Ołówek Tarkawiana

Oj, zaniedbał się Wasz blagier-bywalec w komunikowaniu się z Państwem. Do szeregu niesprzyjających okoliczności stopujących twórczą aktywność, dołączyło się nieszczęście ostatateczne – święta! Trzeba będzie te zaległości ciupasem nadrabiać. Zacznę od otwartej 26 marca w Galerii Białej CK wystawy Mariusza Tarkawiana 3B. Małe usprawiedliwienie: będzie czynna (lepiej rzec: będzie istnieć) w galerii przy Narutowicza 32 jeszcze trzy tygodnie, do 23 kwietnia i każdy wciąż może rysunki młodego artysty, które potem bezpowrotnie znikną z jej ścian, obejrzeć i – to mój sąd – popodziwiać. A teraz ab ovo.

Dobrych kilka lat temu wycieczka artystów związanych z Kazimierzem, w drodze do Barbizon, takiej samej, tylko starszej kolonii artystycznej jak miasteczko nad Wisłą, gdzie Tomek Kawiak wymyślił wystawę integracyjną, zatrzymała się się na krótki popas w Paryżu. Upał był tak lepiąco dokuczliwy, że nawet krótki spacer od Grand Palais, gdzie zatrzymał się nasz autobus, przez cieniste ogrody Tuileries i Carrousel, wydawał się szczytem desperacji. Nagrodą wcale nie miała być Wielka Sztuka w kilkukrotnie już osobiście wydeptanym muzeum, tylko – cóż za karygodne podejście! – świeży powiew jego klimatyzacji. Uciekając w cień, podążyłem nie do głównego wejścia przez słynną piramidę L.M.Peia, tylko do bocznego, od Rue de Rivoli. A tu czekała niespodzianka. Wielkie sztrajfy krzyczały, że otwarto właśnie jedną z tych wspaniałych wystaw czasowych, którymi żywi się dziś europejskie, ale i światowe muzealnictwo. Na hasło, że pokazują ogromna ekspozycję rysunków Michała Anioła sprowadzoną z dziesiątków archiwów, muzeów i galerii zapomniałem o doskwierającym gorącu i zdaje się, że nie zauważyłem, że klima we wciąż remontowanym wówczas skrzydle Richelieu wcale nie działa.

To była przepiękna lekcja poglądowa, jaką wartość stanowiły – idące nawet w dziesiątki – rysunki przygotowawcze do malowideł z Sykstyny czy do niezbyt licznych obrazów Buanorettiego, szczególnie gdy zestawiono je w Luwrze z „efektem końcowym”, z dziełem już namalowanym. Okazywało się wówczas, że skrótowy rysunek, impresja złożona z kilku kresek, potrafi pozostawać bliższy sztuce współczesnej, być jej fascynująca antycypacją. To nie było jedyne takie doświadczenie. Uzbierało się ich trochę. Szkice Leonarda da Vinci w Pałacu Papieskim w Awinionie. Rysunki Durera w wiedeńskim Kunsthistorische Museum.. Nigdy nie przeniesiona na olej czy temperę Święta Barbara Jana van Eycka z Koninklijk Museum voor Schoen Konsten w Antwerpii. Studia do Leonardowej Madonny wśród skał w londyńskiej National Gallery, a przede wszystkim karton Madonna z Dzieciątkiem, św. Anną i Janem Chrzcicielem tamże, gdzie w New Wing galerii zbudowano specjalnie wyciemnioną i klimatyzowaną „kaplicę” dla tej jednej pracy, a ja wciąż nie wierzę odkryciu, że to wcale nie oryginał spod ręki mistrza da Vinci. I ten nie przez wszystkich kochany postimpresjonista, puentylista Georges Seraut (szkice chociażby w paryskim Musee d’Orsay), którego wielki współczesny rzeźbiarz Henry Moore nazwał jednym z najwspanialszych rysowników w dziejach sztuki (zobaczcie światłocień na jego kreślonych węglem pracach, a zrozumiecie, o co chodzi!). Wreszcie Picasso, chociażby z pamiętnej, pulsującej erotyzmem wystawy w lubelskim BWA pod koniec lat 60. tamtego wieku. I jeszcze Antoni Michalak, współtwórca kazimierskiej, wspomnianej już tu kolonii artystycznej, który w tamtych czasach uczył historyków sztuki z KUL rysowania sangwiną, a ja – zieloniutki wówczas, raczkujący Sztuki admirator – z prawdziwym podnieceniem te nauki podglądałem.

Nie, nie zagubiłem proporcji. Wyrażam jedynie hołd hipermistrzom uprawiającym tę samą dziedzinę plastyki (bądź się nią posiłkującym), co Mariusz Tarkawian. Wręcz przeciwnie. Uważam, że bicie piany ma temat jego bezpretensjonalnych, pełnych cudownego poczucia humoru prac przy użyciu zadętego od naukowości aparatu pojęciowego, który jest daleki od metodologicznego wymogu bycia – że posłużę się terminem z tej samej półki – intersubiektywnie sensownym, nijak do niego nie pasuje. I krzywdzi młodego adepta sztuk. Doprawdy trudno mi opanować i rozpacz i mdłości czytając: „Proces powtórzenia w przypadku opisywanej realizacji charakteryzuje się skupieniem artysty na samym formalnym aspekcie dzieła, ale też na nim nie poprzestaje. W takim samym stopniu redukuje jego strukturalne niuanse, co wchodzi w głąb do miejsca, w którym wszystkie ujawniają wspólny mianownik, (…) okazuje się on być organicznym zrywem leżącym u podstaw wszelkiej twórczości. Redukuje dzieło do schematycznego rysunku po to, aby wydobyć z niego sam trzon – archaiczną potrzebę zostawienia komunikatywnego śladu. Obnaża ludzki gest tworzenia z jego wizualnej szaty, aby pozostawić na ścianie samo pragnienie ludzkiej ekspresji – tajemniczą ludzką skłonność, która poprzedza pojawienie się każdego kształtu. (…)”.

Mariusza znamy dobrze z rysunków zamieszczanych w Zoomie. Zawsze są zatrzymaniem ulotnej chwili z delikatnym komentarzem o prawdziwie humorystycznym zacięciu. To są rysowane kroniki, bo jak podkreślała to na wernisażu współgospodarz Białej, Anna Nawrot, taka jest wewnętrzna potrzeba tego artysty. Jego – to już ja – modus vivendi. Teraz – trochę jak młody Neville, bohater Kontraktu rysownika Petera Greenawaya – podjął się zadania zilustrowania językiem swych znaków jubileuszu Galerii Białej, uprawianą w niej po wielokroć metodą tworzenia działa wprost na tynku (stąd wspomniana jego ulotność, czasowość, żywot jedynie do końca ekspozycji i jej zmiany). Tytułowy symbol 3B, to określenie twardości grafitu w stosowanych przez artystę ołówkach. Zamalował Tarkawian w ten sposób dziesiątki metrów kwadratowych ścian galerii. Podążanie za tym, co wyrysował może być przygodą i artystyczną i intelektualną. Wrażenia bombardują i zawłaszczają widza, jeśli ten tylko podda się natłokowi bodźców przystawiając nos do ścian ( z odległości dwóch metrów nie widać prawie nic). Jest w tym coś z cyklu zabaw pod hasłem „Dla każdego coś miłego” (lub wcale nie).

Artystycznie, wzlatując nad szczegóły – niekiedy zabawne, niekiedy kąśliwe w przekazywanym komunikacie – dostrzeżemy wyróżniki stylu Mariusza, elementy jego „charakteru pisma”, pieczęcie osobowości rysownika. Na przykład, twarze jedynie o kanciastym obrysie kreską a bez swych rysów, wyróżników osobowości, które możemy sobie dośpiewać, dointerpretować z kontekstu, w którym zostały posadowione lub według własnego widzimisię – doświadczeń tej lub podobnych sytuacji. Jeśli facjaty osób jakowychś rysów się u Tarkawiana dochrapują (kiedyś, gdy zaczynął, była to norma), znaczy, że są – pardon za oklice tautologii – znaczące W tej ołówkowej story. W sumarycznym przekazie.

I – już na koniec – jeszcze jeden wyróżnik stylu Mariusza Tarkawiana. Dynamizujące całe przedstawienie, tłoczące się i atakujące nas linie wyznaczające malarską (rysunkową) perspektywę. Jak w studiach do obrazów pierwszych opanowujących ją włoskich mistrzów. Jak w doskonałym opracowaniu perspektywy zbieżnej, dążącego do doskonałego osiągnięcia iluzji przestrzeni Masaccia we fresku Trójca Święta z Santa Maria Novelle we Florencji. Czy u Piero della Francesco, który wyznaczył zadziwiający punkt zbiegu linii perspektywy w jednym z najbardziej zagadkowych obrazów w dziejach sztuki, Biczowaniu hrystusa z Galerii Marche w Urbino.

Znowu pogubiłem proporcje? Gdzie Piero a gdzie Tarkawian? No coż, rozum, ten o racjonalnym fundamencie, za sferę swych asocjacyjnych odlotów winy nie powinien ponosić. Eviva l’arte!

Kategorie: /

Tagi: / / /

Rok: