Osadzona: Melpomena

Mogło też być – Melpomena osadzona. Ale przy tym pojemnym przymiotniku trudno się np. ustrzec pytań typu: – Gdzie? Na tronie? Klejnotowo w złocie? Jak szron na szybie? Tym bardziej, że w interesującym nas znaczeniu, przyjmuje on funkcję rzeczownika. Dokładniej, nawet urzędowej nazwy. Więc może Melpomena za kratami? Nie! To brzmi strasznie pretensjonalnie (poziom brukowców, zwanych dziś eufemistycznie tabloidami). Jakkolwiek już przybliża temat, który spróbuje obsłużyć tytuł zaproponowany powyżej. Chodzi bowiem, o obecność Muzy tragedii – dziś wyposażonej w dużo szerszą patronacką „jurysdykcję”, obejmującą wszelkie formy dramatycznych sztuk teatralnych – za murami więzień, pardon, zakładów karnych i aresztów śledczych. Z osadzonymi, których tam, mocą prawa, miejsce.

W ostatnich latach w naszej lubelskiej okolicy zdarzyło się kilka – w tym obrastających już w legendę – przypadków osadzenia w celach twórczych muzy olimpijskiej z orszaku Apollina za tymi murami i okratowanymi oknami (a w ub. roku nawet udana próba wyprowadzenia owoców aktywności Melpomeny poza zaklęty ich krąg). Do nich tu zmierzamy. U podstaw jednak należy podkreślić, że nikt tu nie wyważa dawno – nomen omen, skoro chodzi o ZK – otwartych drzwi. Że teatr więźniów, spektakle osadzonych (nie tylko w roli wykonawców) i cała pokrewna twórczość zakratowana i jej skutki oraz zaangażowanie się w nią pozostających na wolności artystów, to stara pieśń. Song także z wydarzeniami o zgoła nieoczekiwanych skutkach. W tym z zakresu działalności, która z założenia będzie tu obiektem szczególnego zainteresowania i wciąż ze swymi problemami powracać, a zawierającej się w terminie: resocjalizacja.

Na cały świat słynny jest przypadek francuskiego burzyciela – dramaturga, poety, pisarza, autora sztuki Pokojówki czy pisanego jeszcze w więzieniu poematu Cud róży – Jeana Geneta, który nim stał się wręcz autorytetem moralnym, kradł, fałszował pieniądze, włóczył się (czynił to w 1936 nawet „eksportowo” w naszych Katowicach, co potem opisał w „Dzienniku złodzieja”), a przede wszystkim był dezerterem z wojska z wyrokiem dożywocia. Bliższa nam czasowo jest historia Ricka Clucheya, więźnia stanowiącego symbol zakładu najcięższego – San Quentin, kolejnego obarczonego dożywociem, który zaczął korespondować z Samuelem Beckettem i wystawiać sztuki twórcy teatru absurdu, potem z nim współpracował w realizacjach, co nobliście tak odpowiadało, że scedował na niego prawa autorskie do swych dramatów i do końca życia finansował jego przedsięwzięcia (nasi artyści z Provisorium i Kompani Teatr mieli okazję poznać Clucheya w Edynburgu). Powstają też filmy wychodzące treściowo od działalności teatrów osadzonych. Za komuny, w 1968, takie dzieło wzbudziło sensację (i wściekłość cenzury). Enfant terrible polskiego kina Marek Piwowski wyreżyserował (scenariusz z Januszem Głowackim) półgodzinny dokument tv Psychodrama, czyli bajka o księciu i Kopciuszku wystawiona w zakładzie dla nieletnich dziewcząt w D. Dwaj PRL-owscy kpiarze przedstawili nastolatki z rozbitych rodzin, które biorąc udział w przygotowaniu Kopciuszka ukazały swe wnętrze, przedwczesną dojrzałość, ale też dziecinne zachowania. Najświeższy filmowy przypadek, dzięki magazynowi Grażyny Torbickiej Kocham kino w TVP2 w sposób poniekąd symboliczny łączy się z tematem niniejszej analizy. Do programu poświęconego polskiej premierze nowego dzieła legendarnych włoskich twórców, braci Tavianich Cezar musi umrzeć, o przygotowaniach do wystawienia przez skazanych w zakładzie o zaostrzonym rygorze Juliusza Cezara i rozmowy o terapii poprzez sztukę zaprosiła – obok m.in. przedstawicieli Centrum Terapii i Interwencji Kryzysowej – dwóch z bohaterów poniższego tekstu, aktora Dariusza Jeża i reżysera Łukasza Witt – Michałowskiego.

Chociaż w polskich zakładach karnych działa ponoć dziesiątki teatrów osadzonych i odbywa się duża ilość przeglądów i konkursów owoców ich pracy, to zaproszenie dobitnie zaświadcza, że lubelskie przedsięwzięcia spod ręki tych artystów osiągnęły sławę przekraczającą ich mury i zaklęty, zakratowany penitencjarny krąg. Z jakiego powodu? Czym się wyróżniły, skoro na Lubelszczyźnie raczej nie istniała tradycja doświadczeń z osadzoną Melpomeną? No i – last but no least, – co z tego wynika dla systemu resocjalizacyjnego?

A tradycja rozbudzona została w 2007. Michałowski, który prezentował wówczas na stworzonej w tym celu Scenie Graffiti pierwsze po powrocie do Lublina ze studiów przedstawienie, wspomina: – Na Kamienie w kieszeniach do Graffiti przyszedł Waldemar Osowski, kapitan psycholog pracujący w areszcie, którego znam od lat. Zadał pytanie, czy nie chciałbym zrealizować jakiejś sztuki z osadzonymi. Zapaliłem się do pomysłu. Na pewno Janusz Opryński (po sukcesach Kamieni już był bliski zaproszeniu Witta do struktur CK – przyp. AM), który myślał o pokazaniu takiego spektaklu na Konfrontacjach Teatralnych, pomógł zaistnieć przedsięwzięciu. On nakłonił prof. Zbigniewa Hołdę, który zadzwonił do dyr. Aresztu Śledczego płk Zbigniewa Drożyńskiego, – mówi reżyser. Zaczął się trudny półroczny okres pracy w zakładzie przy ul. Południowej nad Lizystratą Arystofanesa

Drożyński to jeszcze jeden bohater tej story, bez którego osoby by nie doszło do jej – tymczasowego? – finału w postaci opromienionego już ogromnym sukcesem szekspirowskiego Snu nocy letniej. Wyżej podpisany miał 6 lat temu szczęście być pierwszym dziennikarzem dopuszczonym na próbę za murami aresztu. W reportażu opublikowanym w lipcu’07 na łamach KL cytował m.in. słowa dyrektora: „. – Do pomysłu zrealizowania tu spektaklu teatralnego podszedłem z ogromnym entuzjazmem. Uważam, że jest świetny. Wspaniale jak ktoś przychodzi z zewnątrz i chce coś robić z osadzonymi. Ludzie z zewnątrz mają inny ogląd niż my, obcujący z nimi na co dzień. Na dodatek, z uwagi na przeludnienie, nie mamy zbyt bogatej oferty pracy, więc każda propozycja to wielka rzecz – cieszy się dyrektor”. Mówił też o dużym zaangażowaniu osadzonych w Teatr Pod Celą, jak go nazwano: „To odskocznia i znakomity przykład, że to, iż zostali osadzeni, nie znaczy, że przegrali życie, tylko mogą się realizować w różnych dziedzinach. Podobno reżyser odkrył wśród więźniów talenty i to jest dobra informacja”.

Prorocze słowa. Szkoda, że w skutkach tyczące wyłącznie Dariusza Jeża. Michałowski: – Brakowało mi do sztuki Probulosa. Warunki Jeża podziałały, no i robił wrażenie wesołka, który rozbawiał wszystkich. Zauroczył mnie tym, ze był człowiekiem, który jest b. ciekawy świata i potrafił to artykułować. Wtedy zastanawiałem się czy to poza, żeby wyjść na wolność czy realna potrzeba. Miał łączne wyroki. Zacząłem się starać o jego przedterminowe zwolnienie. To już 6 lat jak się zmienił. Jest aktorem. Dostał szansę od losu i jej nie zmarnował. I to dowód, że teatr jak wehikuł stwarza możliwość przenikania się światów, które nie mają szansy w sposób twórczy spotkać się w przestrzeni realnej – komentuje dziś szef CK-owskiej Sceny Prapremier InVitro. Sam Jeż zaś opowiada: – Nie zgłosiłem się od razu do grania w Lizystracie. Coś ważniejszego zaprzątało mi głowę. Miałem wtedy szansę na wyjście warunkowe. Dostałem pracę w pralni, ale wyrzucili mnie za czytanie tam w wolnych chwilach książek. Jak większość którzy poszli na spotkanie wyczułem w zaangażowaniu się w teatr koniunkturę, możliwość otrzymania warunkowego. Szybko spodobał mi się Łukasz. Dawał swobodę w podejściu do tekstu sztuki, naszej, aresztantów ingerencji w jej treść. A potem, na próbach, się wciągnąłem. Łukasz mówił, że mam talent i, że jeśli wyjdę, to zagram w jego spektaklach. Bo tu był teatr, ale w więzieniu. Tam wystąpiłem jeszcze w Zielonym Kapturku, którego realizowali ludzie z Teatru Osterwy. A na wolności nie od razu grałem. Musiałem spora czekać aż zaczął robić w InVitro Ostatniego takiego ojca. Przez te lata były jeszcze Zły, niezależna produkcja oparta na moim życiorysie w reż. Michałowskiego, Otello, już się ciebie nie boję, Zwierzątka, małe zwierzenia w neTTheatre, Aporia’43 / Dekalog: lokalna wojna światowa InVitro i Teatru Arabesky z Charkowa a teraz Sen nocy letniej w projekcie Zapaleni.org. – podsumowuje ten, który wraz z Łukaszem Pruchniakiem był koordynatorem tego ostatniego.

Nim do niego dojedziemy, wypada jednak wspomnieć o b. ważnym dramaturgicznym zabiegu zastosowanym w Lizystracie. We wspomnianej relacji dla Kuriera L. z miejsca prób, więziennej świetlicy stało: „Z boku przygląda się kpt. Waldemar Osowski, od 20 lat psycholog aresztu, wraz z Witt-Michałowskim pomysłodawca spektaklu. – To moja inicjatywa – mówi nie bez dumy. – Już dawno marzyłem o realizacji sztuki, a tu jeszcze taki nowatorski projekt! – cieszy się. Łukasz wyjaśnia przybyszowi, na czym jeszcze polega nowatorstwo. Antyczna sztuka została mocno pocięta, a całe kwestie napisali sami osadzeni, stosując też zamienniki z więziennego języka. Za chwilę będzie się można przekonać, że kij to pelocha, śmigamy – chodzimy, purchel – starszy człowiek, prześciółko – prześcieradło a mandżur to całe wyposażenie więźnia. U Arystofanesa jest „Popatrz, no, sfajdasz się” a tu „Popatrz jaka wyżarta”. Tam zabierają pieniądze, a tu wypiskę, najcenniejszą rzecz dla więźnia, bo za nią kupi coś w aresztowym kiosku”. Chwyt po latach został przeflancowany do Snu… A tak dygresyjnie… Była tam jeszcze fragmencik dający pojęcie o wspomnianych talentach Jeża: „Darek – 3 lata wyroku – czyta też swoje charakterystyki postaci, które mają otwierać spektakl. Herold spartański wg niego „zbajerował samą Atenę, 4 lata dostał i poszedł w zaparte”. Jego ulubiony zespół to Wanda i Banda – komunikuje Darek i znowu wybuchaja salwy śmiechu. Przewodniczący chóru starców „stracił 7 lat wolności za sprzedaż działek na Olimpie”. Ponownie radość w świetlicy”. Ten śmiech wkrótce po premierze zemrze na ustach osadzonych. Michałowski pytany o największy sukces tamtego projektu, mówi, iż to, że wykonawcy zaczęli mówić innym językiem pod wpływem lektur i konieczności komunikowania się w sposób odbiegający od więziennych obyczajów. Ale i szybko dodaje: – Powiem raczej, jakie jest największe fiasko tej pracy… Do tego będziemy tu zmierzać.

Mamy jednak jeszcze akt drugi, można rzec, teatralno-penitencjarną klamrę tematu. Darek Jeż: – Dyr. Opryński zaprosił mnie z Wittem na rozmowę, że trzeba zrobić coś w więzieniu. Chyba wtedy nie był ważny spektakl, tylko, tak mi wydaje, samo wydarzenie – mówi. Wydarzeniem była przypięta do programu ostatnich Konfrontacji Teatralnych gala wręczenia świeżo ustanowionej Nagrody im. Prof. Zbigniewa Hołdy. Michałowski szybko wycofał się z pomysłu. Jeż zaś pomyślał, że znakomitym partnerem przedsięwzięcia może być płk Drożyński. Ten, po sukcesie T. Pod Celą, został chyba (sam mówi, że motyw zmiany pracy był skomplikowany) awansem „kopnięty” na stanowisko dyrektora ciężkiego Zakładu Karnego w Opolu Lubelskim z więźniami skazanymi na wieloletnie wyroki.

Uwielbiany przez twórców pułkownik o judymowsko-pozytywistycznej (tylko podbudowanej poczuciem humoru) duszy dziś wspomina: – Wtedy, po telefonie ś.p. Hołdy stwierdziłem, że to pomysł szalony i dlatego, że przewidywał spotkanie w pracy kobiet i mężczyzn, ale dlaczego nie spróbować, tym bardziej, że więzienne zasady muszą być zachowane. Może to zabrzmi pompatycznie, ale gdy obserwowałem jak osadzeni się zmieniają, to było coś wspaniałego. A gdy trwały próby, na które byli oddzielnie doprowadzani, zauważyłem, że zmieniają się interakcje z pilnującymi ich przy tym funkcjonariuszami. Zaczęli się postrzegać nie jako wrogów, ale ludzi życzliwych. Pomijając wartość artystyczną projektu, najważniejsza była ta zmiana postrzegania jednych przez drugich. Zaczęli postrzegać się jako wartościowych ludzi. Życzliwość zaczęła funkcjonować – cieszy się i dodaje: – A ponieważ miałem dobra doświadczenia z aresztu, nie posiadałem żadnych wątpliwości przy pomyśle teatru z udziałem więźniów z Opola. Powiem tak. Kodeksowe zapisy nie dają takich możliwości, jakie dawał ten projekt. Dla mnie i teraz jest najważniejsze obserwować jak więźniowie się zmieniają podczas realizacji. To jest zauważalne z dnia na dzień. Daję się lepiej poznać. Słowem, to kwestia wiary w ludzi – podsumowuje pięknie niepoprawny spadkobierca idei pozytywizmu, jeśli ten w ogóle zajmował się takimi sferami życia społecznego.

Dariusz Jeż, który doświadczył tego, że konfrontacyjni goście w 2007 (a potem i inni widzowie) przyjeżdżali oglądać Lizystratę do aresztu przy Południowej, a aktorzy aresztanci świata bożego poza kratami nie doświadczali, postawił podstawowy warunek: spektakl musi być prezentowany poza murami ZK w Opolu Lub., w przestrzeniach dostępnych dla wszystkich chętnych. To była podstawowa modyfikacja wobec tamtego projektu obok wręcz rewolucyjnego w historii teatru połączenia gry profesjonalnych aktorów i osadzonych amatorów. Sztukę wybrała oczywiście reżyser Joanna Lewicka, znana z nowej, invitrowej realizacji Otella (Już się ciebie…) sprzed już trzech lat i długiego od tej pory milczenia. Pytana, czy zdecydowała się na Sen.. .dlatego, że obecność w sztuce rzemieślników nawiedzonych ideą teatru wręcz prowokuje zaangażowania do ich ról „naturszczyków”, odpowiada: – Od dawna lubiłam tę sztukę i możliwość pracy nad nią spadła mi z nieba. Pokrywają się w niej różne tematy, ale mnie najbardziej interesowało poszukiwanie miłości w zamkniętej przestrzeni. Pomijając temat osadzonych, wiemy, że dziś żyjemy w społeczeństwie, które nie zmierza do kontaktów osobistych, ale uciekającego do wirtualnych, tych przez internet. W Opolu stwierdziłam, że to optymalna sytuacja. Osadzeni nie mogą od niej uciec, tak jak w ogóle nie mają ucieczki. Są cały czas w sytuacji obserwacji. Chodziło o to, gdzie uciekają i spotykają się z podstawowymi potrzebami. To był motor naszej pracy. Szukaliśmy tego miejsca. Stała się katalizatorem tropienia tej przestrzeni – wyznaje pani reżyser. Nagabywana natomiast o powtórkę z wprowadzenia języka osadzonych, komentuje: – U Szekspira jest coś niesamowitego. Forma otworzyła możliwość pokazanie ich i ich języka, bowiem rozmowy rzemieślników zapisane są prozą, w przeciwieństwie do poetyckiej frazy pozostałej części sztuki. To pozwoliło na przeróbki, tylko napisane w prozie więziennej – wyjaśnia Asia, która przyznaje się, że nigdy nie szukała tak długo zakończenia spektaklu: – To smutny moment, trzy ostatnie dni dochodziłam do wniosku, że to powinno być proste i że koniec należy absolutnie do nich, więźniów. Znaleźli się w sytuacji takiej samej jak ateńscy rzemieślnicy, którzy mogli ze swą sztuką zaprezentować się przed królem tylko raz. Dlatego pada z ich ust prośba do nas, odbiorców: „Żebyście po odsiadce naszej kary patrzyli na nas tak jak dzisiaj”.

Jak wiadomo, słowa te, podobnie jak niewiarygodne kreacje osadzonych i całość przedsięwzięcia wywołały niespotykany entuzjazm w nadkomplecie zgromadzonej 20.10 ub.roku w Chatce Żaka publiczności, na czele z zacnym, głównie profesorskim składem kapituły wspomnianej nagrody. A te owacje z kolei ujawniły, jak bardzo dwukierunkowe jest w takich razach przepływ emocji na linii twórcy-wykonawcy. To niezwykle rzadki przypadek w teatrze, ale piękna pani reżyser podczas ukłonów popłakała się ze szczęścia. – Bardzo się związałam z nimi latem – wyznaje Lewicka, która do zakładu w Opolu jeździła codziennie – i uzupełnia, że te emocje, wysiłek wkładany w pracę, rozmowy, z tymi, którzy w sumie nie wzięli udziału w spektaklu, wszystko się skumulowało i w połączeniu ze wzruszeniem, że się udało i trafiło do widowni, która nie klaskała pro forma, uznając więźniów jako twórców spektaklu, przyniosła taki „opłakany skutek”.

Z braku miejsca nie będzie tu o niedawno opisywanym dokładnie przez wszystkie lubelskie media projekcie Zapaleni.org, w którego ramach powstało przedstawienie i towarzyszące mu różne oboczności (producent – Anna „Fruza” Stępień) – tyleż imponującym osobowym składem, co kontrowersyjnym. Wydawałoby się, że to najważniejsza dla niego postać, Dariusz Jeż, z ogromną goryczą stwierdza: – Byłem koordynatorem malowanym. Od początku nie byłe decydentem i dlatego zacząłem się skupiać na więźniach. Niedawno powiedziałem Opryńskiemu, że muszę mieć w działaniu wolną rękę. Nic z tego nie wyszło. A do więzienia opolskiego jeżdżę i będę jeździł. Za własną forsę – melduje najsłynniejszy dziś w Polsce aktor o więziennej przeszłości.

Obaj najbardziej zanurzeni w temacie, Darek własnym doświadczeniem, Łukasz wieloletnim zaangażowaniem, mogą rozebrać na cząstki przekaz zawarty w owej jednozdaniowej prośbie osadzonych-aktorów. – U nas nie ma kuratorów w dobrym zachodnim znaczeniu. Kurator tylko pisze raporty, jak się więzień sprawuje w zakładzie karnym, a co dalej, po wyjściu zza krat? – pyta Jeż. I wyjaśnia: – To błąd naszego wymiaru sprawiedliwości. A my, twórcy teatralni chcący wkroczyć ze sztuką w więzienne mury, wszystkim nie pomożemy – niemal wykrzykuje w przekonaniu, że w każdym więzieniu powinien działać pracownik kulturalno-oświatowy, a nie żeby osadzeni musieli się o swe prawa dobijać. I wściekle dorzuca konstatację, że „samą ideę można o dupę potłuc przy braku narzędzi”.

Równie rogoryczony Wittek rozwija wcześniej rzuconą uwagę o fiasku poniesionym przy pracy nad Lizystratą: – Te działania mają charakter eventowy, jednorazowy. Nawet, jeśli osadzeni grają, to wracają do cel i zostają porzuceni. Bo system resocjalizacji nie istnieje. Kończy się w murach więzienia, a tam pozostaje im ping-pong. Wtedy ministrem sprawiedliwości był Ziobro, który odwołał Przegląd Teatrów Więziennych. Osadzeni nie doczekali ruszenia się poza ich lubelską enklawę. Dostałem Złotą Odznakę MS za zasługi w pracy penitencjarnej, ale co mi z tego? Dlatego chcę stworzyć rodzaj trampoliny dla b. więźniów, umożliwiającej odbicie się i wpisania na trwałe w kulturalny obraz miasta. Proponuję zorganizować rodzaj pracowni teatralnej zrzeszającej więźniów reprezentujących różne rzemiosła – krawców, tapicerów, stolarzy – oraz wszystkich gotowych do nauki – którzy będą po wyjściu mieli szansę kształcenia się w specjalności scenografii teatralnej. Wykonywaliby scenografie i kostiumy dla wszystkich podmiotów Teatru Centralnego. Wyobrażam sobie, że taki rodzaj pracowni mógłby funkcjonować w jednej z dzielnic zagrożonych, np. działania realizować na Kośminku, okolicach ul. Długiej, gdzie się wychowywałem. I tam oddziaływać na wykluczonych, dając im przykład, że można w sposób kreatywny wykorzystywać swój potencjał niezależnie od przeszłości, jaką się ma. Takie działania, jak spektakle z udziałem więźniów na Konfrontacjach, powinny uzupełniać się ze stworzeniem szansy zmiany w ich życiu. Stworzeniem im możliwości kształcenia, pracy i zarobków o charakterze ciągłym a nie okresowym, w sposób znany na zachodzie Europy, tam gdzie palą samochody, ale i gdzie wprowadza się umożliwiające resocjalizację programy z zakresu ekonomii społecznej, bo w Polsce mamy tylko wyjątek Torunia, gdzie działa Fundacja Druga Szansa.

– To najważniejsze – podkreśla artysta. – Nie wystarczy tych ludzi zarazić teatrem i roztoczyć miraże innego życia, tylko trzeba wziąć za nich odpowiedzialność i stworzyć im rzeczywistą możliwość egzystowania w obszarze kultury – mówi. I deklaruje: – Jestem otwarty i szukam na wszystkich możliwych polach sprzymierzeńców naszej idei i tych, którzy chcieliby współtworzyć tą przełomową dla naszego miasta propozycję. Wynikałaby z niej korzyść dla całego środowiska i dla mieszkańców Lublina, którzy by wiedzieli, że odmieni jego wizerunek.

Notujący te słowa proponuje potraktować je poważnie. Bo inaczej wypadnie ze smutkiem donosić, że w Polsce Temida stanowczo nie chce widzieć na szali swej wagi obecności muzy o pięknie brzmiącym dla kochających teatr imieniu Melpomena.

PS. Bardzo mi przykro, ale tylko ostatnie resztki przyzwoitości w kwestii długości artykułu spowodowały rezygnację z zapisu rozmowy z osadzonym Szymonem Semeniukiem, wcielającym się w Śnie… w rolę Demetriusza. Przeprowadziłem ją po tym jak z innymi twórcami spektaklu w Ośrodku Brama Grodzka – Teatr NN odbierał przed miesiącem I nagrodę (ex equo z Biblio) głosowania internautów na Wydarzenie Kultury 2012. Żałuję bardzo, bo np. nigdy już w życiu nie zapomnę jak ten absolutnie samotny, niezwykle skromny człowiek zapytany o wspomnienienie z premiery w Chatce odrzekł przez zdławione gardło: – To było coś tak miłego, jak urodziny moich trzech córek. Taki sam żal otacza niemożność zacytowania słów ledwo wydobytych z ust Asi i Darka, którzy buntując się przeciw kalectwu systemu sprawiedliwości, roztoczyli opiekę nad Szymonem, a on aż buzuje ze szczęścia, że już może teraz, w marcu, zobaczy te swoje córeczki – 7-, 6- i 4-latkę. No cóż, to wszystko musi pozostać tematem na inne opowiadanie.

Kategorie:

Tagi: / / / /

Rok: