Pasja sceny wybrane

Pasja, to opisy Męki Pańskiej zawarte w czterech Ewangeliach, czytane – o czym w tych dniach wiemy dobrze – na mszach Wielkiego Tygodnia począwszy od Niedzieli Palmowej. Pasja, to cykl kolejnych scen przedstawiających mękę Chrystusa. Rozpoczyna się od wjazdu do Jerozolimy a kończy się Zmartwychwstaniem. Pochylę się nad scenami trzema, które w wędrówkach po europejskich muzeach i galeriach na zawsze zapadły w pamięć. Inne poczekają na jakąś kolejną świąteczną okazję. Z różnych powodów.

Nie dojrzałem jeszcze do opisania Leonardowej Ostatniej Wieczerzy, chociaż minęło już prawie pięć lat od cudownego momentu kiedy oniemiały stanęłem przed freskiem z refektarza mediolańskiego klasztoru Santa Maria delle Grazie. Z tych samych powodów nie odważę się jeszcze zmierzyć ze Złożeniem do grobu Tycjana z Prado (w Madrycie są dwie wersje tego tematu a trzecia, najwcześniejsza, w Luwrze). Ukrzyżowanie w monumentalnym ujęciu Tintoretta z weneckiej Scuola Grande di San Rocco już swego czasu opisałem a wciąż przede mną dotarcie do Colmaru, żeby stanąć przed potęgą wizji Grunewalda. Marginalnie natomiast, przy okazji analiz tematu o innym zgoła nastroju, bo Adoracji Trzech Króli, wspominałem o Cierniem koronowaniu Boscha z Escorialu. Wreszcie, przemożne pragnienie ujrzenia na własne oczy słynnego obrazu Mantegny z Accademia di Brera w Mediolanie, na którym Chrystus leżący w grobie ukazany jest w niezwykłym skrócie perspektywicznym od strony zranionych stóp, nie zostało niestety jeszcze zaspokojone, podobnie jak chęć stanięcia twarzą w twarz z najsłynniejszym bodaj Zdjęciem z krzyża autorstwa Rubensa.

To są wszystko sceny pasyjne. A jest ich jeszcze więcej – Modlitwa w ogrojcu, Biczowanie, Niesienie krzyża… Nie sposób wszystkich ogarnąć, nie sposób dotrzeć do wszystkich obrazowań największego religijnego tematu. Więc tylko trzy perły. Spod serca. Od których w głowie zawirowało.

NIEDZIELA PALMOWA

A Jezus znalazł osiołka

i wsiadł na niego…

Ew.wg.Jana 12, 14

Rzadko spoglądam w stronę sztuki współczesnej a już nigdy nie zdarzyło się by gościła w „Perłach na drodze”. Nie było też w nich dzieł artystów polskich, bo tymi zajmują się zastępy fachowców. A tu nagle przychodzi profanowi rozpoczynać od twórczości rodzimej, obrazu pędzla malarza żyjącego i to znajdującego się u szczytu swych artystycznych możliwości. Ale i przyznać muszę, że piorunujące wrażenie wywarła na mnie wystawa najnowszych prac Jerzego Dudy Gracza, nie tak dawno jeszcze czynna w Galerii Sceny Plastycznej KUL.

Pośród kilkunastu olei i grafik odmienionego Dudy Gracza, który odszedł od słynnych malunków o posmaku satyrycznym i skupił się na własnym wnętrzu najwyraźniej potrzebującym religijnego skupienia, jeden wydał się zupełnie niezwykły. Jak się można było domyślić (na wernisażu nie było jeszcze przy obrazach metryczek z tytułami, pojawiły się później), nosił nazwę Niedziela palmowa, lecz odbiegał sposobem przedstawienia tematu od wszelkich kanonów wykorzystywanych w światowej sztuce.

Właściwie jest jeden kanon „obowiązujący”, od sztuki bizantyjskiej i jej ruskiej kontynuacji, po zachodnie zobrazowania od trecenta do baroku i jeszcze dalej. Na osiołku wjeżdża do Jerozolimy Chrystus, wita go wielka rzesza, która „nabrała gałązek palmowych”, panuje radość, „Hosanna!”, woła tłum. Kiedy się uczyłem porządku ikonograficznego obowiązującego w ikonostasie, tych piętrzących się nad carskimi wrotami szeregów, najpierw Deisis, później – świąt roku kościelnego, proroków i wreszcie patriarchów, kiedy już wiedziałem jak ścisłe są reguły określające co wolno a czego nie wolno, także malarzowi ikon, miałem zawsze jedną radostkę. Odszukiwałem w świątecznym rzędzie Niedzielę Palmową i podglądałem na co sobie pozwolił twórca ją przedstawiający. Tak było w Soborze Błagowieszczeńskim, czyli Katedrze Zwiastowania na moskiewskim Kremlu, gdzie do pisania ikon z szeregu świąt pędzla swego dokładali najwięksi – Teofan Grek, Andriej Rublow i Prochor z Gorodca. Tak było w bizantyjskich świątyniach Thessaloniki, w polszczyźnie do bezgustnych Salonik sprowadzonej, gdzie miałem ulubioną (do dziś pozostało pod powiekami, w którym miejscu jej szukać) mozaikę z XIV wieku w najulubieńszym kościele miasta nad zatoką Thermeiską, w Dodeka Apostoli. Wobec sztywnej hiratyczności zobrazowań innych świąt, Palmowa zawsze odrózniała się radosną atmosferą, nawet pewną dozą dowcipu objawiającego się chociażby poprzez postacie dzieci czy może niezbyt rosłych dorosłych, których to figurki wdrapujące się na palmy pokazywano przed wrotami Jeruzalem, nad jadącym na zwierzęciu Nim.

Obraz Dudy Gracza jest zaprzeczeniem pogodności tamtych obrazowań. Przechodzące w sepię i w szarość kolory, wywołują nastrój melancholijnej powagi. W typowo polskim, dzielonym miedzami pustym krajobrazie, Jezus na osiołku zdaje się zagubiny. Miast rzucanych pod ośle kopyta kobierców, widzimy warującego psa, który zda się szykować do skoku na dziwnego przybysza. No, i Chrystus dźwiga na grzbiecie krzyż, chociaż do wstąpienia na Golgotę został mu jeszcze czas jakiś. I cierniem jest już ukoronowany. Bo to jest polska Golgota! Krzyk rozpaczy artysty porażonego doznaniem metafizycznym, ale i tworzącego na tej bolesnej ziemi. Do Zmartwychwstania drogi moc.

PIETA

…i widziały grób, i 

jak złożono ciało jego.

Ew.wg.Łukasza 23, 55

Właściwie z biblijnym mottem jest tu pewien kłopot, bo żadna z czterech Ewangelii nie daje świadectwa, że Madonna trzymała zwłoki Syna na kolanach. Samo słowo „pieta” jest słowem włoskim i znaczy miłosierdzie a w cyklu pasyjnym nazywa się tą scenę raczej jako Opłakiwanie (tak zatytułował na przykład swoje dwie ewidentne Piety Boticelli). W każdym bądź razie, temat Piety jest jednym z najpopularniejszych w sztuce religijnej; sam Michał Anioł powracał do niego trzykrotnie, w tym w dziele niedokończonym, nad którym pracował do śmierci.

Żeby znaleźć egzymplifikację tematu, udajemy się do mojej ukochanej Wenecji (w której kręgu pozostaniemy poniekąd i przy trzeciej scenie Pasji). Tam to, w rodzinnym jego mieście, odkryłem dla siebie malarstwo artysty, który wcześniej gubił się pośrod nadbogactwa sztuki Italii. Samotna, odbyta bodaj trzy lata temu (kosztem rodziny „skazanej” na Plac Świętego Marka) wycieczka do Accademii zakończyła się podwójnym olśnieniem. Pierwszym była Madonna z Dzieciątkiem pomiędzy świętymi Katarzyną i Marią Magdaleną, którą to Marię Magdalenę uważam obok Madonny Filippo Lippiego z obrazu w Uffizi za najpiękniejszą kobietę nie tylko sztuki quatrocenta. Drugim – miała się okazać, ale po przełamaniu pierwszego oporu, Pieta. Pod obydwoma dziełami podpisał sie Giovanni Bellini.

Giambellino, jak go nazywano, pochodził z rodziny o wielkich tradycjach malarskich. Malarzami byli jego ojciec Jacopo i brat Gentile, wielkim artystą był też jego szwagier, wspominany tu już Mantegna. Uczyli się u nigo tacy wielcy jak Giorgione, Tycjan czy Palma Starszy. Pietę, ten mistrz lirycznego, poetyckiego nastroju i kompozycji o wielkiej harmonii, namalował u schyłku życia (ale i żył, daj Boże, lat 86), co być może wpłynęło na jej wyraz, skoro artysty miały już prawo dopadać myśli o własnej śmiertelności. Bo w Piecie najmłodszego z Bellinich uderza przede wszystko jedno – twarz Matki Boskiej.

Mogłem stać i smakować, że w pejzażu stanowiącym tło obrazu, pośród innych znanych dzieł architektury, są dwie znajome dobrze świątynie – San Vitale i San Apollinare Nuevo – z innego ukochanego miejsca, z mekki mozaiki bizantyjskiej, Rawenny. Mogłem, ale i tak wzrok uparcie powracał na oblicze Marii. Ono szokowało. Co tu dużo gadać, podstawowe wyobrażenie Piety, wcale nie tylko dla laika, wiąże się z najsłynniejszą rzeźbą Buanorottiego z rzymskiej Bazyliki Świętego Piotra. A Madonna Michelangela to uosobienie młodzieńczego, subtelnego piękna, istny cud urody promieniującej w swej powadze subtelnością, wręcz zwiewnością.

Podobnie przedstawiali ją inni, do tego stopnia, że mówiąc o typach ikonograficznych przedstawień Marii, obok takich jak Hedegetria, Maesta, Mater Dolorosa czy Assunta, mówi się, że w XV wieku wykształciło się przedstawienie Pięknej Madonny, jako ideału piękności kobiecej. O Piecie Cosima Tury (też Wenecja, tyle, ze Museo Correr) powiedzą, że jego postacie „są jak pogięte konary oliwki”, ale nikt nie ujmie nic urodzie oblicza Marii. Madonny z Boticellowych Opłakiwań są, powiedzmy, dojrzałe, tak samo później u Tycjana a dużo wcześniej u Giotta w Sykstynie trecenta, w kaplicy Scrovegni w Padwie. U Belliniego Matka Boska jest po prostu stara!

Pamiętając zatem te wszystkie inne wyobrażenia Madonny, przeżywałem przed obrazem w Akademii uczucia mieszane. Kompozycja, z przekątną rozdzielającą Matkę i Syna, z pochylona podług tej linii Marią i z ciałem Chrystusa ułożonym w rozszerzoną literę M stabilizującą całość, jest wyrazem największego mistrzostwa. O pejzażu mówiłem. Ale co z tą twarzą przeoraną zmarszczkami, zwieńczoną włosami, w których przebłyskuje siwizna, jakąś rustykalną, wręcz pospolitą? Wystarczyło z chmur idealizacji wrócić na ziemię. Przecież ta kobieta chowając 33-letniego syna była osobą w zacnym wieku, była starą, doświadczoną okrutnie matką. Matką Boską była zaraz potem. To trzeba było sobie uświadomić. Odtąd Pietę Giambellina tylko cenię i podziwiam.

NOLI ME TENGERE

Nie dotykaj mnie, jeszcze bowiem

nie wstąpiłem do Ojca mego…

Ew.wg.Jana 20, 17

Ten kawałek Wenecji odnalazłem w odległym od niej Londynie, w National Gallery. Tam to, obok dużo sławniejszego Bachusa i Ariadny, wisi Noli me tengere, owe Nie dotykaj mnie, największego z mistrzów działających kiedykolwiek nad Canal Grande, samego Tycjana. Nie pamiętam czy to od niego zaczęłem sie interesować tematem Neli…, wyraźnie wyodrębniającym się w pasyjnym cyklu z podstawowego tematu Zmartwychwstania. W każdym razie, tak jak śledziłem swego czasu problem tego czy rzeczywiście, podle słów ewangelicznych, artyści pokazywali, że mały Jezus „w żłobie leżał”, jęłem tropić niezbyt liczne, ale przecież powracające w różnych epokach zobrazowania Chrystusowych słów kierowanych do Marii Magdaleny kiedy ta ujrzała Go przy Grobie.

Tak na dobre, zapamietałem dwa. Powstały mniej więcej w tym samym czasie jak dzieło Tycjana obraz Corregia z Prado (jakoś nie zapadł w pamięć inny madrycki olej, Juana de Flandes, ale i gnałem przez Pałac Królewskim myśląc tylko o Tiepolo, dla którego w roku 300-lecia urodzin się tam znalazłem) i fresk Giotta z Padwy. Corregio dla zachowania tak powszechnej wówczas kompozycji po przekątnej, wpędził dwójkę bohaterów w jakiś przedziwnie sztuczne figury. Za to w malowanym ponad dwa wieki wcześniej fresku Giotta, tego twórcy nowożytnego malarstwa europejskiego, tkwi wielka siła. W jego Neli me tengere, jednym z 26. epizodów z życia i śmierci Chrystusa okalających w drugim od góry szeregu obrazów kaplicę Scrovegni, jest aż 9 postaci narracyjnie rozdzielonych na dwie sekcje, z których nas interesuje tu jedynie prawa. I ta, już dwójkowa scena z Marią Magdaleną wyciągającą ręce i Chrystusem wstrzymującym ją gestem dłoni, uchodzi za jeden z najbardziej uczuciowych wyobrażeń kontaktu dwojga (w angielskiej wersji przewodnika, który posiadam: „most intense passages”) we włoskim malarstwie.

A jednak Tycjan zrobił na mnie większe wrażenie. Może – paradoksalnie – za sprawą arcydzieła innego mistrza, Giorgione, o atrybucję którego kłócono się potąd, aż znaleziony został zapisek jakiegoś kupca obrazu notującego w epoce jego powstania (dokładnie w 1525 r.): „krajobraz został dokończony przez Tycjana”. Chodzi oczywiście o Śpiącą Wenus (dziś w Dreźnie), poetyckie cacko, jakiego nie prześcignął nikt z późniejszych powielaczy tematu, w którym znajdziemy w pejzażowym tle dokładnie te same domostwa (ponoć z rodzinnego Pieve di Cadore, miejsca narodzin Tycjana) co w Noli… z Londynu.

Więc może był w tej krajobrazowej, malarskiej łamigłowce (dlaczego powtórzył pejzaż w dziele o tak różnym wydźwięku i przesłaniu? czy ta decyzja nie przyczynia się, przez łatwość porównań, do zatarcia granic między sacrum a profanum?) pewien stymulator zainteresowania, wabik dla oczu, ale jednak przyszła wkrótce świadomość, że siła magnetyczna dzieła skupia się w samym centrum wydarzeń. Nie wydaje mi się po prostu, że ktokolwiek inny potrafił lepiej oddać w malarstwie ruch unikającego dotyku Chrystusa. On, ów ruch bioder, wygląda – proszę wybaczyć niestosowne porównanie – jak taneczne pas. Fantastyczne namalowana przepaska na łonie z niemal przezroczystej materii jedynie ten kroczek uwydatnia, srebrzystobiała materia spływająca z ramion i uchwycona cofającą się prawą dłonią – jeszcze bardziej. Jeśli Michał Anioł rzeczywiście, jak zaświadcza Vasari, poddawał w wątpliwośc rysunkowe zdolności niedościgłego mistrza barwy, to daj Boże innym malarzom taką ułomność jak ta Tycjana. I, co może się wydać dziwne, te taneczne skojarzenia nie umniejszają nic z religijnego wzruszenia jakim przepojone jest dzieło jeszcze młodego Tycjana.

Jednej tylko żałuję rzeczy patrząc na Tycjanową, nie brzydką przecie, ale przez wydatny nos ostrą w wyrazie Marię Magdalenę. Że nie jest tak porywająco piękna jak ma ukochana od Giovanniego Belliniego. Ale i czy nie za wiele byłoby szczęścia w radosnym dniu Zmartwychwstania?

Andrzej Molik

Pasja sceny wybrane

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: