Pod nową batutą

Po premierze w Teatrze Muzycznym

Napisałem nadtytuł tradycyjnie używany w Kurierze przy recenzjach teatralnych i od razu zaczęłem się zastanawiać czy postąpiłem słusznie. Premiera to przecież pierwsza prezentacja spektaklu zupełnie nowego, jeszcze przez publiczność nieoglądanego. Przy okazji widowiska Wiedeń, Paryż i…Broadway, jak je w ostatniej chwili nazwano, czyli – nadal cytuję z kartki z programem rozdawanej przy wejściu – Wielkiego koncertu przebojów operetkowych i musicalowych trudno jednak mówić o premierze. To kolejna mutacja, przeróbka rzeczy, którą w styczniu oglądaliśmy jako Wielki Koncert Karnawałowy (tak to było pisane – z dużych liter) i która później wędrowała po kraju pod hasłem Koncert przebojów operetkowych. Jest też to widowiska jeszcze jednym przedsięwzięciem biednego jak mysz kościelna Teatru Muzycznego zastępującym w tym sezonie normalne premiery operetek i musicali, podobnym jak poprzednie koncerty – patriotyczny na święto 11 listopada i kolędowy z bożonarodzeniowej okazji.

Opory jak widać są uzasadnione, wszelako są pewne czynniki powodujące, że zachowane zostały znamiona premiery. Przede wszystkim jest to pierwsza produkcja, pod którą może się podpisać także nowy dyrektor lubelskiego Teatru Muzycznego Jacek Boniecki. Koncert odbył się pod nową batutą w znaczeni dosłownym i symbolicznym. Szef placówki stanął za pulpitem dyrygenckim (nie pierwszy raz, ale wcześniej robił to przy wznowieniach starych spektakli) i już przy uwerturze z Zemsty nietoperza Straussa pokazał, że jako muzyk zrobi wszystko, żeby teatr z ul. Skłodowskiej w pełni zasługiwał na dopełniający jego nazwę przymiotnik. Poprowadził orkiestrę z wielką swadą i po wstępie i całym koncercie wiele osób na sali twierdziło, że ten zespół nie brzmiał tak świetnie od dawien dawna, chociaż można zgłaszać pewne pretensyjki, że trochę zagłuszał artystów śpiewających w części musicalowej bez mikroportów (np. świetny jak zykle Marian Josicz Zimnym draniu).

Nowy dyrektor postanowił też wzmocnić zespół artystów występujących na scenie zapraszając trzy gwiazdy z Opery Krakowskiej i Teatru Wielkiego w Warszawie i to posunięcie budzi już nieco mieszane uczucia. Oczywiście gościnne występy należą do tradycji teatralnej, w koncercie karnawałowym śpiewał np. Wojciech Wróblewski, ale on także grał w innych przedstawieniach naszego Muzycznego i był niejako wkomponowny w lubelski zesół i nikomu nic nie zabierał. Tu odbyła się dosyć gwałtowna operacja. Zniknęli ze sceny aktorzy, którzy występowali w poprzedniej odsłonie koncertu i którzy po nim zbierali wcale dobre opinie.

Mam zachowaną recenzją z Wielkiego Koncertu Karnawałowego, która nie ukazała się na łamach Kuriera z powodu tego, że napisałem ją z poślizgiem, nie po premierze, kiedy widowisko zeszło już z afisza. Mea culpa, ale teraz mogę zacytować odpowiednie fragmenty: „Co do aktorów, to chyba każdego solistę da się wyróżnić za jakąś partię. Eleonora Krzesińska podobała się w Miłość to niebo na ziemiPaganiniego Lehara i w duecie z Jarosławem Cisowskim Usta milcząWesołej wdówki tegoż kompozytora, jej partner solo w arii Wielka sława to żartBarona cygańskiego Straussa, Agnieszka Piekaroś-PadzińskaWojciechem Wróblewskim w duecie z Księżniczki czardasza Kalmana, Bogusława Matys Bolesławem Hamalukiem CzpiotceClivii Nico Dostala, Krystyna Szydłowska oczywiście w Hello, Dolly!, ale i w Kabarecie Kendera (partnerujący jej w Forsa, forsa Cisowski był zadziwiająco podobny do Joela Graya!) i w brawurowej TangolicieBalu w Savoyu Abrahama, Bożena Saulska w dramatycznym Memory z musicalu Koty Webbera, Marian Josicz w hicie Daniły Ja do Maxima mknęWesołej wdówki Lehara (tak mknął, że uroczo chwyciło go lumbago) i w kapitalnym, kabaretowym Zimnym draniu, Paweł Stanisław Wrona w arii Umberta z Wesołej wojny Straussa i w duecie z Księżniczki czardasza wyśpiewanym z chórzystką Magdaleną Ziają, wspomniany Wróblewski razem z innymi panami w paryskim wyznaniu Ach, kobiety!”

A dalej: „Wygląda na to, że wymieniłem większość utworów zawartych w tym dwudzielnym, operetkowo – musicalowym widowisku, które dyskretnymi zapowiedziami spinał Jerzy Turowicz. Jednak miało ono i swych głównych bohaterów. Na takie miano, oprócz przebranego – co zawsze będzie śmieszyć – za kobietę Marka Grabowskiego, który rozłożył zupełnie śmiejącą się widownię piosenką Sex appeal, zasługują Agnieszka Kurkówna Janusz Baca. Ich wykonanie słynnego Time To Say Good Bye śpiewanego przez Sarah Brightman i Andreę Bocellego powodowało mrowienie na plecach i było przyjęte entuzjastycznie. Poza tym Kurkówna fantastycznie zaśpiewała Prześniłam sen z musicalu Nędznicy Schonberga, a razem z Januszem Bacą i żywiołową Małgorzatą Rapą, chórem i baletem wyinterpretowali to, co robiło bezwzględnie największe wrażenie tego wieczoru – Czas Wodnika (Aquarius) i Świeć nam słońce (Let The Sunshine In), czyli porywające pieśni – otwierającą i zamykającą – z Hair Mac Dermonta. Chciało się – a sądzę, że nie dotyczy to tylko pokolenia „dzieci kwiatów” – do nich wskoczyć na scenę i śpiewać razem z nimi”.

I co tu się okazuje? W Wiedeń, Paryż i…Broadway ze sceny w ogóle zniknęli: Boguslawa Matys, Agnieszka Piekaroś-Padzińska, Bożena Sulska, Boleslaw Hamaluk, Paweł Stanisław Wrona (i wspomniany Wojciech Wróblewski). Powypadało też wiele arii i piosenek, ale to już inny problem, bo koncert może nawet zyskał na spójności i tempie. Jednak te nieobecności wygladają jak wyrok, jak wotum nieufności. Na dodatek dzieje się to w placówce, która miesięcznie daje w swej siedzibie po 10-12 przedstawień (w kwietniu ta druga liczba, ale połowa to bajki grane na przedpołudniówkach), gdzie aktorzy ciagle odpoczywają i nie mają jak zarobić. Więc można spytać, czy taka będzie polityka nowa dyrektora, czy na tym będą polegać zmiany w naszym Teatrze Muzycznym, czy gaże odbierać będą goście?

Uczucia mieszane według starej definicji, że to wtedy gdy nasza teściowa wpada naszym samochodem do rzeki, mają jednak tę drugą szalę i patrząc na koncert od strony widowni trudno nie docenić klasy owych sprowadzanych gwiazd, szczególnie krakowianki Marty Abako i warszawiaka Ryszarda Wróblewskiego. Ta pierwsza, dama o nieprzeciętnej urodzie i wielkim uroku, podbiła publiczność już od pierwszego wejścia, od czardasza z Hrabiny Maricy Kalmana, a potem było już tylko lepiej i lepiej, aż po arię Elizy z My Fair Lady Loewego i śpiewane na bis razem z Wróbelewskim Time To Say Good Bye (pieśń ta w styczniu mieściła się środku programu i nasi lubelscy artyści wcale się nie muszą wstydzić swego wykonania). Solista Teatru Wielkiego najbardziej zaskarbił sobie sympatię widzów arią wielka sława to żart Barona cygańskiego Straussa i przebojem Brunetki, blondynki. Trochę słabasza w trójce gości była filigranowa Marta Poliszot – dobra w arii Adeli z Zemsty nietoperza, nie za bardzo potrafiła uźwignąć (dysponuje za małą – za przeproszeniem – szafą rezonansową) słynnej Arii ze śmiechem Perichole Offenbacha.

Przybysze to śpiewacy operowi. Dysponują pięknymi, czystymi głosami i słuchanie ich to czysta pryjemność, ale lubelska publiczność słynna z nadmiernej gościnności chyba przesadzała nagradzają goracymi oklaskami prawie wyłącznie ich. Nasi artyści też potrafili wypaść dobrze. Ani na moment nie miała zamiaru ustąpić pola gościom Krystyna Szydłowska w utworach już wymienianych w mojej starej recenzji. To samo można rzec o Eleonorze Krzesińskie czy Agnieszce Kurkównej (utwory także powyżej). Sprawdził się dobrze Jarosław Cisowski, szczegolnie śpiewając z Martą Abako duetowe Jak mam ci to wytłumaczyć Księżniczki czardasza Kalmana. Prześmieszny wciąż jest Marek (Maria, jak powiedział prowadzący) Grabowski. Ale bywały momenty, że nasi wykonawcy wydawali się być porażeni konfrontacją z gośćmi, że zabrakło im siły przebicia, a bywało, że i rozśpiewania przed decydującymi dla oblicza całości kulminacjami. Agnieszka Kurkówna i Janusz Baca śpiewali w starym koncercie więcej nim doszli do pieśni z Hair i wówczas ten finał robił większe wrażenie, a poza tym wydaje mi się, że Jacek Boniecki darzy musicale mniejszą miłością niż operetkę i w tych utworach prowadził orkiestrę w sposób nazbyt klasyczny.

Jest jeszcze jeden element tego koncertu, do którego tym razem dołożył trochę rękę także Zbigniew Czeski. I tu mogę powtorzyć swą opinię sprzed prawie trzech miesięcy. Tak jak w koncercie patriotycznym z listopada wszystko opierało się na znakomicie przygotowanym chórze, tak w styczniu i obecnie ogromną robotę wykonał balet, osobliwie jego piękniejsza część (ten kankan, to tango La Cumparsita!). Nie powinno to dziwić, bo przecież pieczę nad całością sprawował znakomity choreograf Przemysław Śliwa, ale nie wspomnienie o tym byłoby grzechem.

Andrzej Molik

Wiedeń, Paryż i… Broadway. Wielki koncert przebojów operetkowych i musicalowych. Reżyseria Przemysław Śliwa Zbigniew Czeski; choregrafia – Przemysław Śliwa; kierownictwo muzyczne – Jacek Boniecki (poprzednio odpowiadał za nie Lucjan Jaworski, więc zapewne i tu dołożył ręki, ale w programie nie znaleźliśmy żadnych informacji o realizatorach); przygotowanie chóru – Ewa Baranowska. Premiera w Teatrze Muzycznym 13 kwietnia 2002 r.

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: