Pasja – obrazy najważniejsze

Pasja, to opisy Męki Pańskiej zawarte w czterech Ewangeliach, czytane – o czym w tych dniach wiemy dobrze – w trakcie mszy Wielkiego Tygodnia począwszy od Niedzieli Palmowej. Pasja, to cykl kolejnych scen przedstawiających Mękę Chrystusa. Rozpoczyna się od Wjazdu do Jerozolimy a kończy na Zmartwychwstaniu.

Prawie dokładnie tymi samymi słowami rozpoczynały się teksty ukazujace się w świątecznych, wielkanocnych numerach Kuriera od trzech lat. Sceny Pasji znajdowały w nich ilustrację dziełami Giovanniego Belliniego, Hieronima Boscha, naszego Jerzego Dudy Gracza, El Greco, Giotta, Andrei Mantegny, Tycjan i Rugiera van der Weydena. Dzięki obrazom mistrzów pochylaliśmy się już nad scenami Wjazdu do Jerozolimy, Opłakiwania i Zmartwychwstania (Pasja, sceny wybrane. Wiekanoc’97), Cierniem koronowania i Obnażenia z szat (Pasja, sceny kolejne.’98) oraz Modlitwy w Ogrójcu, Pojmania i Pogrzebu Jezusa (Pasja, scen jeszcze kilka.’99).

Kontynuujemy serial, którego odcinki objawiają się w sposób tak nietypowy, ale i w rytmie odpowiadającym cyklowi kościelnemu nakazujacemu przeżywać Mękę Pańską co rok. Sięgamy po kolejne perły światowego malarstwa, arcydzieła mistrzów tak owocnie korzystajacych z niewyczerpanego źródła tematyki pasyjnej. To perły zebrane podczas mych wędrówek po europejskich galeriach i muzeach. Wszelako jest pewien ważny szczegół odróżniający niniejszy tekst od poprzednich odsłon serii, co zasygnalizowane zostało już w tytule. Nie oznacza on, że omówione zostaną najważniejsze sceny Pasji (bo przecież wszystkie są ważne) a – jedynie – obrazy, które pośrod wszystkich dzieł sztuki nawiązujących do ewangelicznych motywów Pasji, subiektywnie dla piszącego te słowa są najważniejsze. Dlatego też przywołane zostaną nie nazwy scen z biblii a tytuły ukochanych obrazów, do których pielgrzymowałem niekiedy bardzo długo, ale – jak widać – skutecznie.

PETER PAUL RUBENS – ZDJĘCIE Z KRZYŻA

Poszedł więc i zabrał ciało jego
Jan 19, 38

Kiedy zakiełkowała ta przemożna potrzeba zobaczenia na własne oczy malarskiego giganta z antwerpskiej Onze-Lieve-Vrouwekathedraal, monumentalnego, fascynującego Zdjęcia z krzyża? Czy to w Watykanie po szoku spotkania ze Złożeniem do grobu genialnego Carravagia, jednego z niewielu prawdziwych arcydzieł światowego malarstwa, które (z czasem) trafiły pod polskie strzechy i były obiektem tłumnej adoracji w warszawskim Muzeum Narodowym? Chyba jednak wcześniej, w miejscu zgoła – zważywszy na odległości – nieoczekiwnym, bo w słowackiej Nitrze. Zachwyciłem się ongiś – a chyba i później to opisałem w jednym z pierwszych tekstów cyklu Perły na drodze – odwzorowaniem a może tylko nawiązaniem do płótna Petera Paula Rubensa w alabastrowej płaskorzeźbie zawieszonej w narteksie tamtejszej katedry. Nie znałem autora strukturalnego obrazu, ale ciało Chrystusa wycięte z pergaminowej, żyłkowanej bieli tej przezroczystej odminy gipsu, miało samo w sobie coś z mistycznego zjawiska i scena zdejmowania z krzyża osiągała przez to niezwykły walor.

Ale ta chęć na osobiste spotkanie ze Zdjęciem z krzyża flamandzkiego mistrza wcale nie rodziła się łatwo. Przez długie lata zafascynowany zupełnie innymi obrazami zupełnie innych malarzy, patrzyłem na dzieła Rubensa z ledwie skrywaną wzgardą, bo w już w samej jego artystycznej płodności dopatrywałem się czegoś podejrzanego. A obłe kształty dam z płócien antwerpczyka, owych gracji o – wszak nie ja wymyśliłem ten termin – rubensowskich kształtach, człowieka, który na zasadzie kontrastu zawsze podkochiwał się w kobietach krucho szczupłych, przyprawiały o prawdziwe mdłości. Pamiętam pierwszą wizytę w Luwrze (obok żona, waga 49 kg) i wrażenie jakie wyniosłem po obejrzeniu cyklu 24. kolosalnych malowideł stanowiących apoteozę zmawiającej je Marii Medycejskiej. Wszystko w nich zakrawało na jakąś koszmarną fanfaronadę a nawarstwienie barokowych efektów przytłaczało i wypędzało precz z długiej galerii gdzie je zawieszono po przeniesieniu z Pałacu Luksemburskiego.

Żeby spojrzeć życzliwiej na dzieło Rubensa, trzeba było pokornieć przez lata dzięki nabywaniu coraz większej wiedzy o sztuce, dzięki nauce czerpanej z wizyt w muzeach Europy (co tak naprawdę stało się możliwe dopiero po przemianach ustrojowych w kraju i otwarciu granic nie tylko dla wybrańców), dzięki kontaktom z kolejnymi płótnami najbardziej – jak to ktoś sformułował – dynamicznego artysty w całej historii malarstwa. Trzeba było też zetknąć się z Mistrzami dawnymi Eugene’a Fromentina, francuskiego malarza, który prawdziwie ukochał twórczość Petera Paula i stał się najlepszym jej propagatorem, o czym z taką atencją w Listach z Paryża (tu: z Antwerpii) pisał do Zeszytów Literackich Maciej Karpiński. Dla ilustracji jeden tylko cytat: „Fromentin kreśli, linią swobodną i wycieniowaną, kolorami stonowanymi i śmiałymi wspaniały portret Rubensa. Jest w tych zdaniach artystą i krytykiem, o wiele bardziej artystą niż w szklistych orientalnych płótnach, które zapewniały mu uznanie i honoraria”.

Żałuję poniewczasie, że znalazłwszy się w antwerpskiej Notre Dame przed Zdjęciem z krzyża, nie miałem ze sobą, tak jak Karpiński przed Świętym Jerzym w kaplicy Rubensa w tamtejszym kościele Świętego Jakuba, dzieła Fromentina ani nawet kupionego post factum, zaległego numeru Zeszytów z listem polskiego krytyka. Zapewne dzieki nim zajrzałbym jeszcze głębiej w jedno z największych dzieł geniusza, dzieł, które, co stwierdza Maciej Karpiński, zapewniły Rubensowi świecką nieśmiertelność. Wówczas jednak, gdy w sierpniowe gorące popołudnie wgłębiłem się w chłód świątyni i stanęłem wobec piętrzących się piramidalnie figur z obrazu, tych ośmiu postaci, trzech Marii, Józefa z Arymatei, Nikodema i sług czule razem dbających o godne uwolnienie od krzyż postaci dziewiątej, najważniejszej, Jego – Jezusa, promieniałem ze szczęścia, że oto się zrealizowało to, co długo wydawało się nierealne, że stanęłem twarzą w twarz z potęgą malarstwa, że ziściło się jedno z wielkich marzeń. Nie muszę już chyba w tym miejscu dodawać, bo ze słów powyższych to wynika, że gdzieś po drodze przez lata dojrzałem do Rubensa i jego sztuka zaczęła we mnie budzić prawdziwy podziw.

Nie tylko w całej Antwerpii, gdzie i pełen jego prac Dom Rubensa i niezliczone dzieła w muzeach i kościałach, ale i w samej katedrze NMP, największym gotyckiej świątyni Niderlandów można od dawki rubensowskich wizji z radości zwariować a przynajmniej może zawirować w głowie. Oprócz namalowanego w roku 1612 tryptyku Zdjęcia z krzyża, wisi tam wcześniejsze (1610) dynamiczne Podniesienie krzyża i późniejsze, bo powstałe w latach 1625-26) wspaniałe Wniebowzięcie. Rodzi się pokusa by napisać słów kilkoro i o nich a szczególnie o Podniesieniu, bo oba tryptyki z Chrystusem, które wiszą na ścianach transeptu flankując prezbiterium katedry, malarz skomponował po odwrotnych przekątnych i gdyby prace postawić obok siebie, wyciągnięte ciało Jezusa podnoszone z krzyżem na jednym obrazie oraz ręce, głowa i nogi martwego Zbawiciela opuszczanego po całunie z krzyża na drugim, tworzyłyby wielką literę V.

Jednak pokusom się trzeba oprzeć i zająć się naszym głównym bohaterem, dziełem, w którym każdy odbiorca po swojemu odnajdzie wpływy innych mistrzów i każdy dostrzega to, co sam pragnie zobaczyć. Monika Małkowska popatrzyła swego czasu na Zdjęcie w sposób feministyczny i stwierdziła, iż niezwykły ton przedstawieniu nadało to, że podtrzymująca stopy Chrystusa dawna jawnogrzesznica Maria Magdalena posiada nie tylko twarz Izabeli Brandt, żony Rubensa z okresu malowania dzieła, ale i zawarty w niej jest przeczuwany portret poślubionej 20 lat później pięknej Heleny Fourment! Siostra Wendy Beckett, ktorej nikt by chyba nie podejrzewał o podobne herezje, tak się zagalopowała w swojej Historii malarstwa, że stwierdziła, iż zobrazowana śmierć „czyni miłość bezsilną” i „opłakujący czują z rozpaczą, że wraz z Ukrzyżowaniem ich Pana stracili część własnego życia”. Chyba angielska siostrzyczka, która zda się nie rozumieć, co dla chrześcijan ta smierć oznacza, już nie galopem, ale cwałem winna udać się do spowiedzi.

Co do wływów malarskich, to wiadomo… Rubens dopiero co powrócił z podróży do Włoch, więc widać światło Carravagia i jego luminizm a i naturalizm postaci wydaje się być wzięty od rewolucjonizującego malarstwo artysty. Widać też atletyczność głównej figury przypominjącej w tym zarówno rzeźby klasyczne jak i te dłuta Michelangela oraz bohaterów jego fresków w Sykstynie. Mówi się również o zaczerpnięciach (typy fizjonomiczne) od Adama Elsheimera. Ale to wszystko wydaje się mało ważne, bo Rubens pokazał w Zdjęciu z krzyża jak wielka jest siła jego wyobraźni. Postawił na wielkim dziele pieczęć swego geniuszu. Jakże nie zgodzić się z Fromentinem, gdy pisze: „Chrystus to jedna z najszlachetniejszych postaci jakie powstały w wyobraźni Rubensa, aby namalować Boga. Ma jakąś wydłużoną grację, giętką i prawie wątłą, tchnącą wszystkimi powabami natury, a zarazem dystynkcję pięknego aktu”. A za chwilę francuski malarz i krytyk doda, że – i to dopiero brzmi jak herezja, ale jakaż piękna herezja! – „artyście udało się pokazać czar śmierci”. Stojąc na klęczkach przed arcydziełem w antwerpskiej katedrze, takie właśnie miałem wrażenie.

I jeszcze dygresyjnie kamyczek do własnego ogródka. Kiedyś w tekście bożenarodzeniowym z perłowego cyklu zachwycałem się freskami z kościoła św. Józefa w kompleksie cysterskim w Krzeszowie, gdzie największy malarz baroku na Śląsku, zwany „śląskim Rembrandtem” Michał Willmann namalował w scenie Ucieczki do Egiptu Matkę Boską w… kapeluszu. Uważałem to za absolutny ewenement i trzeba było dopiero stanąć przed otwartym, nie za często reprodukowanym w całości tryptykiem w Antwerpii, by zobaczyć, że działający pod koniec XVII stulecia Willmann jedynie powielał patent Rubensa z tego wieku początku. Na lewym skrzydle, w scenie Zwiastowania, głowę brzemiennej Marii ozdobił szerokim flamandzkim kapeluszem. Istne cudo!

GIOVANNI BELLINI – PIETA

Maria Magdalena i Maria, matka Jezusa,

przyglądały się gdzie go złożą.

Mar.15, 47

Z Flandrii w wakacje pełne sztuki, najcudowniejsze z doznanych, gnaliśmy na skrzydłach na południe, przez Francję do Włoch, do kolebki nowożytnego malarstwa. Jeszcze bardziej niż za arcyobrazem Rubensa od lat tęskniłem – czego wyraz dawałem tu aż za często – za możliwością osobistego zobaczenia dzieła znanego z najbardziej nieprawdopodobnego skrótu perspektywicznego jaki zna historia sztuki. Będzie o nim za chwilę.

Pęd. Blisko, coraz bliżej… I gdy wreszcie znaleźliśmy się w Mediolanie, gdy okazało się, że Pinacoteca di Brera jest czynna i już nic ne stanie na przeszkodzie, żeby przeżyć wyczekiwane, gdy zaopatrzony w plan galerii z kołaczącym sercem wkroczyłem do sali VI, tam gdzie on – stało się coś dziwnego, co uświadomiłem sobie dopiero po momencie. Chociaż obraz marzenie, obraz sen wisiał prawie naprzeciw wejścia, uwagę przyciągnął inny. To była Pieta wenecjanina Giovanniego Belliniego, dopełnienie trzech wielkich Opłakiwań (tak raczej tytułuje się tę scenę, chociaż „pieta” znaczy po włosku miłosierdzie) autorstwa tego mistrza. Sumując je – jeśli taka abstrakcyjna czynność jest w ogóle możliwa – uważam tercet dzieł Giambellina (tak go w skrócie nazywano) za najważniejsze realizacje tego tematu w europejskim malarstwie.

O jednej Piecie z weneckiej Accademii, na której Matka Boska posiada porażające prawdą starcze oblicze, pisałem w pierwszym odcinku tego pasyjnego cyklu i wtedy wyłuszczyłem powody mych zachwytów nad sztuką najzdolniejszego przedstawiciela malarskiego rodu Bellinich, więc nie będę się tu powtarzał. Druga jego Pieta znajduje się w zbiorach watykańskich i z mediolańską łączy ją to, że martwy Chrystus – fakt, że nie podtrzymywany przez Marię – przedstawiony jest też wertykalnie. To z kolei nasuwa skojarzenie z ostatnim, niedokończonym arcydziełem tego, który Piety najpiękniej rzeźbił – z Michałem Aniołem i jego znajdującą się o kilkaset metrów od Brera tak zwaną Pietą Rondanini, ozdobą zbiorów w Castello Sforzesco.

Andrzej Osęka o przejmującej, niemal nowoczesnej przez swe niedokończenie rzeźbie Michelangela napisał kiedyś, że „surowo naszkicowane w marmurze, bezwładne ciało Chrystusa opada – a jednocześnie zdaje się ulatywać”. Może rzeźbiarz wszech czasów oglądał powstałe niemal wiek wcześniej (1465) malarskie dzieło mistrza quattrocenta, bo – a zobaczyliśmy tego dnia w Mwediolanie płody obu geniuszy – przed Pietą Belliniego nie można się oprzeć podobnemu odczuciu.

ANDREA MANTEGNA – MARTWY CHRYSTUS

…złożono ciało Jezusa,

bo grób był w pobliżu.

Jan 19, 42

Nie ważne, że ktoś orzekł, iż ciało Zbawiciela w Martwym Chrystusie jest twarde i uprzedmiotowione i śmierć wydaje się tu ciężka jak kamień. Nie dziwota, Andrea Mantegna za swego mistrza uważał także Donatella i rzeźbiarski modelunek był jego sposobem na sztukę.

Nie ważne, czy czerpał z Ucella i nie ważne, że jak chce ktoś inny płyta nagrobna, całun i ciało Chrystusa mają „pośmiertną siność”.

Nie ważne, czy twarze opłakujących wyrzucone na lewy margines płótna były domalowane później, bo różnią się stylem od reszty kompozycji.

Nie wążne, że ktoś się zachwyca w słowy: „każdy fragment układu kostnego, każda zmarszczka na skórze aż po rysy twarzy znajdują się na swoim właściwym miejscu, uwzględniając ten niezwykły kąt widzenia”.

Nie ważne, że ktoś nazywa użytą przez malarza perspektywę obsesyjną.

Nie ważne, że spotkany na bankiecie w Help Disco artysta z Ameryki, ze zdziwieniem dowiedziawszy się, że odbyłem specjalną pielgrzymkę do obrazu, że cała wakacyjna podróż dookołaeuropejska kierowała się do tego jednago małego fragmentu ściany w mediolańskiej pinakotece, gdzie wisi Martwy Chrystus, przuznał się, że dzieło Mantegny jest dla niego jak religia.

Nie ważne są zachwyty innych i nie ważne krytyki.

Ważne jest jedno. Ważne, dla mnie ważne, że ja to arcydzieło kocham! A że miłość jest niewysłowiona, tu już zamilczę.

I tylko jedno zabolało: oszustwo reprodukcji. Genialny, gigantyczny wyrazem Martwy Chrystus Andrei Mantegny jest obrazkiem niewielkim, płótnem napiętym na ramę o rozmiarach 68×81 cm i nic dziwnego, że wisząca obok nieco wieksza Pieta Belliniego najpierw przyciągnęła wzrok pielgrzymującego wędrowca. Ale, gdy już stanął – jak to kiedyś profetycznie nazwał – oko w oko z przedziurowianymi stopami Zbawiciela, to…

Z najważniejszych obraz najważniejszy.

Dla L. wciąż i wciąż

Andrzej Molik

Pasja - obrazy najważniejsze

Kategorie:

Tagi: / / / /

Rok: