Okruchy z redaktorskiego stołu

Tytuł jest oczywiście po dziennikarsku przekłamany, bo nie ze stołu a ze ścian redaktorskich domów, czyli wydobyte ze sfery ich prywatności a wówczas trudno im, dziennikarzom, wypominać profesję. Z drugiej jednak strony, zdecydowali się na odsłonięcie rąbka tej prywatności publicznie pokazując, co to też zdobi ich mieszkania, co otrzymali w prezencie od wdzięcznych za gazetową adorację artystów, albo co – rzecz zgoła niewyobrażalana, ale, przysięgam, możliwa – zakupili do swych kolekcji sztuki.

W ultrakameralnej Galerii Za Piecem można od minionego wtorku oglądać wystawę zupełnie niezwykłą, do szczętu – przynajmniej na naszym rynku – oryginalną. Dwaj dziennikarze wydawałoby się konkurencyjnych dzienników, Grzegorz Józefczuk z Gazety w Lublinie i Waldemar Sulisz z Dziennika Wschodniego, zgadali się gdzieś wypełniając swoje służbowe powinności (wena ich dopadła bodaj po skonsumowaniu Wschodniego Salonu Sztuki) i powędrowali ze swą świeżą ideą do zaprzyjaźnionej galerii a jej właścicielka, Joanna Wysocka, węsząc środowiskową sensację, natychmiast przystała na propozycję. Panowie wpadli po prostu na pomysł zaprezentowania swych własnych zbiorów sztuki i zmiksowania ich na ścianach małego lokaliku w podziemiach oficyny przy Al.Racławickich 1.

Pokazać, rzecz jasna, mogli tylko fragmenty kolekcji, bo jak się rzekło, galeria jest mikroskopijna. Ale chociaż głowa ich rozbolała (radośnie, jeśli tak można rzec o bólu) przy dokonywaniu selekcji, owoc ich starań jest godny najszczerszego polecenia. I nie chodzi o jakieś olśnienie, którego nagle Zz Piecem doznajemy obcując z raptem kilkunastoma pracami autorów, którzy w życiu się pewno nie spodziewali, że ich dzieła mogą wisieć koło siebie. Chodzi o to, że ten prześwietny pomysł z góry był skazany na sukces.

Wchodząc do galerii można dostać lekkiego oczopląsu, bowiem trudno o wiekszą miszkulancję (może z wyjątkiem nszych sławetnych salonów wschodnich) niż ta, która atakuje nasz wzrok. Prosperują sobie tu obok siebie w całkowitej zgodzie: czystej wody landszaft i ponure widoczki akwarelowe, konstruktywistyczna grafika i rzeźba z papier-mache, szkic na bibułce i rysunkowy portret typu „jak żywy”. Słowem, taki sam melanż, jaki ujrzeć się da w domach kolekcjonerów, którzy nie narzekają na nadmiar powierzchni ekspozycyjnej w swych lokatorskich M-3 czy – góra! – M-4. I to jest urok tej wystawy, to jej pierwszy walor.

Następnym jest to, że z każdym obrazkiem, z każdym dziełem wiąże się jakaś ciekawa historia. Właściciele prac snuli na wernisażu przeciekawe opowieści o ich proweniencji i o tym, w jaki sposób wchodzili w ich posiadanie. Waldemar Sulisz wyznawał jakim jest wielbicielem obrazków prymitywisty spod Chełma, zwanego „lubelskim Nikiforem” Stanisława Koguciuka, którego kolekcjonują najwięksi a pewien znany malarz chwali się posiadaniem 80. skończenie urokliwych dzieł. Waldek posiada kilkanaście obrazów tego autora (a zapewnia, że wyłącznie – właśnie – je kupuje), z których na wystawę wybrał trzy, w tym ulubione przezeń Oczekiwanie, które, jak się przyznał, najlepiej odzwierciedla stan jego ducha, przynajmniej w pewnych okresach życia. Inna praca Koguciuka to Blondynka bez nałogów (efektowna biał świnia), która zdobyła drugą nagrodę na Festiwalu Malarstwa Komediowego (a tak, jest taki!)

Waldemar Sulisz, który jest postacią renesansową, bo oprócz dziennikarstwa i pisania większych rzeczy (właśnie ukazał się album Leszek Mądzik – Mój teatr, którego koncepcja jest jego autorstwa a jest też współautorem tekstu) zajmował się również teatrem, prowadząc jeden i pracując w drugim, pokazał też odpryski tego romansu z Melpomeną. Z czasów Teatru Studyjnego, pierwszej tego typu placówki impresaryjnej w Lublinie, pochodzi projekt kostiumu Salome Zofii de Ines (wówczas także Lewczuk), do nagrodzonego w Edynburgu spektaklu Plaisire d’amour.

Jeszcze ciekawsza jest historia rzeźby Chrystusa wykonanego z papierowej masy. To replika tak zwanego Chrystusa z Mszczonowa, pierwszej polskiej, sredniowiecznej jeszcze rzeźby teatralnej. Kopia została stworzona w stanie wojennym do spektaklu Ludus Pasionis et Resurecionis, którego powstaniu patronował biskup Stanisław Cisło a rzeźbę z ruchomymi rękami (żeby Jezus mógł wisieć na krzyżu z rozłożonymi a następnie mógł znaleźć się w grobie ze złożonymi) podczas przedstawienia w kościele powizytkowskim animował sam ksiądz poeta Wacław Oszajca. Kopię wykonała żona Waldka Małgosia, która wcześniej robiła rzeźby do spektakli Leszka Mądzika.

Grzegorz Józefczuk opowiedział o rysunku Franciszka Staromiyskiego, który artysta niemal bezwiednie wykonał podczas wywiadu a dziennikarz dzieło, ku obopólnemu zadowoleniu zaanektował. Zaprezentował też Grzesiek dwa miniaturowe ciemne obrazki swego przyjaciela (notabene przyjaciela całej ludzkości a przynajmniej kazimierskiej jej części) Daniela de Tramecourta pochodzące sprzed lat pięciu i całkiem świeże Ukrzyżowanie, powstałe na skutek impresyjnego przeżycia tegoż autora w czasie zwiedzania zamku w Malborku.

Więcej Grześ poopowiadał o plakacie Krzysztofa Pruszkowskiego, jednego z najwyśmienitszych fotografików, z którym dziennikarz był zrazu we wrogich stosunkach, a z którym później się zaprzyjaźnił. Fotografowali nawet razem Jasełka w jednym z kościołów Kazimierza, ale to Pruszkowski zrobił później wystawę portretów kazimierzan uczestniczących w widowisku i pokazał swoje mistrzostwo stylizując je wszystkie na malarstwo holenderskie.

Z kolekcji Józefczuka pochodzi też jego wyżej wspominany żywy (jak) portret rysunkowy, dzieło Marka Adamczyka. Co dziwne, ten malarz jest typowym kolorystą a rysunek to margines jego twórczości. Musi jednak być mistrzem i w tej dziedzinie, skoro Stanisław Łazorek swój portret jego autorstwa powiesił jako jedyny we własnej galerii. Grzesio jest też posiadaczem płomiennie czerwonej grafiki-nie-grafiki (czy tu nie kłania się jakiś komputer?) w stylu konstruktywizmu, która wyszła z pracowni nowojorskiego artysty Tadeusza Mysłowskiego. To ten sam twórca, którego instalację można oglądać w jednym z baraków Muzeum na Majdanku, który ostanio odniósł kolejny sukces na wielkiej plenerowej imprezie w Japonii i który trochę na siłę chce uszczęśliwić Lublin monumentalnym, mobilnym pomnikiem sojego autorstwa.

Dopełniają wkład Grzegorz Józefczuka w ekspozycję jeszcze inne okruchy spadłe ze ścian jego mieszkania – dwie grafiki Andrzeja Kota, malutka pastela Przytuły (wybacz autorze, wszyscyśmy zapomnięli Twe imię) i wreszcie srodze już nieaktualne, sitodrukowe zaproszenie na ślub Jarosław Koziary o imponujących rozmiarach plakatu, którego treść trzeba czytać przy pomocy lustra.

No, i widzicie Państwo, ile dzieł sztuki, ile treści i formy mogło się pomieścić w iście kieszonkowej galerii. Zabawa na wernisażu była pyszna, bo opowieści (i nie tylko) tak rozgrzały towarzystwo, że jęliśmy dyskutować nad przyszłością prześwietnego pomysłu. Ja sam, kolekcjoner z bożej łaski, zadeklarowałem, że dołączę do dziennikarskiego szeregu wystawców, bo mam w swym posiadaniu kilka prawdziwych cymesów (we wspomnianym albumie Leszka Mądzika reprodukowane są chociażby dwa obrazy namalowane przez twórcę Sceny Plastycznej w różnych epokach jego twórczości i wyraźnie podpisno je, że są – można się pochwalić – moją własnością). Znany lubelski malarz Andrzej Widelski słusznie przy tym zauważył, że takie wystawy kolekcji własnych mogą rozbudzić modę na zbieranie dzieł plastycznych a to z kolei może nakręcić koniunkturę na rynku sztuki i zyskają artyści, bo ich prace będą kupowane. Oby był dobrym prorokiem!

Ważne się też przy okazji okazało, że w środowisku dziennikarskim może nie być żadnych podziałów a co najwyżej zdrowa konkurencja, że razem bawić się mogą – bo to wszak forma zabawy – redaktorzy różnych gazet, że plotki o skłóceniu w lubelskim światku żurnalistycznym to właśnie ploty tylko. I jeśli obawiam się czegoś w tej fantastycznej inicjatywie, to tylko tego, że własciciele eksponowanych prac będą musieli u Joanny Wysockiej stale dyżurować i opowiadać chętnym to, co na wernisażu mogło usłyszeć jedynie wąskie grono zaproszonych gości. Ale, zważywszy na to, jak sympatyczna jest właścicielka Galerii Za Piecem i jej przeurocza załoga (czytej: Kasia i Ola), chyba z tego powodu nie będą zbytnio zmartwieni.

Andrzej Molik

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: