Osobiście. I międzykulturowo

Hinej ma tow umanajim/ szwet achim gam jachad

Jak dobrze i przyjemnie/ gdy bracia żyją razem w harmonii

Witam w nowym 2012 roku! Dlaczego dopiero po dwóch jego tygodniach? Ano, nie da się ukryć, że po niezwykle intensywnej końcówce roczku poprzedniego zamarzyło mi się dolce far niente, błogie i całkowite lenistwo uwalniające od znienawidzonego komputera. Sic! – taki stan można osiągnąć, gdy do tego urządzenia zasiada się wciąż głównie z racji wypełniania obowiązków. Stąd totalny brak mej aktywności na portalach typu Nasza Klasa czy Facebook i niechęć nawet do – niech mi litościwie wybaczą moi korespondenci – czytania przysłanych maili, nie mówiąc o odpowiadaniu na nie. To takie płukanie umysłu, terapia dająca napęd do dalszego działania stypendysty ZUS, który powinien już tylko odcinać kupony od dawnych zasług. I czerpać radość z – o naiwności! – należnego mu po latach walki na żurnalistycznym poletku wypoczynku. Z możliwością wyboru pomiędzy byczeniem się w rajskich warunkach Kraju Tajów lub w niezbadanych dlań okolicznościach Dolnej Gwadelupy.

Ponieważ jednak perspektywa alternatywy zawartej w ostatnim zdaniu, przy „wzroście” emerytalnej waloryzacji zdaje się, że o 71 zł wygląda na tyleż ponury, co paskudny żart, nie mogę kryć i tego, iż moja nie tylko blogowa aktywność (oj, pisuje się coś jeszcze!) staje się warunkiem sine qua non w miarę godnego przetrwania tu, na ojczyzny łonie. Ale tak naprawdę główną siłą napędową twórczej żywotności Waszego sługi pozostaje chęć nie podlegania skapcanieniu, odrobinę podszyta strachem przed taką martwicą i wyautowaniem z rytmu wydarzeń kulturalnych. Tudzież przed mumifikacją własnych dawnych „dzieł”, w którą popada większość mych dawnych kolegów, literalnych emerytów ( na dystans w postaci kpiny o stypendium Zakładu U. Społecznych, jakoś sobie nie pozwalają). Mówię o tych, którzy permanentnie dokonują penetracji redakcyjnych i własnych archiwów w celu odnalezienia swych dawnych, wiekopomnych textów, które dziś nikogo już nie obchodzą i zawierają je w kolejnych – wydanych własnym lub, co cwańsi, cudzym sumptem – nikomu niepotrzebnych tomach o konsystencji gniotów (jedynym znanym mi lubelskim wyjątkiem jest Henio Szymczyk, o dziwo dziennikarz sportowy jeszcze za czasów „organu KW PZPR” Sztandaru Ludu, a później Dziennika i chyba nawet mego dzisiejszego dobrodziejcy Dziennika Wschodniego, który napisał hitową, rozchwytywaną książkę o odeszłych w nieodwracalną przeszłość knajpach peerlowskiego Lublina, typu W-Z, Zamkowa, Pod Basztą, Śródmiejska (Śródziemnomorska, jak mawialiśmy), Pod Fafikiem, Stylowa, Tip Top [jedyna się ostała!], Powszechna czy Pod Karasiem).

Oczywiście, dla potrzeby swego noworocznego lenistwa rychło znalazłem alibi. Ma się te doświadczenie z lat obsługiwania informacyjnie i krytycznie wydarzeń artystycznych i się już od lat wie, że przestał w mym mieście pod cieniem bram Krakowskiej i Trynitarskiej przestał obowiązywać związany z latem termin sezon ogórkowy. Natomiast w skostniałej strukturze urzędniczej nic od wieków nie drgnęło i nastanie nowego goda (niech termin w tym języku przypomni, skąd zaraza pochodzi) oznacza inercję a nawet paraliż dla wielu miejskich i wojewódzkich instytucji z braku bladego pojęcia, co do budżetu, jakim będą w tym rozpoczętym właśnie roku dysponować. Po sprawiedliwości, nie jest już tak źle jak drzewiej bywało, ale jak się szuka usprawiedliwienie dla własnych zaniechań, każdy argument wydaje się akuratny. A jeśli coś się rzeczywiście przez te dwa tygodnie stycznia w placówkach sztuki działo, to…

Dziwne, ale nie potrafiłem się – przy całym dla niej uznaniu – zarazić ideą docenienia w operetce Zemsta nietoperza w Teatrze Muzycznym potęgi głosu lądującego tam z innej bajki Krzysztofa Cugowskiego. Ponoć przyjęty owacją na stojąco koncertowy zestaw Małgorzata Walewska – Robert Grudzień – Jerzy Zelnik w filharmonii, już wielokrotnie ćwiczyłem. Propozycje Grażyny Brodzińskiej tamże – również nie są mi obce. Kino, z racji trudnych życiowych wyborów, nie jest już mym żywiołem, więc i lubelską edycję Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Etiuda&Anima przyszło kołem ominąć. Po napisaniu kilkakrotnie o tym, co sądzę o programie Galerii Labirynt (śp. BWA) pod nową, światłą dyrekcją, odwdzięczono mi się zaprzestaniem przysyłania informacji o kolejnych wernisażach, dlatego o piątkowej wystawie Marty Bosowskiej Konwulsja i wczorajszej, Izraelki Yael Frank Party Poopers dowiedziałem się za późno (zasiadając do niekochanego komputera, żeby popełnić niniejszy wpis) z wciąż wg mnie fatalnie redagowanej strony kultura.lublin.eu – Newsletter – Lublin – miasto inspiracji. Z kolei na otwartą w sobotę ekspozycję rysunków Marcina Studzińskiego – Pana Y. w Pubie Spirala przy Okopowej pójdę, jak gospodarz, Krzysio Pasaman przypomni sobie, że jestem t-a-k-ż-e krytykiem sztuki. Jeśli chodzi o dzisiejszą niedzielę, to Bracia Karamozow Teatru Provisorium w reż. Janusza Opryńskiego (Warsztaty Kultury g. 19 – w rzeczonym, żeby nie być gołosłownym w ocenie, w miejskim Newsletterze ani słowa o tym występie teatru z CK, czyli podlegającego UM!) są po ponad pół roku od premiery za świeżym przeżyciem, żeby się skazywać na ponad 2 godz. najwznioślejszych nawet przeżyć artystycznych. Wreszcie – a zestawienie wciąż traktuję wybiórczo – wątpię trochę, żeby coś mnie skusiło pomaszerować na trzy dzisiejsze specjalne koncerty. Odkąd dzieci rozebrały 7 stycznia domową choinkę, do zasobów przeszłości (i oczekiwania na kolejną Wigilię) odstawiłem śpiewanie kolęd. Ale jak ktoś lubi, to proszę bardzo: o g. 15 u Dominikanów Dzieciątko się narodziłoMłodzieżowy Chór Carduelis z Poniatowej, Zespół wokalny Sine Nomine z MDK „Pod Akacją” oraz Chór Kameralny Towarzystwa Muzycznego; o 17 w filharmonii Cichuteńko pośród nocy, kolędy i pastorałki w wykonaniu Zespołu Pieśni i Tańca Lublin im. W. Kaniorowej; o 19.45 w kościele przy Staszica Kolędy Świata i ponownie Sine Nomine oraz niezawodny Męski Zespół Wokalny Kairos. Cosik mi się zdaje, że karnawał w mej duszy wygra z postem i skuszę się o g. 20 na Open Source acoustic-jazz-rap trio w odradzającym się muzycznie (oby na trwałe!!!) GramOFFonie przy Rynku.

Z tego wszystkiego wyszło, że w tym roku Euro 2012, Igrzysk Olimpijskich w Londynie i zagrażającego im (co do czasu, co do czasu!) konkurencją VI Jarmarku Jagiellońskiego, ruszyłem w tym celu tyłek z domu dopiero raz i uczestniczyłem w zaledwie jednym wydarzeniu artystycznym (i nie tylko takim, o czym poniżej). Jego czas nie jest tu bez znaczenia. W piątek 6 stycznia, w odrodzone w ub. roku dla mas pracujących jako dzień wolny od pracy, zamykające dla zachodnich Chrześcijan cykl Bożego Narodzenia święto Trzech Króli, jednocześnie dla prawosławnych i innych obrządków Chrześcijan wschodnich dniu bożonarodzeniowej Wigilii, Piotr Mirski z Ośrodka Brama Grodzka – Teatr NN wraz z jego zespołem Klezmaholics zaprosił publiczność do Restauracji Hades Szeroka na Muzyczne powitanie Szabatu – Musical Kabbalat Shabbat. Kto znał podobne projekty Mirskiego realizowane w NN (Jidisze lider. Śpiewnik żydowski), był do tego przygotowany. Jednak trudno było się oprzeć wrażeniu, że lwia część zasiadającej przy stolikach widowni popadła w konfuzję, gdy się okazało – nawet bez zmuszania do takiego traktowania wydarzenia – że uczestniczy w szabatowej śpiewanej modlitwie. I że na stolikach leżą aż 8-stronicowe wydruki jej 16 części (np. Szalom Alejchem, Jedid Nafasz, po Adon Olam) z polską transkrypcją, hebrajskim oryginałem i tłumaczeniem na nasz język.

Sam pozwoliłem sobie, siedząc z gospodarzami restauracji, Elą (jak zwykle była kulinarnie niezawodna, wypiekając dla wszystkich gości nieomal koszerne precle) i Leszkiem Cwalinami, na wątłe dowcipasy, że jakby katolicy wiedzieli, co tu się w ich święto dzieje, pewno okna Szerokiej zostałyby obrzucone kamieniami (zgroza, ale to wciąż bywa prawdą) . Ale zaraz zrobiło mi się potwornie głupio, bo się zreflektowałem, że ten wieczór to nic innego jak przywołanie z czeluści czasów Lublina prawdziwie wielokulturowego. Tego, gdy Brama Grodzka tylko symbolicznie odgraniczała Miasto Chrześcijan od startego z powierzchni ziemi przez hitlerowców Miasta Żydowskiego. I gdy w zasadzie na jego terenie przytulała prwosławnych wiernych działająca po dziś przy Ruskiej cerkiew. A i greko-katolicy i ewangelicy mieli swe świątynie wkomponowane w otaczający je żywioł katolicko-żydowski, w mozaikowy krajobraz, w którym wszystko się mieszało jak w tyglu. Dlatego ten wpis poprzedziłem tak znaczącym tu mottem z Psalmu 133, tego zaledwie dwuwierszowego otwarcia szabatowej modlitwy Hinej ma tow, brzmiącego jak pięknie wzniosłe wyzwanie dla wszystkich z nas.

PS. W drugiej części wieczoru Klezmaholicks wykonywali głównie lepiej przez nas osłuchane utwory w języku jidisz (ale i ciekawych autorskich, na motywach Biblii wyznawców wiary mojżeszowej). A że od sukcesu dwa lata temu, w grudniu 2009 na Mikołajkach Folkowych, kiedy zdobyli III nagrodę za erudycję, duchowość w muzyce, niekonwencjonalne instrumentarium oraz brzmienie, stali się kapelą dojrzałą, z fascynującymi odwołaniami aranżacyjnymi do wielorakich (wielokulturowych, zatem?) tradycji muzycznych, warto przywołać skład „klezmerskich alkoholików”:  Piotr Mirski – słowa, vocal, mandolina, gitara, darabuka; Mikołaj Wójcik – klarnet; mój idol, także aktor Teatru Bocznego z sukcesami, któremu ongiś na blogu poświęciłem duży text, pochodzący z Aleksandrowa, ze słynnej muzycznej familii Bździuchów Sławek Niemiec – skrzypce, trąbka, suka biłgorajska; Łukasz Dankton Downar – gitara bass oraz Krzysztof Redas – perkusja i perkusjonalia.

Kategorie:

Tagi: / / / /

Rok: