Pod skrzydłami Andruchowycza

Nic Wam nie mówi nazwisko wieszcza? Szkoda! Ja prawdziwą lekcję pokory dostałem gdzieś w maju 2008. Opisywałem ongiś tę sytuację, ale dokumentu nie potrafię nigdzie znaleźć. Zatem… Było to w czasie III Międzynarodowego Festiwalu Brunona SchulzaArka Wyobraźni Brunona Schulza. Na tyłach rozsadowionego w centrum Rynku w Drohobyczu Ratusza działała jedyna kawiarenka o jakiejś śmiesznej nazwie, bodaj Foxy Roxy (bo nie Tutti Frutti). Pod jej parasolami chętnie kryli się uczestnicy festiwalu, od czasu do czasu nagabywani przez reportera(ów?) z przycumowanego do drugiej rynkowej pierzei wozu radiowej Trójki, która sprawozdawała o schulzowskim zrywie festiwalowym na żywo. Międzynarodowe towarzystwo miłośników Sklepów cynamonowych (realnie całkiem pobliskich) szczególnie upodobało sobie kawiarniane miejsc w dniu zdecydowanie wcześniejszego niż u nas, przypadającego w ukraińskich szkołach na ten czas końca roku. A działo się to z tego powodu, że i – tak nieprawdopodobnie piękne dziewczyny – były na okoliczność cudownie wystrojone. Niby kanonicznie, jak nasze maturzystki, bo to każda w czarnej spódniczce i białej bluzeczce, ale jeszcze z wieńcem na kaskady włosów, szarfą przewieszoną przez – o, tak! – piersi i w… szpileczkach. Zacni profesorowie, schulzolodzy z Brazylii, Izraela, Austrii, Niemiec etc, chyba porzucili tego dnia program ustalony przez Wierkę Meniok i Grzesia Józefczuka, kreatorów festiwalu, i masowo rzucili się do fotografowania pokuśnych swym świeżutkim wdziękiem Ukrainek.

Dwie z nich, czego zrazu nie zauważyłem, przysiadły w pewnym momencie w dalszej części ogródka Foxy-Roxy. W pewnym momencie dobiegł z tamtego kąta ich pisk, który jako żywo przypominał mi reakcje fanek z oglądanych w młodości filmów o koncertach Beatlesów. Piszczały. Podskakiwały. Były bliskie omdlenia. Dlaczego? Ktoś miejscowy rozjaśnił mi we łbie: Zobaczyły Jurija Andruchowycza, a on jeszcze się do nich na chwilę przysiadł!

Pierwszy raz w życiu spotkałem się z sytuacją dla nas (przy całym uznaniu dla –powiedzmy – Srebrnego Ildefonsa) wprost niewyobrażalną. Z możliwym bodaj jedynie – i za komuny, i, jak się okazuje, dzisiaj – w krajach na wschód od naszych granic, nieprawdopodobnym kultem poetów, mężów opatrznościowych narodów, idoli najczystszych. Dwie piękne dziewuchy po otrzymaniu dedykacji w tomikach czy tylko autografów, były bliskie omdlenia. Wtedy zrozumiałem, kto to jest dla Ukraińców Andruchowycz.

Tego dnia na dziedzińcu drohobyckiego Ratusza odbył się jego koncert z wrocławskim zespołem Karbido, co bez wątpienia stało się jednym z najważniejszych wydarzeń III MFBS. Dwa lata później (festiwal to biennale), po Samogonie, powstał Cynamon ( z dobawkami z Indii) i bodaj także zdobił kolejną edycję MFBS. Teraz słyszę o trzeciej części tryptyku, o jakże groźnej, a przyjaznej dla miłośników sztuki (impresjoniści!) nazwie Absynt. Ktoś, kto pisze słowa i użycza swego głosu w takich projektach, otacza to skrzydłami swego talentu, jest dla mnie postacią niezwykłą. A jak dołożę skromną wiedzę, że pisze on też powieści, eseje, np. razem z Andrzejem Stasiukiem, tłumaczy Konwickego, Rilkego, Pasternaka i Mandelsztama i – przede wszystkim – publikuje tomiki wierszy, w Polsce przekładne przez naszego Bohdana Zadurę, czuję się jak parias, któremu już taki rozmach twórczy nie będzie nigdy dany.

Dlatego będę ogromnie cenić to, co z pieczęcią Andruchowycza trafiłem na internetowej stronie Hadesu Szerokiej. Jest to podobno cząstka ze zbioru 333 esejów z miejsc, które Jurij w swym bujnym życiu odwiedzał, a te mu – z różnych powodów – zapadły w pamięć i je opisał. Fragment pochodzi z regionalnego dwumiesięcznika: Opolskiego Pisma Społeczno-Kulturalnego Strony nr 3-4-2011 (37-38) str. 70-72. Zachowuję je w dokładnym brzmieniu tłumaczenia Roksany Ożarowskiej:

Jurij Andruchowycz

Lublin

Wszystko co do tej pory napisałem o Lublinie, mieści się w krótkiej frazie zagubionej gdzieś w połowie „Wstępu do geografii”. Chodzi w niej o niedawną okazję do podziwiania ze wzniesienia tamtejszego Starego Miasta. Nie podałem wówczas żadnych szczegółów. Dlatego też obecnie, siedemnaście lat później, mogę się tylko domyślać, że mowa o Placu Zamkowym. Ktoś – pewnie Piotrek albo Włodko, a najszybciej oni obydwaj, zaprowadzili mnie tam, dajmy na to ulicą Kowalską. To właśnie stamtąd można oglądać miasto, by dostrzec „miniaturowe skupisko dachów, balustrad, uliczek, placów” i to aż „z całego serca ostro i boleśnie”. O ostrym bólu serca napisałem nie bez przesady, choć w maju 1992 roku moje serce reagowało, jeśli nie zupełnym zatrzymaniem, to przynajmniej arytmią na każdy bodziec związany ze Starą Europą.

   Nie wykluczam jednak, że chodzi o jakieś inne miejsce, jak na przykład o Wieżę Trynitarską. Albo jakiś inny punkt widokowy na wzniesieniu na lubelskim Starym Mieście.

   Jeśli o wzniesienia chodzi – czuję się dość niepewnie. Znacznie lepiej idzie mi z wdoleniami . Jest takie słowo? Od dziś będzie.

    Najlepszym dla mnie wdoleniem Lublina okazał się „Hades” – hniazdo hada. To taka podziemna restauracja zaledwie dwa kroki od Krakowskiego Przedmieścia i Placu Litewskiego. Po naszemu to byłoby “Ad”, choć nikt nigdy nie nazwie tak u nas żadnej firmy, chyba, że pogrzebową. Potrafię sobie jeszcze wyobrazić kawiarnię “Aida” – ostatnią przystań, hniazdo hadzin dla zapijaczonych solistów operowych i weteranów baletu.“Aida? Tak, to możliwe. Ale “Ad”? Władca królestwa zmarłych? Ad, czyli Hades? Podziemny król i jego królestwo?

   Po każdej popijawie w takim miejscu czujesz się jak Orfeusz, zwłaszcza następnego ranka. Szkoda, że czułem się jak Orfeusz tylko raz.

   W Lublinie byłem dziesiątki razy, a w “Hadesie” tylko raz – wtedy. To było właśnie wtedy, gdy prześpiewaliśmy Ajriszów. Tak się zdarza, gdy w tej samej podziemnej przestrzeni nałożą się na siebie dwie popijawy. Ajrisze z zawziętością przeistaczali Lublin w Dublin i zaczęli pierwsi. Możecie sobie świetnie wyobrazić te ich ballady, więc nie ma najmniejszego sensu przytaczać tu ich treści. Wystarczy tylko stwierdzić fakt powszechnie znany: pieśni Ajriszy są długie jak „Ballada o Doboszu”.

   I gdy Ajrisze dośpiewali pierwszą z nich, cały bankiet grzeczni bił im brawo. I to był błąd, bo rozochoceni Ajrisze zaczęli zawodzić druga balladę. Przy trzeciej będący z nami Polacy sprowokowali nas do dania im godnej odpowiedzi.

   Swego czasu zwolennicy analogii zwrócili uwagę na pewne brytyjsko-słowiańskie ekwiwalenty. Jeśli Anglicy są Rosjanami Wielkiej Brytanii, to Szkoci są jej Ukraińcami, a Walijczycy Białorusinami. Irlandczycy to bezdyskusyjnie Polacy. Ich whisky jest znacznie delikatniejsza niż szkocka – oto dowód nr jeden. Szkocka whisky jest mętna i ostra, niczym siarczan, a irlandzka przejrzysta i aromatyczna. Potrzebne są jeszcze jakieś dowody? Irlandczycy są znacznie bardziej zaciekli w kwestii uwolnienia się od Anglików. Szkocka elita już zdecydowanie bardziej sprzedajna, żeby nie powiedzieć – zdradziecka. I tak dalej.

   Zgodnie z tymi wszystkimi analogiami tamtejszego wieczoru Polacy powinni byli wszelkimi siłami wspomagać Ajriszów swoich zamorskich bliźniaków. A jednak oczekiwali od nas jednego: byśmy zaśpiewali coś w odpowiedzi. Po trzeciej balladzie Ajriszów już nawet nie trzeba nas było jakoś specjalnie zachęcać. Uderzyliśmy czapkami o dno podziemnego królestwa i zagrzmieliśmy “oj na hori taj żenci żnut” . Wyszło nam to lepiej, krócej, silniej i straszniej niż Ajriszom trzy ballady razem wzięte. Cały “Hades”, wszystkie jego rezerwuary, zakamarki, zak-Ad-arki, korytarze i labirynty z wszelkimi zagubionymi w nich cieniami wybuchły w ekstazie.

   Zaskoczeni Ajrisze długo nad czymś radzili i w końcu zaczęli, coś już bez widocznego zadowolenia, a bardziej z obowiązku czwartą balladę. Kolejnym błędem, tym razem z ich strony, było to, że czwarta ballada okazała się jeszcze dłuższa i jeszcze bardziej rozwlekła niż poprzednie. Być może zmobilizowali się do pokazania najlepszego, co mieli. A najlepsze w ich mniemaniu znaczy najdłuższe. Naturalnie, nasza odpowiedź “Oj u łuzi czerwonej kalyna”, po prostu rozniosła ich mózgi po ścianie. Sam się sobie dziwię, że użyłem tak powszedniego bandyckiego wyrażenia. Ale innego po prostu nie znalazłem. To naprawdę było rozmazanie, naprawdę kaliną i naprawdę po ścianie. Świadectwem tego stała się całkowita demoralizacja Ajriszy: po kolejnej chaotycznej i nieskładnej naradzie nie znaleźli niczego lepszego, niż „Yesterday” Beatlesów. To był początek ich agonii. Już nawet nie przypominam sobie naszej odpowiedzi, pamiętam tylko, że była druzgocąca i ostateczna: malowane dzieci – panienka poleci, kozacka sława – zazula czarniawa, kalina czerwona – dziewczyna szalona, tara-ram i takie tam. Myśląc w kategoriach piłki nożnej, wygraliśmy jakieś 5:1.

   Ciąg dalszy w królestwie cieni odbywał się pod znakiem bratania się wszystkich z wszystkimi. Zdaje się, że nawet razem wypiliśmy za Jamesa Joyce’a. To pisarz, który tak kochał Irlandię, że nazywał ją świnią i, rzecz jasna, nie mógł w niej mieszkać.

 I jak tu nie kochać Andruchowycza Jurija? I jak tu nie podumać, czy tamte pięknoty maturalne z kafejki-knajpeczki srożącej się pierwszymi parasolami ogródkowymi w mieście Schulza Brunona nie zrodziły już jakichś dzieciątek z natchnienia najważniejszego dziś poety Ukrainy. I czy łza fasolasta, alibo jeszcze większa nie powinna stoczyć się po policzku na wspomnienie z 1992 r. z cudownych, póki co – oby tylko na chwilę!!! – postradanych wnętrz Klubu Towarzyskiego Hades i jego Kawiarni Artystycznej? Trzeba tam koniecznie wrócić.

Dla mnie, to najważniejsze życzenie na rok 2012!

 

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: