Pasja: Potknięcie i Oblicze

Może jednak warto niekiedy przypominać stare zapiski? Może brak świeższych doznań będzie wystarczającym usprawiedliwieniem? Nie chciałoby się, żeby wszystko, żeby słowo, żeby to, co drogie przepadło. Szczególnie w taki dzień. Dlatego – wybaczcie! – pozwolę sobie wielkanocnie przywołać impresje sprzed lat kilku.

***

Pasja, to obrazy Męki Pańskiej zawarte w czterech Ewangeliach, czytane w trakcie mszy Wielkiego Tygodnia począwszy od Niedzieli Palmowej. Pasja, to cykl kolejnych scen przedstawiających Mękę Chrystusa. To już nieomal kanoniczne słowa otwierające teksty ukazujące się przez wiele lat w wielkanocnych wydaniach pewnej lubelskiej gazety, zapiski poświęcone perłom sztuki, arcydziełom mistrzów tak owocnie korzystających z niewyczerpanego źródła tematyki pasyjnej. Tu zostają dopełnione realnymi obrazami przywiezionymi w pamęci z Jerozolimy, gdzie sześć lat temu Wasz sługa kroczył tuż przed Wielkim Tygodniem Drogą Krzyżową – Via Dolorosa.

Objawiła się ona nagle, po wyjściu z podziemnej trasy prowadzącej od Ściany Płaczu wzdłuż prawdziwych murów zburzonej w 70 r. po Chrystusie Świątyni i fundamentów pałacu Piłata, gdzie zapadł wyrok na Jezusa. Wrażenie było piorunujące. Szczyty budynków wąziutkiej uliczki, po której właśnie kroczył patrol izraelskich żołnierzy rozświetlone słońcem. W wąwozie ulicy chłodzący cień. A nad głową od razu łuk Ecce Homo upamiętniający Piłatowe słowa ”Oto człowiek” i wyżej miejsce I stacji Drogi Krzyżowej.

Podobne emocje towarzyszą pielgrzymowi przez całą trasę aż do Bazyliki Grobu Świętego. I jeśli się jest na to przygotowanym, nie przeszkadza tłok na uliczkach, zgiełk mijanych bazarów, bo przecież Jezus niósł krzyż w podobnej scenerii, przedzierając się przez tłumy w jarmarcznym zgiełku. A przy tym każda ze stacji wywołuje asocjacje do ich – jakże różnych – zobrazowań w sztuce. Przywołajmy skojarzenia zainspirowane dwoma stacjami.

Stacja III – Jezus upada pod krzyżem pierwszy raz

Pierwszy zakręt Via Dolorosa z uliczki skazania Jezusa na śmierć i obarczenia go krzyżem, w lewo, w tłoczną El-Wad. I pierwszy upadek upamiętniony w polskiej kaplicy wzniesionej w 1947 r. z ofiar naszych żołnierzy i uchodźców (wewnątrz m.in. krzyż niesiony przez Polaków w procesji Wielkiego Piątku 1941), z sugestywną płaskorzeźbą Tadeusza Zielińskiego. Koleżanka przyłożyła palec do ust jakby chciała uciszyć zgiełk bazaru. Nie pomogło. W głowie pulsuje pytanie, gdzie już widziałem podobną ciżbę narodu. No, tak, przecież, że u Petera Bruegela na obrazie poniekąd siostrzanym do opisywanego kiedyś przeze mnie Spisu ludności w Betlejem. Tak jak tam, pośród niezliczonej ilości postaci trudno było dostrzec brzemienną Maryję i Piotra, tak w malowanej w 1564 r (inna wersja: aż 1602!). Procesji na Kalwarię z Kunsthistorische Museum we Wiedniu (na reprodukcji oraz w „filmowym” zbliżeniu szczgółu) trzeba dobrze wysilić wzrok, żeby w centrum tłumu wypełniającego krajobraz wypatrzyć padającego pod krzyżem Jezusa. Tym razem ktoś policzył, że w tej zbieraninie jest ponad pięćset osób. Oprócz boleściwej Maryji, towarzyszacych jej kobiet i św. Jana na pierwszym planie, zdają się one w tym rozgardiaszu pozostawać obojętne na wydarzenie. Ale je czuć w powietrzu, a czerwone kaftany żołdaków pilnujących dźwigającego krzyż wskazuje na ich hiszpański rodowód, a więc są aluzją Bruegela do trwajacej w chwili malowania dzieła wojny religijnej pomiędzy katolickim Filipem II a opowiadającymi się za protestantyzmem poddanymi z jego Niderlandów. Odnotowano, że dzięki temu malarz wskazał na jeszcze jeden wymiar męki Chrystusa. Nie dokonuje się ona tylko przed wiekami na Kalwarii, bo Chrystus cierpi także tu i teraz, biorąc na siebie winy popełniane codziennie przez każdego człowieka.

Stąpając po bruku Via Dolorosa przypomniały mi się też słowa lubelskiego artysty Dobrosława Bagińskiego o doświadczeniu Jerozolimy, gdy pielgrzymując do niej przekonał się, że bez znaczenia są zabytki, których na Ziemi Świętej jest pełno. – Było to doświadczenie sensualne: materii, miejsca, kolorów kamieni – mówił. Jego efektem było stworzenie w kościele św. Andrzeja Boboli na Czechowie Drogi Krzyżowej, za którą plastyk otrzymał w 2001 r. Nagrodę Artystyczną Miasta Lublina. – Co mam pod nogami? Co widzi się idąc drogą z opuszczoną jak Jezus głową, uważając na to, po czym się stąpa? – pytał i wyjaśniał ideę dzieła: – Najpierw marmury pałacu Piłata. Potem bruk miasta. Następnie kamienie przedmieścia i jakieś byle jak ułożone kamienne schody do góry. Wreszcie ziemia na Golgocie – wyliczał. I to widać na kolejnych stacjach ze ścian świątyni przy Zakopiańskiej, także na stacji VI, którą nazwał Potknięcie.

A właściwie nazwał ją tak parafianin Boboli, nieżyjący już ksiądz profesor z KUL, który w swym mieszkanku jeden z dwóch pokoi przeznaczył na kaplicę, a stacje Drogi Krzyżowej opisał po swojemu. Gdy Bagiński szukał jednowyrazowych nazw stacji, pomysł księdza okazał się najtrfniejszy. – Nie chciałem tylko wśród polskich słów włoskiej Piety i zmieniłem ją w stacji XIII na Boleść, a ksiądz orzekł, że tak nawet lepiej – opowiadał mi wtedy artysta. Stacje Drogi Krzyżowej w kościele Boboli posadowione są koło siebie i idziemy od białych marmurów Piłatowego pałacu z pierwszej, do czarnych Grobu z ostatniej. Pomiędzy nimi miarowo marmur zmienia się w bruk metropolii, a ten – w kamienie przedmieścia. Ta druga cezura dokonuje się właśnie na stacji Potknięcie. Gdzieś na tej płynnej granicy odnajdziemy zagubioną maleńką rzeźbę – figurę potykającego się Jezusa. Tu nie ma zgiełku Bruegela. Ale i na Via Dolorosa można nie dostrzec bazarowego mrowia, gdy widzi się znaki, które prowadzą do bazyliki. Mówią, że TO jest TU. W Jerusalem, miejscu Męki Pańskiej.

Stacja VI – Weronika ociera twarz Jezusowi

Jedna ze stacji, które łatwo przegapić. Enigmatyczna jak owa chusta, na której pozostał wizerunek Jezusa. Mieści się w kaplicy klasztoru Małych Sióstr Jezusa, ale pielgrzymi przeważnie są skazani na obejrzenie zewnętrznego napisu informującego: VI STATIO. I pozostają ze swymi refleksjami.

Ja w nich odnalazłem obraz wielkiego poprzednika Bruegela, Hieronimusa Boscha Chrystus niosący krzyż z Museum voor Schone Kunsten w Gandawie. A także znowu stację z dzieła Dobrosława Bagińskiego, tym razem nazwaną Oblicze. O niej na koniec.

Teraz skok do Flandrii. Jak to często w dziełach flamandzkiego malarza bywa, w gandawskim obrazie spotykamy istną menażerię ludzkich kreatur, oprawców i szyderców, okrutników demonstrujących swą nienawiść do Proroka. Już w 1605 Jose de Siguenca notował: „Inni malarze próbują malować ludzi tak, jak oni wyglądają z zewnątrz, podczas gdy Bosch ma odwagę malować ich takimi, jacy są wewnątrz, w swej duszy”. Przy tym, podobnie jak Bruegel, Bosch wydarzenia z Kalwarii przenosi w rzeczywistość aktualną. „Nie są już tylko przeżyciem wewnętrznym, cząstką świętej historii dziejącej się poza czasem. Dzieło malarza w każdej swej cząstce brzmi jak kazanie, każdą jego cząstkę przenika tendencja dydaktyczna, aktywna, polemiczna. Człowiek, którego klasyczna krytyka uważała za malarza horrorów, był w istocie wielkim teologiem” – pisał już w XX w. Robert L Delevoy.

Kompozycja obrazu wydaje się biec po przekątnej, od lewego górnego rogu do dolnego prawego, wzdłuż drzewca krzyża, poprzez znajdującego się w środku niej i centrum obrazu Chrystusa. Mniemanie to może podbudować fakt, że w prawym dole stoi wydająca się ważna dla zobrazowanie tematu grupa zdurniałych plotkarzy-komentatorów. Ale to pozór. Tak naprawdę, ważna jest przekątna druga. Tworzy ją ujęta z profilu, jasnolica Weronika, zadumana czy też spozierająca na odbitą na chuście twarz Jezusa, sam Chrystus oraz – w prawym górnym rogu – tworzący przeciwwagę dla świetlistej Weroniki tak zwany Dobry Łotr. Te osoby nie łączą się nastrojem z karykaturalnym, oszalałym tłumem. Jak to określił Andrzej Osęka, w spektaklu grozy i zła cud dokonuje się na uboczu, niemal niepostrzeżenie.

To zadziwiające, ale kompozycja Oblicza, VI stacji Drogi Krzyżowej Bagińskiego od Boboli płynie jak u Boscha prawoskośnie do góry, tyle, że dramat rozgrywa się w kompletnej ciszy. To już kamienie Golgoty. I znowu ledwo się da dostrzec metalową rzeźbę Jezusa z krzyżem wspinającego się na Górę Czaszki. A obok wypatrzymy Weronikę. Jedynie jej głowa wystaje nad złocistą chustą. Skrót. Symbol. Piękno…

Bagiński stwierdza z zadowoleniem: – Oglądający tę Drogę Krzyżową ludzie mówią, że to jest Jerozolima. Bo z Jerozolimy wynosimy silniejsze doświadczenie materii niż formy. Ta materia po stuleciach jest tą samą materią, podobnie, jak głazik z Czechowa, który był i wtedy, gdy nie było tu żadnego osiedla. Prawda jest w materii. Materia ma lepszą reputację co do prawdy – podkreśla i można się jedynie z nim zgodzić.

PS. Jeśli komuś zrymuje się ten text z wejściem na ekrany filmu Lecha Majewskiego Młyn i krzyż (tytuł, Panie Reżyserze, katastrofalny!), ożywiającego Drogę krzyżową starszego Bruegela, będę bardzo wdzięczny. Jest mym marzenie, żeby za kilka dni w pewnym niedalekim miasteczku obejrzeć ten – dubeltowa, jeśli można tak rzec, dwuznaczność – obraz, razem z pewną Wielką Miłośniczką Sztuki, aczkolwiek wiem dobrze, że nie będzie to łatwe.

 

Kategorie:

Tagi: / / / /

Rok: