Powrót mistrza Wilkowskiego

To lubię! W sobotę obejrzałem z prawdziwą przyjemnością w Teatrze Andersena premierę sztuki Jana Wilkowskiego „Tymoteusz wśrod ptaków”. czyli wiosenna przygoda Tymcia.

Największą frajdą było uczestniczenie w wydarzeniach spektaklu obok przeuroczej obywatelki w wieku – circa about – trzech lat, która, machając nóżkami w białych rajstopkach i kozaczkach jak ze starszej siostry, miała stopami do teatralnego gruntu tyle, co mój czerep do gwiezdnego nieboskłonu. Od czasu do czasu, w dramatycznych kulminacjach akcji, ześlizgiwała się zgrabnie z fotelika i próbowała biec na proscenium, by pomóc bohaterom. Wszelako zaraz karnie wracała na swój tron, za nic natomiast mając wezwania mamy, która ją z regularnych rzędów (my siedzieliśmy w niszy, prostopadle do sceny) namawiała, że z rodzicielskich kolan będzie lepiej wszystko widziała. W szczytach utożsamiania się z protagonistami bajki moja energiczna sąsiadka dołączała do rówieśnego chóru widzów, który np. ostrzegał tytułowego misiaTymoteusza Rymcimci przed czyhającymi nań niebezpieczeństwami, żeby nie powiedzieć – pardon! – ostracyzmami. Było bosko!

Mam i „dorosłe” powody uznania dla roboty wykonanej przez ekipę Andersena pod dowództwem dyrektora i – w jednej osobie – reżysera Arkadiusza Klucznika. To piękne, że artysta należący dziś do średniego (już!) pokolenia twórców teatru lalkowego, potrafi czynem, dziełem skończonym odwołać się do wartości, które w czasach uczelnianych (nie wątpię, że i we wcześniejszych) kształtowały jego wrażliwość i wyobraźnię sceniczną. Słowem, przyczynić się do powrotu w obieg gatunku jego polskiego mistrza nad mistrze. Jana Wilkowskiego. Maestro, którego – o ile mnie pamięć nie myli – pod koniec życia (zmarł w 1997 r.) spotkały najgorsze, bezduszne wyroki marginalnie tu wspomnianego w innym kontekście ostracyzmu. Do comebacku tej legendarnej postaci świata lalek, arysty, któremu moje – zaznaczam, że zdecydowanie starsze niż realizatorzy– pokolenie zawdzięcza i wiele radości (we własnej młodości, a potem – Ula z I b w TVP! – przy wychowywaniu dzieciaków) i lekcje pokory, że lalkowy teatr, machinalnie przez pięknoduchów lekceważony brat Melpomeny, Wielką Sztuką może być.

Podoba mi się jak Klucznik mówi z pasją o sześciu sztukach Wilkowskiego poświęconych wykreowanemu przez niego Tymoteuszowi. Podoba – nawet, jeśli mali odbiorcy na sali rozumieją z tego najwyżej odrobinę, bo i ja, stary rep, mogę mieć i mam przyjemność z kulturowych asocjacji – jak reżyser ustawia Tymcia w szeregu braci „po fachu”. Spróbuję te słowa, – zaznaczając małe me zdolności w tym względzie – odtworzyć: – To kolega Misia Uszatka i Misia Yogi.To bliski przyjaciel Misia Puchatka i daleki krewny Misia Paddingtona oraz Misia Fuzzie.To w każdym razie ta sama rodzina!

Podoba mi się jak, z jednej strony, traktuje i dopieszcza maluszka, którego rysunek – wybrany z 400 startujących w konkursie! – trafił na teatralny plakat anonsujący bajkę dla najmłodszych w Andersenie. A z drugiej strony, jak konsekwentnie – równolegle z sięgnięciem do spełniającego analogiczną funkcję tekstu Wilkowskiego – stara się utrzymać łączność (a nam dać płynącą z tego satysfakcję) z najlepszymi kontynuatorami tradycji europejskiego teatru lalkowego. Ich życiodajne źródła pulsują za naszymi południowymi granicami. Stamtąd Arek zaprosił autorkę scenografii Evę Farkašovą ze Słowacji i choreografkę Miroslavę Valentíkovą z Czech.

Można się w realizacji czepiać drobiazgów. Drzewa ze scenografii, na których gnieżdżą się tytułowe, stanowiące zbiorowego bohatera ptaki, układaja się w imię bohatera głównego: TYMOTEUSZ. Wygląda to atrakcyjnie, u dorosłego odbiorcy może nawet budzić skojarzenia z zabawami futurystów. Tyle, że dla głównego adresata, dla dzieci, póki czujny rodzić nie podpowie swęmu milusińskiemu(-skiej), o co chodzi, stanowią te litery kompletną abstrakcję. Ważniejsza w nich drabina do wspinania się na górę, niż zakres pojęciowy poszczególnych głosek (obrazujących w sumie imię misia).

Na szczęście, kostiumy Pani Evy, to już nie abstrakcja, a czysta atrakcja. Przy tym, wbrew opinii przeczytanej na tych łamach, zaznaczenie „ptakowatości” przede wszystkim przez dzioby-maski jest clou sukcesu (nie mogą się te dzioby zbytnio – zadanie dla orniologa, nie dzieciarni – różnić, skoro pośród wróbli, kur, sikorek i drozdów największy odskok od pospolitości to dudek).

Lepiej podziwiać inwencję słowackiej artystki przy projektowaniu stroju Kukułki (sugestywnie zdystansowana Bożena Dragun), która spod obfitych fałd „rodzi” jajko, obiekt zainteresowania a potem zabiegówTymcia. Lub daleką od prêt-à-porter, odlotową kreację windującej się na szczyt szeregu postaci Lisicy w odlotowej kreacji WiolettyTomicy (widziałem chyba kiedyś w Andersenie podobną rolę Violi, ale mogła to być wówczas Ilona Zgiet, tu wyróżniająca się spośród stada Wróbli). Lub patrzeć na wstrzemięźliwość autorki kostiumów przy ledwo zaznaczonej misiowatości Tymoteusza (dostosowujący się do takiego entourage’u, powściągliwy, a przez to budzący sympatię dziecięcych odbiorców Mateusz Kaliński) i tylko trochę bardziej rozpasanym podejściu do postaci jego Taty (niezawodny Jacej Dragun)

Arkadiusz Klucznik powtarza w swej realizacji wieloktotnie sprawdzone w Andersenie za jego dyrekcji, (ale nie tylko przez niego) metody, by nie rzec chwyty. Obowiązuje zawłaszczenie przerz aktorów całej przestrzeni kameralnej przestrzeni dolnej sali teatru. Wykonawcy wpadają pędem z foyer na scenę dwoma ciągmi komunikacyjnymi wzdłuż widowni lub na odwrót. Grają na wysuniętym w nią wybiegu. Także na proscenium i u samej góry scenicznego okna. Ale czy to komuś dziś przeszkadza? Przeciwnie. Przy całej świadomości, że to trybut spłacany czasom mass media of communications i popkulturze wideoklipów spod pierwotnego znaku MTV, wiemy już dobrze, że bez takich środków nie przyciągnie się uwagi widza karmionego – jak to nazwał angielski klasyk mass culture – „gumą do żucia dla oczów”. Nawet, a może szczególnie, tego najmłodszego.

Tę wiedzę Klucznik posiadł dobrze. Świadczy o tym rola muzyki stworzonej przez Marcina Partykę, w topieli której można wyłowić kilka zapadających pod melodyczną czaszkę hitów (tylko znowu szkoda, że tak pięknie śpiewający zespół Andersena leci playbackami). Świadczy także pomysł, że Tymoteusz wśród ptaków ma, jak największy Klucznikowy prebój, Trzej muszkieterowie, już niebawem, bodaj na Dzień Dziecka, trefić w plener, na Scenę Letnią. I słusznie!

Czasami odbiorca starszy o 60 lat od mej uroczej sąsiadki z premiery odkrywa w sztuce anachronizm. Oczywiście „zawiniony” (to dzisiejsza uwaga) pzez autora bajki, a być może przegapiony przez reżysera. Konia z rzędem już nie dzieciom, ale ich rodzicom z wolnościowego pokolenia początku końca XX wieku, którzy rozumieją, dlaczego podkradająca ptakom ich dzieci in spe Lisica rozmarza się na myśl o zjedzeniu „jajek po wiedeńsku”. W czasach upadku śniadań kawiarnianych, takich jakie oferowała 30-40 lat temu np. śp. Lublinianka (nie mylić z obecnym Grand Hotelem) jest to specjał spoza masowej imaginacji. Ale mnie tęsknota za tamtym zapomnianym smakiem C.K.-specjału, jeszcze bardziej utwierdza w głębokim wobec spektaklu afekcie., Sprowadza się on do dwóch słów: To lubię!

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: