Ostatnia taka enklawa

44 Semana Internacional de Cine de Valladolid

Kiedy już po powrocie z Hiszpanii spojrzałem na program organizowanego w lubelskiej Chatce Żaka przez Federację Dyskusyjnych Klubów Filmowych seminarium Białe plamy czyli filmy, ktore chcieliście zobaczyć a nigdy nie mieliście ku temu okazji, pomyślałem sobie, że animatorzy tego cennego przedsięwzięcia powinni jeździć do Valladolid i niemal hurtem przenosić na swoje ekskluzywne, wysmakowane imprezy to, co proponuje główny konstruktor programu proponowanego na festiwalu w stolicy prowincji Castilla y Leon, jego wieloletni dyrektor artystyczny Fernando Lara.

Żeby opisać działalność Lary, trzeba – a absolutnie nie jest to nadużywania tego przymiotnika – co najmniej trzykrotnie skorzystać z odmian słowa „niezwykły”. Senor Fernando ma niezwykłą orientację w światowym kinie artystycznym, posiada niezwykłe wyczucie wartości filmów i z niezwykłą konsekwencją zarówno konstruuje program swojej imprezy jak i powraca do twórców, których twórczość najbardziej ceni, wartościowanie te zresztą bezboleśnie a słusznie narzucając uczestnikom festiwalu. Wszystkie te przymioty, w skutkach spowodowały, że – tak jak poprzednie edycje imprezy a nawet jeszcze bardziej niż one – 44 Semana Internacional de Cine de Valladolid stała się – tu akurat mówiąc z lekką przesadą – ostatnią może już festiwalową enklawą prawdziwej sztuki filmowej, ostoją kina – właśnie – artystycznego, niszą, w której kryją się obrazy nie mające nic wspólnego z komercją, z masówką Hollywood, z „gumą do żucia dla oczu”. Oczywiście, artyzm jest obecny i w Cannes i w Berlinie, w Wenacji i Locarno, ale nigdzie tam nie obywa się bez ukłonów czy mrugania okiem w stronę masówki i brak tym festiwalom owej bezgranicznej konsekwencji, która charakteryzuje Larę.

Po otrzymaniu wstępnego programu Semany, jeszcze przed hiszpańską eskapadą, wpadłem w lekki popłoch. Brakowało w zapowiedziach takich nazwisk, jak chociażby obecna w roku poprzednim z przeglądem swych filmów Liv Ullmann, jak prezentowany rok przed nią Andre Techine, jak święcący tu jeszcze przedoscarowe triumfy Nikita Michałkow czy nasi – Krzysztof Kieślowski (pokazywał ongiś Trzy kolory – Błękitny w sekcji oficjalnej, ale poza konkursem) czy Andrzej Wajda, który odrębny przegląd posiadał tam na długo przed mym zetknięciem z Valladolid, bo w roku 1972, reżyser który w roku 1976 zdobył Espiega de Oro za Ziemię obiecaną Panna Nikt była przed dwoma laty ostatnim filmem długometrażowym w konkursie sygnowanym przez polskiego twórcę jaki tam zdołałem obejrzeć. Nie anonsowano też przyjazdu gwiazd, chociażby na miarę goszczącej na poprzednim festiwalu Miry Sorvino czy tak kochanej nie tylko przez Hiszpanów Carmen Maury.

Trochę na wyrost jęłem się martwić o ksztłt tegorocznej imprezy, bo nazwiska twórców zaproszonych do prezentacji w towarzyszących głównemu nurtowi festiwalu ale zawsze interesujących cyklach pokazów filmowych (są oni równocześnie bohaterami pięknych wydawnictw festiwalowych), polskiemu odbiorcy mówią bardzo mało albo niemal nic. Któż u nas zna hiszpańskiego reżysera filmowego i telewizyjnego Jaime Chavarri? Kto wie coś – no, może z wyjątkiem filmu Marius i Jeannettte o twórczości marsylczyka Roberta Guediguiana? Kto, wreszcie, interesuje się tak specjalistyczną kategorią jak scenografia, żeby zachwycać się dekoracjami zmarłego w 1993 roku Alexandre Traunera, współpracownika całej rzeszy najwybitniejszych reżyserów? To przecież dopiero po Oscarze dla Allana Starskiego raczyliśmy w ogóle zacząć dostrzegać rolę dekoratora w produkcji filmowej a tu cały przegląd filmów, na które należy patrzeć poprzez ich sceenografie!

Całość dopełniały tradycyjne cykle Punte de Encuentro (Punkt Widzenia) i dokumenty w Tiempo de Historia (Czas Historii), na które gość z zagranicy niemal nie ma czasu; okazjonalny, rocznicowy cykl wojenny 1939 Memoria de un exilo (ostatnie słowo to nie tyle exodus, co wygnanie); przeznaczony dla maniaków przegląd szkół filmowych (w tym roku etiudy z INSAS w Brukseli) oraz zawsze interesujący dla przybysza przegląd Spanish Cinema 1998/1999 ze znakomitym, już obecnym na polskich ekranach obrazem Wszystko o mojej matce na czele. Notabena, w czasie trwania valladolidzkej imprezy media doniosły, że film Pedro Almadovara został oficjalnie wyznaczony do roli reprezentanta Hiszpanii w wyścigu o Oscara w kategorii filmów obcojęzycznych (jak wiadomo, w staraniach o łaskawe spojrzeni i pozytywne oceny członków Amerykańskiej Akademii Sztuki Filmowej będzie konkurował z naszym Panem Tadeuszem).

Słowem, już przed wyjazdem do Valladolid obawy były duże i od razu narzucała się myśl, że Seminci (to skrót od Semana de Cine) przechodzi kryzys, bo najprawdopodobniej festiwalowi przycięto budżet i na zbytnie fanfary zwyczajnie go nie stać. Nigdy nie otrzymaliśmy potwierdzenia takiego domniemania a jeśli nawet Fernano Lara i jego ekipa dysponowali mniejszą niż zazwyczaj sumą pieniędzy, w sposób paradoksalny okazało się to błogosławieństwem dla festiwalu. W gronie krytyków skoszarowanych w odległym od centrów festiwalowych hotelu Felipe IV, dzieliliśmy się refleksją, że nikt z nas nie zazdrości pracy jurorom, bo wybór laureatów 44. odsłony imprezy był zajęciem karkołomnym jeśli nie koszmarnym. Nie z racji braku możliwości wyboru, o nie! Z racji bogactwa urodzaju. Konieczności znalezienia prymusów w zestawie filmów dobrych, lepszych i znakomitych, pośród których – rzecz bez precedensu na festiwalach – niemal nie było obrazów złych! Te kilku najsłabszych dysponowało zresztą swoimi walorami, jakimiś niekiedy drobnymi a niezaprzeczalnymi wartości, które w końcowym rozrachunku też należało uwzględnić.

Byłem w Valladolid po raz siódmy i bodaj nigdy poprzednio nie zdarzyła się taka sytuacja, żeby w towarzyskich notowaniach do ostatniej chwili mówiło się o co najmniej kilku kandydatach do nagrody Złotego Kłosa. Owszem, bywali dwaj konkurenci, ale nie sześciu! W tym roku Semanę mogła wygrać zarówno gorzka komedia o wyborczych manipulacjach na poziomie szkoły średniej Elekcja Amerykanina Alexandra Payne (chociaż przyznanie mu Nagrody im. Pilar Miró dla młodego reżysera – ex equo z Niemcem Andreasem Dresenem – nie kryjący nigdy swych odczuć Hiszpanie przyjęli buczeniem), jak i Nachtgestalten (Nocne kształty) tego drugiego, film łączący w stylu słynnego fresku Altmana Na skróty kilka werystycznie opowiedzianych, przeplatających się historii (bezdomna para po znalezieniu stu marek pragnie spędzić noc w porządnym hotelu, ale omal nie dochodzi do tragedii, chłopak z prowincji szuka prawdziwej miłości u młodocianej prostytutki, podstarzały handlowiec, który w każdej chwili może stracić pracę, musi zaopiekować się zagubionym na lotnisku kolorowym chłopcem).

Espiega de Oro mogła również przypaść Atomowi Egoyanowi, Kanadyjczykowi z egipskim rodowodem, którego Felicia’s Journey, opowiada kryminalną historię o dystyngowanym zboczeńcu, próbującym uczynić z młodej Irlandki szukającej w Anglii swego chłopaka kolejną ofiarę swej dewiacji, i który to film staje sie wielką parabolą, bo można go odebrać jako przypowieść o losie wszystkich uciśnionych narażonych na rozpasane szaleństwa bogaczy, w tym, jako symboliczne ostrzeżenie krajów z naszej części Europy przed wątpiwymi urokami Zachodu. Ale w równej mierze główny laur mógł z Valladolid wywieźć Spike Lee, który w Summer of Sam tylko pozornie zdradził swych czarnych braci zajmując się historią z udziałem rasy stanowiącej większośc społeczeństwa USA, bo o szaleństwach białej Ameryki (anno 1977) opowiedział niejako w imieniu swych współplemieńców, Afroamerykanów. Szkoda, że w tej diagnozie zapragnął zawrzeć wszystko – zboczenia i zbiorowy amok podbijany działaniem mediów, narkotyki i problem gangów, skrzywienia polityki i korupcję w organach władzy i policji, bezideowość młodego pokolenia i jego brak życiowych szans – bo tak się rozgadał w długaśnym filmie (142 minuty!), że aż go przegadał i w sumie żadnej nagrody nie zdobył. Dla jasnośći, film Egoyana również u jurorów przepadł, bo laur dla najlepszego autora zdjęć, ktory wywiózł Paul Sarossy, można uznać – przynajmniej z perspektywy reżysera – za nagrodę pocieszenia.

Wreszcie, ozłocony mógł zostać Kikujiro, nowy film autora rewelacyjnego, znanego już w naszym kraju Hana-bi, Japończyka Takeshi Kitano, w którym tytułowy bohater, twardy, ale i głupkowaty w swej nonszalancji ex-yakuza, odnajduje w sobie czułość i wszelkie ludzkie cechy w trakcie wędrówki odbytej z 9-letnim chłopcem w poszukiwaniu jego matki, której malec nigdy nie widział. No i mógł konkurować z tą wzruszającą, pełną ciepła i humoru opowieścią, japońskim „filmem drogi” i – jak się okazało – konkurował nader skutecznie nie tylko z nią (nim) obraz East is East debiutującego w fabule Damiena O’Donnella.

Espiega de Oro przypadła dziełu, które lokuje się w kategorii filmu społecznego, tak skutecznie odradzającego się na wyspach brytyjskich, że można mówić o drugiej Nowej Fali. Już nie tylko Ken Loach penetruje niższe regiony społeczeństwa, opowiada o zwyczajnych ludziach i ich życiowych problemach – rosną konkurenci, do których trzeba zaliczyć O’Donnella. We Wschód to Wschód obserwuje on – sytuując akcję we wczesnych latach 70. – wielodzietną pakistańsko – angielską rodzinę, w której dzieci urodzone już w Albionie buntują się przeciw zakusom ojca (przedstawiciela tego pierwszego narodu, wschodniego poddanka Korony Brytyjskiej), próbującego narzucić im obyczaje z rodzinnych stron. To ciekawy głos w dyskusji o problemach asymilacji imigrantów a początkowa scena, w której rodzinka, kryjąc się przed ojcem wiernym swojej religii, próbuje się dołączyć ze świętym obrazem do chrześcijańskiej procesji, ma wymiar symboliczny a przy tym jest niekłamanie zabawna. Humoru zresztą tu na pęczki, co ani na jotę nie kłóci się z poważną wymową.

Linda Bassett, grająca angielską matkę rodzinki, która próbuje panować nad rozhuśtanymi emocjami męża i dzieci, jak najsłuszniej otrzymała nagrodę dla najlepszej aktorki, bo konkurować z nią mogła jedynie Lara Belmont, która grała wykorzystywane seksualnie przez ojca dziecko we wstrząsającym, opowiedzianym w zimnym do bólu tonie filmie The War Zone innego Brytyjczyka, też debiutanta Tima Rotha (Strefa wojny zdobyła w Valladolid Espiga de Plata czyli drugą – srebrną – nagrodę). Słusznie też wyróżniono za główną męską rolę, twórcę filmu Kikujiro, który zgodnie ze swym zwyczajem, jako aktor użył kolejnego (zmienia je jak rękawiczki) pseudonimu – „Beat” Takeshi. I chociaż nie przypadł mu główny laur, Takeshi Kitano mógł się czuć usatysfakcjonowany, bo jego pięknemu, pełnemu ciepła filmowi przypadła też ciesząca się dużym poważaniem nagroda jury FIPRESCI czyli międzynarodowego grona krytyków filmowych (po raz pierwszy od lat przyznali oni tylko jeden laur, przeważnie były to dwie nagrody, by móc uwzględnić także filmy pozakonkursowe).

By dopełnić listę oficjalnych laureatów 44 Semana de Cine, dodam, że Nagrodę Specjalną Jury wręczono Turczynce Yesim Ustaoglu za Gunese Yolculuk (Podróż do słońca), film o tyle dla nas interesujący, że jego operatorem był Jacek Petrycki i dzięki temu był w tym roku jakiś – niestety jedyny – polski akcent na festiwalu w Valladolid. Autor zdjęć do Podróży… może się zreszta przyzwyczaić do roli naszego jedynaka podczas ważych wydarzeń filmowych. Ostatnio dotarła wiadomość, że z Polaków tylko on jest kandydatem – właśnie za zdjęcia do tureckiego filmu – nominowanym do Europejskiej Nagrody Filmowej (wręczenie 4 grudnia w Berlinie).

Natomiast nagrodę publiczności w głosowaniu organizowanym przez dziennik El Norte de Castilla, niemal tradycyjnie zdobył znowu obraz hiszpański. O tyle można się tym razem zgodzić z wyborem wykazujących maniakalny patriotyzm lokalny Hiszpanów, że Pidele cuentas al rey (Pojdź spytać króla) Jose Antonio Quirosa, film, który można nazwać „spanish road movie”, jest przy całej społecznej jego wymowie (górnik pozbawiony pracy wędruje z rodziną przez cały kraj do Madrytu, by samego króla spytać, dlaczego muszą – i czy muszą – być likwidowne kopalnie), przesympatyczną, zrobioną z biglem historią. Że jury pominęło w werdykcie ten obraz, aż dziw bierze.

Były jeszcze w tzw. Sekcji Oficjalnej 9-dniowego (!) Tygodnia Kina w Valladolid, filmy, które od lat nazywam ozdobnikami, bo to przeważnie laureaci innych festiwali zaprezentowani hiszpańskiej publiczności jako dodatkowa atrakcja. Była na inaugurację powalająca z nóg swą prostotą, wspominana przed tygodniem The Straight Story Davida Lyncha a na zakończenie Rosetta braci Luca Jean-Pierre’a Dardenne, opromieniona Złotą Palmą w Cannes’99 belgijska opowieść o samotności w biedzie bezrobotnej, skrzywionej życiem dziewczyny. Był czaro-biały Juha słynnego Fina Aki Kaurismaki i dziejący się w okupowanej Polsce amerykański Jakob the Liar urodzonego w Budapeszcie Petera Kassovitza Robinem Williamsem w tytułowej roli. Ale…

Ale to nie te kwiatki decydują o walorach bukietu komponowanego co roku przez Fernando Larę. Nigdy tak mocno nie odczułem wspominanej powyżej niezwykłej konsekwencji dyrektora artystycznego festiwalu w jego powrotach do zadomowionych w Valladolid, „zawłaszczonych” przez tę imprezę twórców, jak miało to miejsce w roku bieżącym. Jeśli laury – włącznie z Espiga de Oro – zdobywał tu irański reżyser Abbas Kiarostami (zdaje się, że w ogóle ten robiący światową karierę artysta jest odkryciem Lary), to pewne jest, że jego najnowszy obraz znajdzie się w programie kolejnego festiwalu, tak jak w tym roku Le vent nous emportera (Wiatr nas poprowadzi). Tak samo będzie ze wspominanym już tu Atomem Egoyanem, który zdobywał główny laur 42 Semany, więc raptem dwa lata temu, tak samo z Davidem Lynchem pokazywanym na fesytiwalu nr 18 i podobnie z Aki Kaurismaki, Takeshi Kitano (rok temu miał, obok Liv Ullmann odrębny cykl swych filmów), Michaelem Winterbottomem (nagrodzony kiedyś w cyklu Tiempo de Historia a rok tem nagrodą młodych za I Want You, w tym roku znalazł sie w konkursie z Wonderlandem) czy tak lubianym Gianni Amelio, którego najnowsze dzieło, skoro nie trafiło do Sekcji Oficjalnej, pokazano chociaż w Punto de Encuentro. Nawet największa atrakcja konferencji prasowych sprzed roku, Mira Sorvino, symbolicznie powróciła teraz do Valladolid – zagrała, zresztą kapitalnie, w nowym filmie Spike’a Lee. Wszystko tu wynika jedno z drugiego, wszystko się przenika, zawęźla, jest pioruńsko konsekwentnie prowadzone. I to jest urok festiwalu senora Fernando Lary. I to jest ta – nawet jeśli powie się to z dozą przesady – ostatnia enklawa prawdziwej sztuki filmowej, kina za którym tęsknią ci, którzy przed srebrnym ekranem w zaciemnionej sali lubią myśleć, popadać w zadumę i smakować walory wizualne, przeżywać intelektualną i estetyczną przygodę. Przyznam, że coraz bardziej cenię sobie uroki tej enklawy – ostoi.

Andrzej Molik

Ostatnia taka enklawa

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: