Otomańska inspiracja

Aktualność – taka w miarę, zajrzyjcie do textu poniżej – załatwiona. Czas na artystyczne zaległości.

Było ich moc. Pod koniec kwietnia Wasz Sługa powrócił do pozycji wertykalnej i jął je odrabiać. Na pierwszy ogień poszedł Teatr im. H.Ch.Andersena, gdzie cztery dni przed końcem tamtego miesiąca odbyła się premiera przedstawienia Latający kufer według baśni patrona sceny z Dominikańskiej 1.

To uroczy, powabny spektakl, który warto polecić, np. jako znaczący składnik wędrówek po Starym Mieście, gościom zbliżającej się ogromnymi krokami kolejnej Nocy Kultury (8.06 g.21). Wolno Wam te krótkie słowa odbierać jako odfajkowanie wydarzenia, taki sobie nie-kufrowy lot nad tematem o bolesnych znamionach komunału… Ale pozostaje coś do dodania. Są w Latającym kufrze, opowieści o niezwykle inspirującej dla bajkopisarza z Odense podróży do Turcji, do Istanbułu, wg scenariusza i w reżyserii Arkadiusza Klucznika, dwie sceny, które wynoszą realizację ponad „rutynowe” produkcje dla dzieci i młodzieży, ideowo przyłatane do zadań tego teatru. Szczególnie pozostają te sekwencje znaczące dla osób uwrażliwionych na muzyczne rytmy i frazy i ich nieskończony koloryt. A za muzyczne opracowanie odpowiada tu akurat także dyrektor Teatru Andersena.

Paradox 1.: To wcale nie muzyka buduje w nich kapitalne wrażenie, tylko aktorska ekspresja słowna, zestrojona jak świetny chór z Carmina Burana Orffa czy w Odzie do radości z „Dziewiątej” Beethovena. Paradox 2.: Sceny się różnią jak niebo i ziemia. Jedna ma bardzo realne podglebie z orientacją parodystyczną. Druga należy do świata bajkowego, bo jest wyimkiem z innej andersenowskiej baśni, z prezentowanego na dworze sułtana Brzydkiego kaczątka (manewr reżyserski na ciele Latającego…). A jednak czuć ich koincydencję! Pewne rymowanie się!

Ta pierwsza, intro do przedstawienia, brzmi jak całkiem aktualna karykatura naszego poletka politycznego. Pogrzeb ojca Hansa (w trudnej, mało wdzięcznej roli głównego bohatera Bartosz Siwek), rozpoczęty od tyleż namaszczonych, co banalnych przemówień, z powodu pozostawionych przez zmarłego długów przekształca się w kakofonię żalów, pretensji, wściekłych ataków z okolic obyczajów pewnego schizoidalnego ugrupowania. Aktorzy Andersena, od lat (pomimo pokoleniowej rotacji) wybijający się głosowymi walorami ponad konkurencję z innych scen repertuarowych Lublina, budują po batutą Klucznika symfonię dramatu. Bajeczną! – jakkolwiek to zabrzmi w kontekście staromiejskiej placówki.

Symfonia… Może suita. Po prostu koncert. To tyczy sceny z drugiej odsłony przedstawienia. Fragmentów dokładnie bajkowych. Do pewnych chwytów realizacyjnych stosowanych w Andersenie przyzwyczailiśmy się na długo przed dyrekcją Arkadiusza K., wszelako za jego rządów zintensyfikowanych Wiadomo… Aktorzy muszą wejść na scenę nie z kulis, tylko od „zapola”, zza pleców widzów. Muszą też anektować całą przestrzeń kameralnej sali na parterze wciąż klasztornego kompleksu, czyli przede wszystkim przejścia po obu stronach widowni. Niekiedy, jak teraz, otrzymują z jej tyłu drugą scenkę – dodatkowe miejsce do śpiewu i tańca. Dlatego wieloletni widz jak kania dżdżu pragnie innowacji, albo przynajmniej nawiązania do realizacyjnych erupcji teatru z dominikańskich wnętrz. Doczeka się!

Reż. Klucznik, dysponujący słuchem zbliżonym do absolutnego, nie tylko wprowadza do wystawianego Brzydkiego kaczątka mimiczne (ergo: skończenie ciche) elementy tańca Wojciecha Kapronia z LTT (Łabędź, ale podpisuje się także pod choreografią razem z Urszulą Pietrzak, grającą również Księżniczkę Esmę), ale twórczo rozbudowuje ideę autora scenografii i kostiumów, Macieja Chojnackiego. Ten wzniósł do lotu aktorów, wyposażając – zgodnie z dobrą tradycją teatru lalkowego – jedną z ich rąk w ptasie dzioby i szyje. Klucznik natomiast sięgnął do tuwimowskiej onomatopeicznej skarbnicy, gdzie np. Wróbel zaterlikał/ I tak zaczął ćwirzyć, ćwikać, ćwierkać, czyrkać, czykczyrykać… Tyle, że w Latającym kufrze wróbelków brak (inny poeta, taki Srebrny Ildefons pisał: Kochajcie dzieci wróbelki/ kochajcie, do jasnej cholery!, ale Areczek nie posłuchał), bo dominują górnoloty, typu łabądek, których stratosferyczny przelotowy dźwięk nazywa się klangorem. I te, które ziemi nie opuszczają (nie kryjąc politycznych intencji, Janek Kondrak ongiś śpiewał – przepraszam moją Pierwszą Damę! – o NICH: Pierdolone nieloty), czyli np. indyki (ciężka ironia wobec spektaklu: po angielsku turkey = Turcja!). Indyczy gulgot, wydawany przez Jacka Draguna, absolutnie niezawodnego – sorry! – w takich zadaniach, uruchamia ową symfonię, o której Mistrz Julian T. pisał: I od razu wszystkie ptaki/ W szczebiot, w świergot, w zgiełk – o taki:… I czy teraz należy się dziwić, że piszący te słowa ma poczucie jedni pozornie rozbieżnych scen? Obie miałyby prawo być opatrzone komentarzem Tuwima z Ptasiego radia, że Przyfrunęła ptasia policja/ I tak się skończyła ta leśna audycja.

Jeśli tego ewidentnie nie widać, to komunikuję, że złożyłem oto głęboki ukłon przed Arkadiuszem Klucznikiem. Ja wiem, że to nie jest recenzja filharmoniczna, z operetki czy też z jakiegoś teatrzyku typu tingel-tangel, ale to, co reżyser wydobył muzycznie w swym pięknym teatralnie spektaklu wymaga szczególnej uwagi. Pewno należ docenić konsultację kulturową, podpisaną Sebnem Cirit, i z nieznanych mi powodów pominiętą w oficjalnych materiałach o premierze rolę Ece Okaya (moja koleżanka z ZOOMa, Gabrysia Żuk, pisze o nim w recenzji jako o współreżyserze), ale z całokształtu produkcji pt. Latający kufer czule wyziera ogromna miłość do kultury tureckiej i inspiracji płynących z otomańskiego dworu, z tradycji, która w stosunkach Polski z sułtanatem osiągnie 6 wieków dyplomatycznych kontaktów. Klucznik nie tylko sięgnął do aktualnego, rzeczywiście atrakcyjnego hitu tureckiego popu, którym – głównie ku radości młodych widzów – ozdobił fajerwerkowy finał spektaklu. Wykonał mianowicie także robotę, która może wprowadzić w konsternację i wpędzić w kompleksy konstruktorów repertuarów filharmonicznych czy też muzycznych badaczy Orientu. Odnalazł przy pomocy tureckich przyjaciół utwory zamawiane u europejskich kompozytorów przez ów otomański dwór a przez większości ludzkości po zachodniej stronie Dardanele kompletnie do dziś nieznanych. Płyną sobie pogodnie przez przedstawienie w dużej obfitości, cieszą uszy, wabią niespotykaną urodą. Pisały je całe zastępy autorów. Nazwisk słynnych z kultury Starego Kontynentu jest tu bez liku, a bodaj największe to Rossini.

Asocjacji zaś więcej. Włącznie z Vivaldim. I żalem, że pewien George Friedrich pobłądził i poszedł na służbę do Angoli. Gdyby trafił na dwór sułtana, cudny utwór Haendla, bo o nim mówimy, zatytułowany skromniutko Music for the Royal Fireworks (Muzyka królewskich ogni sztucznych ) na zmówienie Jurka II Hanowerskiego, lepiej by brzmiał nie nad Tamizą, tylko w Istanbule Sulejmana Wspaniałego. Wspaniale zabrzmiałaby również przy Dominikańskiej. Tu w Lublinie. Gdzie wciąż czaruje Teatr Andersena.

Kategorie: /

Tagi: / / / /

Rok: