Ogórków zimowe przełamanie

Od kilku lat, wcale nie od czasu postawienia się Lublina w roli fatyganta wobec Jejmości ESK’2016, powtarzam na różnych łamach, a także w rozmowach prywatnych, ze tzw. sezon ogórkowy w kulturze nastaje w mieście nad Bystrzycą wcale nie latem, tylko w na początku każdego kolejnego roku kalendarzowego, czyli w styczniu. Odkąd animacją wydarzeń artystycznych, osobliwie w – osieroconej niestety paskudnie w minionym roku – muszli koncertowej Ogrodu Saskiego zajęła się żwawa ekipa młodości nastałej w CK, rozpaskudzony wcześniejszą degrengoladą dziennikarz uprawiający poletko kulturalne musiał na gwałt się orientować, że to nie żarty i nie przelewki, trzeba rękawy natychmiast do roboty zakasać i zaiwaniać, żeby jakiegoś wydarzenia lipcowego czy sierpniowego nie przegapić. Od nastania przełomowej – z racji umizgów o rękę rzeczonej oblubienicy (przypomnę: a imię jej Europejska Stolica Kultury) – epoki, było jeszcze gorzej. To znaczy, lepiej. Szczególnie, gdy obok innych licznych letnich festiwali i Jarmarku Jagiellońskiego objawił się dodatkowo genisz świętej już niestety pamięci.organizatora Innych Brzmień.

A w styczniu constans. Najpierw długie poświąteczne lenistwo zawodowych instytucji artystycznych. Potem tradycyjna inercja innych,spowodowana tzw. brakiem zatwierdzonego budżetu (typowa peerelowska zaszłość, urzędnicza zaraza, która destruuje nie tylko – o nie! – kulturę. Musiał minąć tydzień nowego roku, żeby coś drgnęło. Bo Pastorałkę w filharmonii traktuję jako efekt rozpędu ubiegłorocznego, dokładnie poświątecznego (wcześniej ludzkość by i tak nie przyszła), Pasterkę i kominiarczyka w Andersenie jako ofertę – powiedzmy – dla widza specyficznego, a to, co proponuje Tektura, przy całym mym uznaniu dla działalności tego pięknie szalonego przedsięwzięcia, za ofertę niszową.

Dlatego za pierwsze ważne wydarzenie artystyczne AD 2011 z okolic wyższych niż popowa papka, prawdziwe przełamanie zimowych ogórków uznaję odbyty w piątek 7 stycznia wernisaż wystawy Sławomira Tomana Zbliżenia Galerii Lipowa 13 Lubelskiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Mam jeden szczególny powód (inny Sławek dobrze zna), żeby ekspozycję, której oglądanie rajcowało mnie do granic ubawienia, potraktować bardzo osobiście i w sposób – w miarę możliwości – co najmniej.nietuzinkowy. Pozostaje ona w powinowactwie z działalnością Informatora Kulturalnego ZOOM, a, póki co, jeszcze przez moment, należę do stałej ekipy pomieszczającej w tym (wciąż źle dystrybuowanym) miesięczniku o ponadinformacyjnych ambicjach swe texty. To doprawdy była prawdziwa przyjemność, gdy brałem do ręki kolejny egzemplarz periodyku o małych rozmiarach i oglądałem co miesiąc na każdej następnej – z dwunastu ich odsłon – okładce reprodukcje obrazów Tomana, artysty w kręgu lubelskiej plastyki najdowcipniejszego po Jarku Koziarze. Albo – lepiej! – z tego samego szeregu.

Teraz te okładki objawiły się w pełnej, wielkoformatowej krasie w Zachęcie na zadupiu (wciąż będę powtarzał, że to nobilitacja a nie ujma, jaką byłoby znalezienie się galerii w bebechach tego koszmarnego sanktuarium konsumcjii) kolosa pn. Plaza Lublin. Nie napiszę w tym miejscu nic więcej o wystawie i odeślę ewentualnych zainteresowanych mymi o niej enuncjacjami do lutowego wydania ZOOMa. Tak się bowiem złożyło, że chociaż popielgrzymowałem na wernisaż w relaksowym nastroju, ciągnąc za sobą wszystkie moje, równie adorujące twórczość bohatera wieczoru dzieci, dopadł mnie tam natychmiast sekretarz wspomnianej już redakcji. Po krótkich telefonicznych konsultacjach z red. naczelnym (to jego zasługa, że Sławek Toman przez cały 2010 r. gościł na zoomowych frontach – wcześniej, w 2009, było podobnie z równie świetnym Kamilem Stańczakiem – ale nazwiska szefa tu nie ujawnię, żeby nie myślał, że mu zaczynam kadzić i nakłaniać do rewizji jego wcześniejsze decyzji) dowiedziałem się, że wystawę mam zrecenzować. Relax szlag trafił. Zaczęły się schody. Efekty za niespełna trzy tygodnie ujrzą światło dzienne.

Nieco blogowo zakneblowany w kwestiach merytorycznych, podzielę się jednako na koniec pewną refleksją. Na zachętowe wystawy na plazowych antypodach chodżę od ubiegłorocznej inauguracji galerii Lipowa 13 (wcześniej do maleństwa przy Rybnej) w miarę możliwości regularnie. Bez wątpienia martwi mnie zauważona obecnie ostro (oby był to jedynie przejaw wspomnianych na wstępie zawirowań budżetowych przełomu roku!) pauperyzacja wernisaży: piękne kieliszki zamieniono niestety na fatalne kubeczki jednorazowe, a i wino jakby nie tej jakości co kilka tygodni wcześniej, i w ilościach śladowych), ale szczęściem napawa widok tłumów jakie zwalają się do wcale nie za obszernego, ale wysmakowanego wnętrza. Tym razem był to być może wyraz wyposzczenia artystycznego odbiorców kultury, trwający gdzieś od połowy grudnia. Ale nie sądzę, żeby było to decydujące. Zachęta staje się niezwykle ważnym miejscem na kulturalnej mapie Lublina, a moda i najpozytywniejsza odmiana snobizmu napędzają zainteresowanie i – jeśli wolno użyć takiego niecnego słowa wobec sztuki – popyt.

Wręcz odwrotnie dzieje się w państewku zarządzanym przez Waldemara Tatarczuka, w Galeri Labirynt, primo voto BWA, spuściźnie po charyzmie Andrzeja Mroczka, który wywindował galerię na polskie i europejskie wyżyny. Pod dwoma adresami przy Grodzkiej 5a i 3 potrafi się dziś pojawić garstka zdeterwerminowanych fascynatów, w tym osób przybywających tam ze świętego, zawodowego obowiązku. Coś takiego przeżyłem nie tak dawno, wezwany w ostatniej chwili przez dyrektora osobiście sms-em. Paradoks sytuacji polega na tym, że to Tatarczuk był pierwszym prezesem lubelskiej, jeszcze wówczas raczkującej Zachęty. Nikt mu zasług w rozkręcaniu towarzystwa na naszym gruncie nie odbierze. Ośmielę się jednak na diagnozę, że problem polegał na tym, iż o kształcie artystycznych działań Zachęty decyduje wieloosobowe ciało, zarząd, czy jak tam je zwać, i ono ustala program wystaw. W dawnym BWA, obecnej Galerii Labirynt (z czasem możemy się przekonać, że mroczkowa nazwa zawłaszczona została nie bez przyczyny, bo to w mniejszej z galerii BWA, Galerii Labirynt 2, było miejsce dla ulubionej przez obecnego dyrektora odmiany sztuki) Waldemar T. jest sobie sterem i żeglarzem, panem i władcą, indywidualną wyrocznią decydującą o kształcie placówki. Były szef Ośrodka Sztuki Performance CK, pracujący nieustannie w kontrze do działającej tam, otwartej na wszelkie formy sztuki Galerii Białej, już zdołał pokazać. jakie są jego preferencje. U niego performerska sztuka jest the best. Oby szlaki te nie prowadziły na manowce. Bo pozastanawiajmy się, my wszyscy, miłośnicy Sztuki w całej jej wielobliczowej różnorodności, czy w dzisiejszej Galerii Labirynt wyobrażalne by w ogóle było zaistninie Zbliżeń Sławomira Tomana czy poprzedniej zachętowej wystawy, „gołębiej”instalacji Kamila Stańczaka Stado? Cosik mi intuicja i trzeźwa ocena podpowiadają, że nie. A szkoda.

Ze względu na na absolutnie spodziewane wzburzenie mego Pięknego Duchem i Ciałem Autorytetu, nie powiem, że cholernie.

Kategorie: /

Tagi: / / /

Rok: