnego Brueglowi Fransa Florisa, wprost niewyobrażalnie różny w koncepcji, kompozycji, wyrazie, bo i też bardzo włoski w swym charakterze. A Pieter B. oddaje tu hołd rodakowi, wielkiemu swojemu mistrzowi Hieronimowi z s’-Hertogenbosch i daje nam zestaw kreatur, maszkar, demonów godnych Muzycznego piekła Ogrodu rozkoszy ziemskich w Madrycie. Zaś mój cicerone Ryszard zwrócił mi uwagę, w czym Bruegel prześcignął Boscha. Kompozycja – z trójkątem, którego ramiona prowadzone od dolnych rogów zbiegają się nad głową archanioła Michała, którego chrześcijaństwo uczyniło świętym – jest mistrzostwo wyważona (może dlatego, nomen omen, że św.Michał na Sądzie Ostatecznym ważył dusze?) a rytm, ruch, wreszcie przebogata kolorystyka dopełniają wrażnia całości. Czyż oglądając arcydzieło, nie słyszy się słów z Apokalipsy św. Jana: I rozegrała się wielka bitwa na niebie: Michał i aniołowie jego stoczyli bój ze smokiem? Ja tam słyszałem.

Oczywiście oglądaliśmy i inne obrazy. Musiałem zobaczyć jeszcze Pietę innego z wielkich uwielbianych Flamandów, Rugiera van der Weydena. Byli Memling, Jordaens, Rubens a z bliższych czasowo ulubieńców Seurat, Gauguin i Ensor a wreszcie – już na najgłębszych poziomach ze sztuką XX wieku, w salach gromadzących niewiele prac, ale najlepszych i cudownie eksponowanych – ci dwaj wspaniali belgijscy surrealiści Paul Delvaux (Ryśkowi zawdzięczam opowieść, jak to artysta podpadł za swe golizny na Biennale w Wenecji późniejszemu papieżowi Janowi XXIII) i Rene Magritte’a. To obraz chłodnej nagiej piękności z Opinii publicznej Delvaux wynosiłem pod powiekami jako ostatnie wrażenie z Królewskiego Muzeum Sztuk Pięknych Belgii. Dosyć było tych wspaniałości na ten niedzielny upalny dzień. Dodatkiem ekstra od Ryśka, stały się dwie perełkowe kamieniczki secesyjne (tu: art deco), specialite de la maison Brukseli, pod które nie bez satysfakcji mnie podwiózł i nad których urodą fachowo się rozwodził. Jak to bywa w przypadkach, gdy człowieka ktoś wozi, nie zapamiętałem ich adresów, ale nie tak trudno je wyśledzić, bo w tym mieście roi się od tych cudeniek.

Dzień drugi: Gandawa, Brugia, Ostenda, Bruksela

Na tę wycieczkę wyruszyłem z dzieciakami, Ewą i Marcinem oraz córką gospodarzy Bożenką, z góry więc zakładałem, że zrezygnuję w Gandawie z wizyty w muzeum, chociaż wiedziałem, że nanizałbym tam na swój sznur pereł jeszcze jednego Boscha – Św. Hieronima w modlitwie (tak naprawdę sądziłem, że w poniedziałek muzea są nieczynne i zwiedzać tego dnia będziemy tylko kościoły, ale zaraz w Brugii się okazało, iż się myliłem). Cóż więc mogło zwyciężyć z najukochańszym Boschem, co mogło z nim konkurować? Każdy miłośnik sztuki zna odpowiedź: do Gandawy pielgrzymuje się do katedry św. Bawona, by tam – uiściwszy bilet a 100 BEF – doznać olśnienia przed ołtarzem Adoracji Baranka Mistycznego namalowanym w latach 1425-1432 przez braci Huberta i Jana van Eycków.

Tego wrażenia jakie robi arcydzieło rozpisane, rozmalowane na 24 obrazy (a nawet na 26, jeśli doliczyć dwa obrazki w kształcie ćwiartek koła nad głowami Adama i Ewy malowane en grisaille), nie można nazwać inaczej jak olśnieniem. Kiedy stanie się przed nim, pokrąży wokół niego, bo ma przecież ołtarz swą zewnętrzną stronę i po otwarciu skrzydeł trzeba ją oglądać z tyłu scen najważniejszych, wewntrznych, kiedy wybierze się to, co w tej Adoracji chciałoby się tym razem najbardziej adorować, zaraz robi się żal czegoś innego.

Wergilisz w białej szacie stojący – niespodzianka? nie! – pośród proroków w najgłówniejszym obrazie z Barankiem Bożym, gołębicą Ducha Świętego, fontanną Życia, apostołami, męczennikami i dziwicami – świętymi męczennicami? A może Bóg Ojciec tak rzadko przedstawiany w światowym malarstwie a tu tronujący w czerwieniach swych szat i diademowej koronie i wprawiający w zakłopotanie interpretatorów, którzy widzą w nim Chrystusa a nawet całą Trójcę Świętą? A może stopa Adama wychodzą poza ramy obrazu i jednym malarskim chwytem perspektywicznym czyniąca z Jana (Hubert umarł już w 1426 i jego wkład w ołtarz był niewielki) mistrzem nad mistrze? A może Śpiewające anioły, w układzie ust których muzykolodzy doszukali się różnych głosów polifonii? A może Sybille Kumańska i Erytrejska, które antycypują cztery Sybille Michała Anioła z Kaplicy Sykstyńskiej? A może widok miasta poniżej nich, zapowiadający wspaniałości pejzażu z van Eyckowej – jeszcze ją w tej podróży zobaczymy – Madonny kanclerza Rolin z Luwru? Zwariować można ze szczęścia. Czy ktoś nie zrozumie, że przy tych przeżyciach przepadł w mych oczach obecny też w gandawskiej katedrze Rubens ze swym Wstąpieniem św. Bawona do zakonu i kilka innych perełek?

W Gent rzuciliśmy jeszcze tylko okiem na urokliwy ryneczek, pochlapali się wodą fontanny, odebrali parkometrowi auto (bilet do wglądu) i już wycieczka jechała do Brugii, tej Zielonej Wenecji północy (ile takich jest? – o St.Petersburgu słyszałem to samo, jeszcze gdy był Leningradem), do obejrzenia której tak szczerze namawiał Ryszard. Brugge nie było w mych pierwotnych planach, więc wszystko tu stanowiło niespodziankę: połączone place Markt i Burg, pierwszy z XIII-wiecznymi dzwonnicą i Halle, rodzajem sukiennic, drugi z Heilig Bloed Basilik, opartą o Stadhuis (ratusz z XIV w.) małą, dwuczęściową Bazyliką Krwi Świętej, której nazwa pochodzi od jednej z najświętszych relikwii średniowiecznej Europy (kilka kropel krwi zebranych z ciała Chrystusa przez Józefa z Arymatei), Onze Lieve Vrouvekerk (po francusku Notre-Dame) z – o mój Boże, to dopiero zaskoczenie! – Madonną z Dzieciątkiem, jedyną rzeźbą Michała Anioła, która za jego życia została wywieziona poza teren Włoch, Kathedral Sint Salvator z tryptykiem Dierica Boutsa, którego z dwa dni będą chłonął w Leuven i Męczeństwem św.Hipolita Hugo van der Goesa, którego zaczęłem cenić po obejrzeniu we florenckiej Galerii Uffizi tzw. Tryptyku Portinari, zamówionego przez tego przedstawiciela rodu Medyceuszy we Flandrii właśnie tu, w Brugii, rodzinnym mieście Huga, no i te kanały, po których wprawdzie nie pływają weneckie gondale, ale pełne turystów motorówki tną namiętnie odbicia w wodzie czerwonych przeważnie, ceglanych kamieniczek, młynów, mostów, świątyń…

Ale największą niespodzianką było Groningemuseum przy Dijver 12. Po pierwsze dlatego, że w ogóle było czynne, chociaż mieliśmy niemuzealny niemal w całej Europie poniedziałek (przez jego przekleństwo przegapiłem kolekcję Memlinga w Sint Jans Hospitaal, obok którego przeszedłem obojętnie a potem nie miałem serca cofać tam już zmęczone dzieciaki, które wchodziwszy do Groninge oszukałem lodami i zostawiłem na ławce nad kanałem). Po drugie, dlatego, że odkryłem ku swej niezmiernej radości, że przybywa mi do podpowiekowej kolekcji jeszcze jedno cudo Hieronima Boscha, tryptyk Sądu Ostatecznego, jak się okazało późniejszy (1516) od dużo słynniejszego tryptyku o tym samym temacie z wiedeńskiego Muzeum Sztuk Pięknych i znacznie od niego mniejszy, ale też wypełniony tą nieposkromioną fantazją flamandzkiego arcyartysty – potworami, mutantami, chimerami i niwyobrażalnym okrucieństwem katuszy doznawanych przez nieprawe duszyczki, tych kotłów do gotowania ludzi, tego przecinającego człowieka noża ogromnych rozmiarów, który od razu przywodzi na myśl nóż jak armata na lawecie z „kołami” z gigantycznych uszów z Piekła tryptyku Ogród rozkoszy ziemskich w madryckim Museo del Prado, tak sugestywnie opisywany przez Waldemara Łysiaka. Wreszcie po trzecie, w piękny sposób dopełniło mi się świeże gandawskie spotkanie ze sztuką Jana van Eycka. W brugijskim muzeum, oprócz małego Portretu Margarety van Eyck, wisi jego przeogromnej urody Madonna kanonika Jorisa van der Paele, którego postać w białym habicie została wyawansowana na muzealny bilet (to powszechny w Belgii, ale nie tylko, zwyczaj, że na wejściówce drukuje się fragment obrazu, którym muzeum się najbardziej szczyci i w ten sposób bilet staje się dodatkową cenną pamiątką). To o tym dziele Eugene Fromentin – lepszy krytyk niż malarz – napisał: Po prawdzie, kiedy skupimy uwagę na tym obrazie, zapominamy o całym świecie i wydaje się nam, że sztuka malarska powiedziała już ostatnie słowo – i to zaledwie u swego zarania. Jest jeszcze coś, co tak naprawdę można zobaczyć tylko oglądając obraz van Eycka w oryginale, bo żadna reprodukcja nie pokaże tej subtelności o charakterze dowcipu. W naramienniku zbroi św. Jerzego, adorującego Madonnę tak jak kanonik kościoła Sint Donaas (św. Donat stoi po drugiej stronie tronu Maryji), da się dostrzec odbicie postaci w czerwonym turbanie. To w powszechnym przekonaniu fachowców sam malarz, który w podobny sposób uwiecznił się już w wypukłym lustrze słynnego Portretu małżeństwa Arnolfinich z londyńskiej National Gallery a sposób ten zapożyczył odeń w pewnej mierze Velazquez, gdy w swym arcydziele nad arcydzieła Las Meninas (Prado) w lustrzanym odbiciu zaznaczył obecność królewskiej pary oglądającej tak jak my te dworki i malującego coś na sztalugach (zapewne ich) swego nadwornego artystę, wielkiego Diego. Kilka Memlingów, w tym tryptyk tzw. Ołtarza Reynsa, było dodatkową nagrodą i jakimś pocieszeniem, że nie zobaczyłem jego kolekcji w Szpitalu św. Jana. Można było ruszać w dalszą drogę.

Upał był dokuczliwy i wtedy przypomniałem sobie, jak osiem lat wcześniej jadąc z Teatrem Grupa Chwilowa na festiwal w Edynburgu, wjeżdżaliśmy na prom i zjeżdżali z niego w Ostendzie a ja nie potrafiłem namówić upartego jak osioł i Bóg wie gdzie gnającego Krzyśka Borowca, żebyśmy skręcili autobusem w stronę plaż najsłynniejszego nadmorskiego kurortu Belgii i się wykąpali w falach Morza Północnego, w którym nigdy nie pływałem. Teraz decyzja była szybka, chociaż nie wzięliśmy z Leuven strojów kąpielowych, bo nie przewidziałem takiej eskapady. Woda okazała się cudowna, kąpaliśmy w strojach, w których dopiero co chodziliśmy po kościołach i muzeach, ale to nam nie przeszkadzało, tak jak bliskość portu promowegom jachtowego i rybackiego, tak jak dzikie tłumy na plaży, z których nikt nie zadziwiał się nad naszą desperacją. Po ochłodzie i dłuższym relaksie – kierunek dom.

Ale po drodze była jeszcze Bruksela, której dziciaki dotychczas nie widziały. Kładł się już wczesny wieczór, dało się tylko pospacerować i pooglądać najważniejsze zabytki z zewnątrz. Od katedry św. Michała i św. Guduli, imponującej budowli w stylu gotyku brabanckiego (początek budowy 1220 r., najlepiej styl zachował chór) z „habsburskimi” witrażami Bernarda van Orleya, powędrowaliśmy do serca miasta na oszałamiający, kipiący złoceniami domów cechowych Grand Place – Grote Markt (stolica jest dwujęzyczna, ale flamandzkie napisy to raczej rzadkość). Jak zawsze imponował dominujący nad otoczeniem Hotel de Ville, ratusz ze stumetrową wieżą i tymi wszystkimi wimpergami, pinaklami, maswerkami i innymi skomplikowanymi wieżyczkami i figurami stanowiącymi o uroku gotyku. Neogotycki natomiast jest położony prawie naprzeciwko Maison de Roi, Dom Króla mieszczący te Muzeum Miasta Brukseli, w którym przed siedmiu laty wyszperaliśmy z żoną owego pierwszego Bruegla oglądanego na ziemi belgijkiej a drugiego w życiu (pierwszy – przypomniałem sobie – był w Londynie). Te gotyckie i psudogotyckie główne akcenty placu dopełniają jednak – i to wspaniale – domy rzemieślników, które z jednym średniowiecznym wyjątkiem, są przejawem lokalnej odmiany baroku. Maison du Renard, Maison du Cornet, Maison de la Louve, Roi d’Espagne, Le Pigeon, gdzie mieszkał wygnanic Victor Hugo, La cygne, gdzie Marksowi i Engelsowi na nasze nieszczęście wyroił się w głowach Manifest komunistyczny, Maison de Brausseurs, który najbardziej lubię, bo mi piwko bliskie sercu a tu i Muzeum Browarnictwa się mieści a zaraz za rogiem na rue Charles Buls jest płaskorzeźba Everarda ‚t Sercleasa, który – przbrzydły frankofil! – wpradzie chciał pognębić Flamandów, ale dotknięcie jego ramiona wypolerownego przez setki tysięcy rąk przynosi szczęście i gwarantuje powrót do Brukseli, jak do Rzymu wrzucenie monety w toń Fontanny di Trevi.

Jeszcze tylko Maneken Pis, goły, siusiający symbol miasta z XVII stulecia autorstwa Jerome Duquesnoya, na szczęście tym razem nie ubrany w żaden z kretyńskich kostiumów, którymi potrafią go obdarowywać nawet przybywające do stolicy głowy państw, a które można oglądać w Musee de la Ville de Bruxelles mieszczącym się, jak się rzekło, w Domu Króla i już najwyższy czas wracać na kolację i odpoczynek. Jak widać – należał się nam.

Dzień trzeci: porażająca sztuka Antwerpii

Trzy były cele główne tej odsłony wojażu transeuropejskiego: wielka jubileuszowa retrospektywa dzieł Antoona van Dycka, o której czytałem jeszcze przed wyjazdem z kraju, wymarzone od lat Zdjęcie z krzyża w antwerpskiej katedrze dopełniające wielkanocny cykl pasyjny od lat publikowany w Kurierze i równie upragniona Duelle Griet Bruegla starszego w jednym z małych muzeów Antwerpii. Reszta mogła być tylko dopełnieniem szczęścia płynącego z tych spotkań. Zmęczoną młodzież pozostawiłem w domu Marceliny i Ryśka (on pognał do swego archiwum w Brukseli, ona do pracy w szpitalu) i z duszą na ramieniu, bo pierwszy raz miałem się na Zachodzie poruszać samochodem bez niezawodnego pilota – Ewy, obrałem kierunek Antwerpen.

Nie będę się rozwodził nad wystawą z ukazji 400. rocznicy urodzin van Dycka (przyszedł na świat 22 marca 1599 na antwerpskim Grote Markt) w Koninklijk Museum voor Schone Kunsten przy Leopold de Waelstraat 1-9, bo ta imponująca ekspozycja arcydzieł ulubionego ucznia Rubensa najpierw powędrowała do Londynu (niedawno trafiłem w TV film o przygotowaniach Anglików do jej przyjęcia), później do USA a wreszcie obrazy rozjechały się do kolekcji – w tym królewskich – z których organizatorzy je wypożyczyli. W każdym razie przyznam się, że dopiero w niebotycznych tłumach zwiedzających (kolejka wiła w deszczu daleko za muzeum), w masie prac Flamanda, doceniłem w pełni geniusz Antoniego, którego wcześniej niezbyt lubiłem, bo i nie lubię malarstwa dworskiego, w którym się wyspecjalizował, a już Złożenie do grobu (akurat własność tej placówki, więc zawsze można je tam zobaczyć) tak mną wstrząsnęło, że już niedługo będzie czekać w kolejce do opisania w cyklu Pasja.

Pierwszym antwerpskim dodatkiem do pełni szczęścia okazać się miała stała kolekcja Królewskiego Muzeum Sztuk Pięknych. Znowu nanizałem perłę na sznur, na ten piękny ciąg spotkań z Janem van Eyckiem. Tu, oprócz klasycznej miniatury Madonny przy fontannie, była niewiele większa (31 x 18 cm) a jakże gigantyczna w swym malarskim wyrazie Święta Barbara, malowana w ukochanej przez Flamandów technice en grisaille (jak pamiętamy, zastosował szczątkowo te malowanie szarą barwą w różnych odcieniach w ołtarzu gandawskim). Jest to w zasadzie rysunek kładziony olejem na desce samym czubkiem pędzelka. Cóż za zniewalająca precyzja, osobliwie w szczegółach wieży, w której ojciec broniąc Basinej cnoty zamknął ją, a którą (wieżę) van Eyck przekształcił w niedokończoną jeszcze, piękną gotycką katedrę. To po spotkaniu z tym obrazkiem i z Tryptykiem siedmiu sakramentów innego mego flamandzkiego faworyta Rogiera van der Weydena, w którym z kolei sceny rozgrywją się w strzelistym wnętrzu gotyckiej świątyni, utwierdziłem się w postanowieniu, że w drodze z Belgii do Paryża skręcimy nieco z trasy, żeby zobaczyć katedrę w Amiens i uzupełnić stan posiadania w katedralnej kolekcji gotyku rozpoczętej cztery lata wcześniej w podobnej podróży wokół Europy.

Te dwa dzieła z antwerpskiego muzeum mogły w zupełności wystarczyć do przepełnienia uczucia radosnego podniecenia, a przecież były jeszcze opisane później w serialu bożonarodzeniowym dwa ważne obrazki – Madonna z Dzieciąkiem pośród aniołów Jeana Fouqueta z powabną gołą piersią Maryji a w gruncie rzeczy pozującej malarzowi jego kochanki i wzruszająca Ucieczka do Egiptu Joachima Patinira, w której osiołek z wędrowcami ginie zupełnie w rozbujałym po flamandzku krajobrazie i przez to przypomina opisany powyżej Upadek Ikara Bruegla, co prowadząca ongiś magazyn redakcyjna koleżanka uznała za heretyckie porównanie (tam pogański antyk, tu tradycja chrześcijańska) i po prostu wykreśliła je z tekstu. No i były całe dwie sale dzieł Pietera-Paula Rubensa, z Pokłonem Trzech Króli i zapowiadającym rychłe wielkie przeżycia w antwerpskiej katedrze, monumentalnym Chrystusem pomiędzy dwoma łotrami przeszywanym lancą.

To do Domu Rubensa, Rubenshuis przy Wapper 9 -mozolnie szukając parkingu – udał em się, gdy się okazało, że w jubileusz van Dycka wciągnięto wiele instytucji Antwerpii i można się było tam dostać na jeden bilet nabyty w głównym muzeum. Dom to zapierający dech, z licznymi obrazami mistrza i jego uczniów, w tym rzecz jasna ulubieńca Antoona i z cudownym, stylizownym na antyk ogrodem, którego barokowy portyk wypatrzyłem później w Luwrze w gigantycznym, rozbuchanym cyklu obrazów poświęconych Marii Medycejskiej. Ale z domowego siedliska Pietera-Paula czas było gnać do Onze Lieve Vrouwecathedraal (pod tym samym wezwaniem był kościół w Brugii, widać więc, że Flamandowie jak Francuzi polubili Notre-Dame i te Nasze Panie muszą się wszędzie pojawiać), bo to tam był cel numer dwa tych antwerpskich spacerów za sztuki gigantami.

Katedra to fascynujący gotyk braci Jana i Pitera Appelmansów w XVI stuleciu a największą ozdobą są aż trzy tryptyki Rubensa, najwcześniejszy Podniesienia krzyża, bardzo w stylu Caravagia i elementami z Michała Anioła, najpóźniejszy Wniebowzięcia Matki Boskiej (także najstarszy z z trzech namalowanych przezeń obrazów o tym temacie) w ołtarzu głównym i czasowo środkowy, ale najważniejszy – Zdjęcie z krzyża. Pierwszy i ostatni wiszą na ścianach transeptu flankujących początek chóru i są jego cudowną klamrą. Pisałem już o Zdjęciu, nie będę się powtarzał, ale wciąż pozostaje we mnie pewne uczucie wstydu, że to dopiero tam, w tej świątni odkryłem na lewym skrzydle tryptyku, że ciężarna Matka Boska paraduje w pięknym flamandzkim kapeluszu z wielkim rondem, a ja długo sądziłem, iż bardzo się popisałem pisząc o Madonnie Michaela Willmanna, „śląskiego Rubensa”, którą namalował w takim kapeluszu na fresku Ucieczki do Egiptu jednego z cysterskich klasztorów Dolnego Śląska (w Krzeszowie) jako o całkowitym ewenemencie w europejskim malarstwie. Ot, lekcja pokory!

I jeszcze został Pieter Bruegel starszy w bardzo śmiesznym Musem Mayer van der Bergh (Lange Gasthuisstraat 19), w którym istny nowobogacki (to zbiory zasobnej rodziny kupieckiej) groch z kapustą, od porcelany do militariów, od antycznych mebli po rzeźby, ale w tym eklektyźmie można sopotkać i takie perełki jak Ukrzyżowanie Quentina Matsysa, jak Madonna Dierica Boutsa czy Dwie dziewczyny Lucasa Cranacha starszego, no i dwa Breugle: Dwanaści przysłów, znowu ładnie dopełniajace mi ilustarcję przysłowia z Upadku Ikara a poprzedzające wielkie Przysłowia niderlandzkie z Berlina i ona, Szalona Greta, Dulle Griet, znowu dzieło tworzone pod wpływem Boscha, znowu przepełnione potworami i kapitalnie surrealistyczne, czyli takie jakie najbardziej kocham. Marzyłem o zobaczeniu tej pędzącej z rozwianymi włosami, z obłędem i furią w oczach Grety, która śniła mi się po nocach i stała symbolem wariactwa, marzyłem od momentu kupienia albumu poświęconego malarzowi zwanemu Chłopskim z zapomnianej dziś serii KAW Geniusze sztuki. Griet, w miejscowej tradycji uosobienie chciwości i skąpstwa doprowadzonego do głupoty a tu zstępująca do piekła wyobrażonego jako otwarta gęba w wielkim czerepie, wyrazem może się równać tylko z staruchą wyobrażającą Post w Walce Karnawału z Postem, ale i tak ją przerasta, jest tak niepokojąca, że aż pociągająco fascynująca i nie przeszkadza mi wcale, że poniektórzy dopatrują się w dziele mizoginizmu, albowiem do wojujących feministek nie należę, jako że mnie śmieszą.

Tak długo stałem przed obrazem wspartym na jakimś kominku, tak długo syciłem się swym szczęściem, że wracając zamyślony bez pilota Ewki, nie pojechałem ringiem wokół Brukseli prosto do Leuven, tylko władowałem się autem do centrum miasta. Ale i to nie zepsuło mi dobrego humoru. Szczęście to sczęście!

Dzień czwarty: uroki puzdrkowatego Leuven

Tak, w Leuven czuliśmy się jak w misternie inkrustowanym szlachetnymi kamieniami puzderku, które po otwarciu oddaje muzykę miasta z bodaj największą w Europie ilością letnich kawiarni przypadającą na metr kwadratowy stareńkiego miasta. Wystarczy powiedzieć, że jeden z dwóch głównych placów, wcale pokaźny Oude Markt jest w całości, ale to w całości pokryty ogródkami restauracji i kawiarni i piwa się tam dziennie leje więcej niż w 42 lokalach Starego Miasta w Lublinie przez miesiąc. Wszystko za sprawą Katolickiego Uniwersytetu założonego w 1425 r., dziś już tylko flamandzkiego, bo francuzkojęzycznną część przeniesiono blisko 30 lat temu do Louvain-la-Neuve. To studenci w ciągu roku akadmickiego a letni kursanci w wakacje wypełniają głównie te ogródki i tylko czasami przysiądą na łace – pomniku Wiecznego Studenta.

Leuven to miotanie się pomiędzy pokusami piwnymi, takimi na przykład, jak w lokalu podobnym do praskiej piwiarni U Fleku przez to, że serwuje się duże z pianką (małego tam nikt nie bierze) prosto z kadzi widzianego przez wzystkich klientów browaru, gastronomicznymi (co piątek targ na Oude), rozrywkowymi, jak Marktrock na tymże placu w połowie sierpnia gromadzący najlepsze zespoły (wtedy gwiazdami były m.in. Hot Chocolate i Buddy Guy) i namiętnością zwiedzania. Fantastyczne wrażenie robi na przykład spacer prawie za miasto, do położonego w pięknym lesie (a lasy tam jak puszcza) starego zamczyska, którego proweniencji nie znam a dziś zasiedlają go naukowcy, lub też wręcz odwrotnie, do serca kolistego Starego Mista, do Groot Begijnhof, XVI-wiecznych szarych domeczków, dziś akademików działających według prastarej leuveńskiej zasady, że każdy student musi mieć swój odrębny, indywidualny pokój (na takiej zasadzie wynajmują pokoiki na ostatnim piętrze swego domu nasi gospodarze).

Z tego wszystkiego najbardziej lubiłem siedzieć w ogródku na kliniastym Grote Markt i godzinami pochłaniać cudowności gotyckiej fasady XV-wiecznego Stadhuis, ratusza tak porywjąco pięknego, że nasze zabytki jawią się przy nim jako jakaś parodia architektury. Ilość posągów z personifikacjami cnót, wad i miejskich instytucji, popiersiami zacnych obywateli miasta, jego szlachty i artystów zdaje się być niepoliczalna. Każde kolejne piwo utrudnia to jeszcze bardziej, ale i potęguje uczucie wolności, swobody, tego naszego wyrwanego zębami dostępu do Europy. A z tego browarku zaglądałem do późnogotyckiego Sinkt Pieterskerk za plecami, chociażby po to, żeby popowracać do Dierica Boutsa i jego Ostatniej Wieczerzy, jakże różnej od włoskich zobrazowań tego tematu. Malowana w 1464 roku, upamiętniła mi się tym, że jednym z pierwszych tekstów o sztuce jaki w życiu popełniłem, był temat autoportretów (np. Rafael w Szkole Ateńskiej na stanzach watykańskich) i to wtedy gdzieś wyczytałem, że facet z progu drzwi oglądający Chrystusa wieczerzającgo z uczniami, to sam Dieric Bouts. Jak widać, nie tylko Jan van Eyck robił dowcipy z wprowadzaniem swej osoby do malowanego dzieła. Bouts zrobił to bardziej otwarcie i chodziłem do kościoła św. Piotra pogratulować mu tej odwagi a i popodziwiać, że i on do wielkich mistrzów flamandzkich należy. Do tych wszystkich mistrzów, ktorzy mi zafundowali tyle wzruszeń latem A.D. 1999.

Następne były jeszcze przyszłością. Po pięciu dniach popasania we Flandrii, ruszyliśmy dalej w naszą pętlę. Przed nami – w różnych proporcjach, na chwilę i na dłużej – Amiens, Paryż, Lazurowe Wybrzeże, Riwiera Liguryjska, Mediolan, Mantua, Werona, Lido de Jesolo… O tym innym razem.

Andrzej Molik

Fot. autor i archiwum

Szalona Greta i...

Flandria

Gandawa Brugia

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: