Piękny hołd Niżyńskiemu

PO PREMIERZE LUBELSKIEGO TEATRU TAŃCA W TEATRZE CENTRALNYM

W miniony weekend objawił się światu spektakl, który może świat podbijać i wejść do historii teatru tańca. Ryszard Kalinowski przygotował w Lubelskim Teatrze Tańca fascynującą choregrafię zatytułowaną „NN” (Wacławowi Niżyńskiemu). Razem z Wojciechem Kaproniem wytańczyli ją tak, że można ją jedynie nazwać wspaniałym hołdem złożonemy wielkiemu Polakowi (tak, Niżyński wcale nie był Rosjaniniem, tylko naszym rodakiem!), geniuszowi tańca hipnotyzujacemu mu współczasnych swą sztuką.

Jak w większości przedstawień tej odmiany teatru, spektakl wprowadzony do repertuaru Teatru Centralnego pozostawia odbiorcy ogromne pole interpretacyjne, ale na moment nie gubi głównej idei zgłębiania roztrzaskanej osobowości jego bohatera. Zaczyna się w momencie, gdy Niżyńskiego dopadła już schizofrenia i pozostaje przed nim już tylko jeden publiczny występ w wieku zaledwie 30 lat. Leży bezwolny w szpitalnej koszuli (Kaproń) a w oddali, w opozycji rozdwojenia druga jego istota, alter ego (Kalinowski) budzi się do działania, rodzą się w niej myśli skłaniające do stanięcia przed kolejnym wyzwaniem noszonej w sobie wielkiej sztuki. Mogą to być również zobrazowania ludzi wyciagajacych – wcześniej i w tym dramatycznym momencie – pomocną dłoń do Niżyńskiego. Może to być Siergiej Diagilew, jego mistrz w Baletach Rosyjskich i kochanek, który ociążałego nieco intelektualnie ucznia woził do Włoch, by ten dokształcał się oglądając muzea i zabytki, chodząc na koncerty i opery. Może też być to ucieleśnienie dobrej duszy Niżyńskiego, żony Romoli, która o ekstatycznym ostatnim tańcu męża powiedziała, że było to wstrząsające, bo  wydawało się, że Niżyński wypełnia salę pełnym cierpienia człowieczeństwem. Na scenie w Sali Nowej CK te drugie „ja” artysty czy wyobrażenie bliskich osób wyprowadza drugie „ja” z letargu. Zdjącie szpiatanej koszuli jest jak wyzwolenie. Następuje retrospektywne – jedyne w spektaklu, choć powracające – nawiazanie do konkretnej choreografii Niżyńskiego, także tańczonego przez niego słynnego „Popołudnia fauna” Debussyŕo.

Wszystko co następuje potem jest wymieszanie przeszłych i aktualnych stanów psychicznych bohatera. Widzowie obecni na niedzielnej odsłonie premiery mieli tę przewagę nad gośćmi sobotniej, że wówczas Aleksandrowi Janasowi padł system obsługi wizualizacji. Nie widzieli zatem niezwykle nośnej i znaczacej sceny upostaciowienia bohatera. Kolinowski – tym razem on – ujmowany jest w niej w rysowane skanerem różne wizje Niżyńskiego – wpisanego w uniwersalne koło proporcji Leonarda da Vinci, czy  chrystusowo rozpietego na krzyżu. Czy to nie nawiazanie, do słów Niżyńskiego po tym ostatnim występie, że był to jego dzień zaślubin z Bogiem?. Pozycja piety, którą u finału przybiera Koproń leżacy na kolanach Kalinowskiego te wrażeni potęguje. Tak, mowa jest geniuszu boskim, wybrańcu niebios. Symboliczny sens niosą sceny wiązania płótnem bohatera i wodzenia nim – animowania tenacznego potencjału. We wspólnym tańcu aktorów, zataczanych kręgach, można się doszukać inspiracji słynnym obrazem Matisse „La danse” (wizualizacje rysunków Niżyńskiego nie są chyba czytelne dla wszystkich odbiorców). Fantastyczna w każdym momencie spektaklu muzyka elektroniczna generowana na żywo (!) przez Piotra Kurka sięga tu znaczeniowego szczytu – czysty głos naśladujacy skrzypce to jasna, twórcza strona umysłu bohatera, burdonowy warkot basującego instrumentu, podbijany rytmem perkusji – jego strona mroczna, zagubiona.  Swoją rolę odgrywają światła Amerykanina Jamesa Clotfeitera i Grzegorza Polaka, budowane przede wszystkim dwoma odminami zwisajacych nad sceną żarówek. Mogą być światłem w tunelu po przebudzeniu bohatera, moga też „tylko” świadkować spokojnym wspomnieniom.

Kiedy Niżyński osiąga apogeum sławy, a za chwilę także warciactwa i pada znowu rażony letargiem, a u końca następuje zamiana „ja” – tu tancerzy LTT – wiemy już, że uczestniczyliśmy w wydarzeniu najwyższego formatu nie tylko w granicach teatru tańca. Jeszcze wiele dobrego usłyszymy o „NN”, tym hołdzie złożonym przez lubelskich tancerzy swej gwieździe i wpływajacąemu na nich z oddali prawie stulecia mentorowi Wacławowi Niżyńskiemu.

Andrzej Molik Fot. 

  1. Jeśli pewien miejscowy recenzent w poprzednich choreografiach Lubeskiego Teatru Tańca dostrzegł jedynie agresywną cielesność, to znaczy, że albo lekcje źle odrobił albo zwyczajenie jest niedouczony, bo nie widział subtelnego „Bellissimo” czy inspirowanego Schulzem zwiewnego spektaklu „Ku dobrej ciszy”.        

Kategorie: /

Tagi: / / /

Rok: