Ogórkowy problem

Jak Państwo zauważyliście, w nowej formule graficznej Kuriera, w gazecie znajduje się codziennie sporo miejsca na rubrykę poświęconą informacjom o odbywających się danego dnia imprezach kulturalnych. W magazynowym wydaniu piątkowym tego miejsca jest jeszcze więcej i – jeśli nie ma zbytniej ekspansji ogłoszeń, jak na przykład w przedostatni weekend – bywa, że na informacje o polecanych naszym Czytelnikom wydarzeniach artystycznych przeznaczamy więcej niż całą wielkoformatową kolumnę naszej gazety. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, że zmiana oblicza Kuriera zbiegła się z tradycyjnym już w maju i czerwcu boomem kulturalnym, którego szczytem były zakończone w niedzielę Dni Lublina i przeznaczone na „Gdzie pójść – co wybrać” gazetowe połacie było czym wypełnić.

Jednakowoż z Dniami Lublina mieliśmy pewien problem natury merytorycznej. Niżej podpisany długo sądził, że władze miasta, czyli ich organizatorzy nie do końca elegancko zachowują się wciągając w program dosłownie wszystko, co się u nas dzieje, w tym takie wydarzenia, jak np. premiery w teatrach, które i tak by się odbyły, gdyby nawet trwania Dni nie ogłoszono. Z kolei imprezy zorganizowane specjalnie przez miasto z tej okazji można było policzyć na palcach jednej ręki (no, może dwóch rąk). Najbardziej spektakularną okazał się koncert zespołu Brathanki, któremu należało się odwdzięczyć się za promujący gród nad Bystrzycą przebój „W kinie w Lublinie, kochaj mnie” i włodarzom miasta chwała za to, że to uczynili. Najwartościowszą zaś propozycją biura z ratusza był według mnie spektakl „Romeo i Julia” przywieziony przez Bałtycki Teatr Dramatyczny z Koszalina i zaprezentowany w piątkową noc koło Trybunału, gdzie go na szczęście w ostatniej chwili przeniesiono z głośnego od samochodów placu Łokietka. Nie dosyć, że stanowił piękne dopełnienie szekspirowskiego kanonu po pokazanym premierowo tydzień wcześniej „Poskromieniu złośnicy” Teatru Osterwy, to była ta tragedia kochanków z Werony bardzo interesująco wystawiona a rezonującego, rozwibrowanego głosu wcielającej się w Julię Jadwigi Możdżerównej długo nie zapomnę, bo filigranowa aktorka grała ją z prawdziwą pasją a Gabriel Wąsiński jako Romeo nie był tu gorszy.

Z powodu przekonania, że część imprez znalazła się w programie Dni Lublina przypadkowo, wyodrębnialiśmy je poza ich kalendarz publikowany na ostatnie stronie Kuriera. Dopiera rozmowa z prezydentem Andrzejem Pruszkowskim, który zgłaszał do nas słuszne jak się okazało pretensje, wyjaśniła, że wiele wydarzeń znalazło się w Dniach na wyraźne życzenie ich organizatorów. Chodziło o prostą sprawę: reklamę! Dzieki temu, że Urząd Miasta rozesłał drukowane programy Dni Lublina do wszystkich mieszkańców miasta, nagłośnienie imprez było bez precedensu. W ten sposób znalazła się np. w programie wystawa projektów teatralnych i obrazów Jerzego Dudy – Gracza w Galerii Sztuki „Wirydarz”. Na prośbę Ośrodka Brama Grodzka – Teatr NN włączono również w lubelskie święto kulturalne Festiwal Sztuki „W kręgu Bramy”, m.in. z V Nocą Świętojańską i przez to Dni Lublina rozciągnęły się w czasie do ponad dwóch tygodni istnej kaskady zdarzeń artystycznych, czego podobno wcześniej nie planowano.

I w tym miejscu powrócę do początku tego tekstu. Ostatnie włosy wypadają mi z głowy ze zgryzoty a pozostałe galopem siwieją, bo razem z końcem Dni – tak jakby organizatorzy mówili, ze po nich choćby potop – wkraczamy na olbrzymią pustynię kulturalną zwaną sezonem ogórkowym i wypełnienie rubryki „Gdzie pójść” staniowić będzie nie lada problem. Jeszcze przez pierwszy tydzień lipca mają grać nasze teatry (aczkolwiek dyrektor Osterwy Krzysztof Torończyk obawia się, czy chociaż częściowo zdoła wypełnić widownię, bo złe nawyki z poprzednich lat nadal funkcjonują). Koncerty „Lata z filharmonią” kończą się – wbrew nazwie – z nastaniem wakacji. Czynne będzie jeszcze trochę wystawy, ale w sierpniu zamknięte zostaną i galerie „Biała” czy „Wirydarz”. Ostaną się jeno kina oraz, o ile wiem, tylko dwie duże imprezy: V Międzynarodowy Festiwal Organowy (niestety w odległym od centrum kościele św. Rodziny na Czubach) i – dzięki Bogu! – XVI Międzynarodowe Spotkania Folklorystyczne Lublin’2001 im. Ignacego Wachowiaka, ale ten dopiero za miesiąc, od 31 lipca, za to w Ogrodzie Saskim, oczywiście jeśli władze miasta zdążą zakupić wreszcie na jego potrzeby przenośną estradę.

W ostatnią sobotę Rzeczpospolita opublikowała całą kolumnę pt. „Imprezy na lato”. Znaleźć tam można niezliczoną ilość propozycji ułożonych w części „Lato w Krakowie”, „Wakacje na Warmiach i Mazurach”, „W co się bawić w Lubuskiem?”(!), „Lato w Warszawie”, „Kanikuła na Wybrzeżu i Pomorzu”, „Wakacje w Górach Świętokrzyskich”, „Wakacje na Dolnym Śląsku”, „Lato w Wielkopolsce” a nawet „Ferie na Podlasiu”. Jak widać, nie znalazło sie tu jakieś „Lato na Lubelszczyźnie” czy „Kanikuła w Lublinie”. Wymienione są jedynie (na Podlasiu) II Nadbużańskie Spotkania z Piosenką Biesiadną i Country w Sławatyczach (27-29 lipca), no i w odrębnej, wyróżnionej części „Polecamy” jest Festiwal Filmowy i Artystyczny „Lato Filmów” w Kazimierzu Dolnym (4-12 sierpnia, m.in. z koncertem muzyki Zbigniewa Preisnera i przeglądem kina… radzieckiego).

Jeśli nawet przyjąć, że słabo pracuje lubelski korespondent Rzeczpospolitej, który nie dostarczył do bazy danych dziennika informacji o wspomnianych festiwalach organowym i folklorystycznym, zapomniał o trwającym jeszcze Zamojskim Lecie Teatralnym i planowanych festiwalach filmowym w Zwierzyńcu, piosenki ekologicznej w Józefowie i folklorystycznym we Włodawie, to wciąż nasza wakacyjna oferta jest bladziusieńka a w Lublinie wręcz tragiczna. Dlatego przy całej sympatii dla Dni Lublina uważam, że popełniono błąd z ilością imprez w nie wtłoczonych. Poniektóre, jak nakładające się na Polsko – Francuskie Szaleństwa Dni Portugalskie (partnerskie miasto Viseu), zupełnie w tym ścisku przepadły. Czy części wydarzeń – chociażby, mówię na rybkę, Wielkiego Festynu Bronowickiego, Lubelskiego Festynu Rodzinnego czy Korowodu Talentów – nie można był zachować na wakacje? Czy będziemy mieli cokolwiek do zaoferowania turystom, których pragnuiemy gościć w Lublinie jak najwiecej, a których sam urok miasta nie konicznie musi zadowolić?

Nie chciałbym być złym prorokiem, a tym bardziej nie chciałbym, żeby do tego doszło, ale obawiam się, że już wkrótce rubryki „Gdzie pójść – co wybrać” nie będzie czym wypełniać i z konieczności redakcja zmniejszy jej objętość. Nie tylko ze stratą dla siebie. Przede wszystki, ze stratą dla wszystkich odbiorców kultury, którzy spędzając lata w mieście (często z przymusu), chcialiby wreszcie zapomnieć, że istnieje taki koszmar jak sezon ogórkowy.

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi:

Rok: