Późny powrót

Święta minione, podczas których myślimy o zupełnie innych wartościach, spowodowały, że na boczny tor odstawione zostały różne rozliczenia kulturalne z wydarzeń zagarniętych już przez służebnicę świąt tych zadusznych – kostuchę Przeszłość. Okoliczności nie poprawiają samopoczucia. Pozostaje kacenjammer, że człek nie wyartykułował wszystkiego, co miał wcześniej do powiedzenia. Nie podzielił się refleksjami, którym zabrakło jednego: upublicznienia.

To już ostatni gwizdek, żeby powrócić do nich. Bo od dziś się znowu dzieje! I to intensywnie.

Wiem, że to działka mocno specyficzna i przeze mnie raczej doceniana niźli kochana, ale nie sposób nie zauważyć, iż do Chatki Żaka powraca znowu i to w jubileuszowej wersji Studencki Festiwal XXV Epidemia Piosenki Turystycznej Bakcynalia 2011. Z czasem zmieniłem stosunek do imprezy, która ongiś mało mnie wzruszała. Jeżdżę (i piszę o tym!) na Roztocze, do Puszczy Solskiej i jej cudu neokulturowego największego – Leśniczówki pod Góreckiem Kościelnym, gdzie otrzymuję lekcję pokory, iż tak wspaniale mogą się trzymać ze sobą w swej turystycznej miłości bakcynaliowi animatorzy sprzed ćwierćwiecza, członkowie UMCS-PTTK-owskiego Uczelnianego Klubu Turystycznego Mimochodek. Ta ekipa zaraziła też swą pasją następców. Najlepszym przykładem przedstawiciel drugiego mimochodkowego pokolenie, Łukasz Miazek, syn Małej i Murzyna, który – z tego, co wiem – do zaistnienia 25. Epidemii dołożył serca i działań najwięcej. Jak mógłbym zawieść tych niezwykłych ludzi? Jak mógłbym się dziś, w piątek 4 listopada o godz. 19 nie zjawić się w Chatce na koncercie Graj Graj jeszcze graj – dzień dobry Lublinie!? Tym bardziej, że wystąpią przyjaciele, którym zawdzięczam wiele wzruszeń – Wątli Kołodzieje (laureaci Bakcynaliów1976) i federacyjny bard Marek Andrzejewski (ponoć – nie pamiętam! – laureat z lat 80.) oraz legenda gatunku – Wolna Grupa Bukowina? Do programu drugiego dnia jubileuszowego festiwalu odsyłam pod adres www.bakcynalia.art.pl Sam nie zdołam skorzystać z sobotnich propozycji organizatorów.

Powodem jest start tego dnia wydarzenia, które zmitygowało mnie, że to ostatnia szansa rozliczenia się z jego teatralnym poprzednikiem. Nie z własnej winy nie uczestniczyłem w konferencji prasowej poprzedzającej XV Międzynarodowe Spotkania Teatrów Tańca i nie za bardzo wiem, kiedy rozpoczyna się główna część jubileuszowej odsłony naszego bardzo – tu akurat odpowiadam za to, co mówię – pięknego festiwalu. Cieszę się natomiast niezwykle, że pierwszy punkt udostępnionego nam programu głosi, iż jutro, 5 listopada o godz.
19 w Warsztatach Kultury przy Popiełuszki Grupa Tańca Współczesnego Politechniki Lubelskiej premierowo zaprezentuje spektakl Cokolwiek stanie się. Radość płynie z faktu, że po kilku latach twórczego milczenia, podpisuje się pod nim jako choreograf Hanna Strzemiecka, twórca GTW PL i spiritus movens tanecznego festiwalu, osoba, która oddała prowadzenie grupy i MSTT w ręce swych wychowanków, a której wpływ na kształt polskiego teatru tańca wprost trudno przecenić. Bardzo wierzę, że najnowsza premiera Hanki mnie nie zawiedzie!

A teraz, po tak strasznie długim wstępie i zbudowaniu jakiegoś tam malutkiego alibi, daję już sobie bezczelnie prawo tak późnego powrotu do wciąż interesującej nas imprezy, do poprzednika MSTT – XVI Festiwalu Konfrontacje Teatralne. Alibi człon drugi: może jednak byłoby nie w porządku nie podzielić się uwagami i wspomnieniami, które płynęły z wielodniowych przeżyć. Gdybym żył na udry ze swoim dziennikowym szefostwem, mógłbym te zapiski sprzedawać w oddzielnych textach wypełniających blog. Nie ma takiego problemu! Dlatego zaistnieję jako rozdzialiki tego wpisu.

Jeszcze o wystawaniu

Nie zmieniłem zdania. Zmuszenie do oglądania na stojąco Święta Wiosny, spektaklu w reżyserii i w gołym wykonaniu Mikołaja Mikołajczyka i Tomasza Bazana pokazanego w Studiu TVP Lublin, zniechęciło mnie do całego „wsadu” Maat Festiwalu Peryferie ciała w konfrontacyjne wydarzenie. Chociaż dużo lepiej przyjąłem przymus oglądania w wertykalnej pozycji popisu mego brata po obłym ciele, zawsze dowcipnego Rafała Dziemidoka pt. Królik, śmierć i konkurs ujeżdżania (królik raczej przypominał żabkę), firmowanego jako Koncentrat, stosunku do przedsięwzięcia nie dało się już zmienić. Niech mnie Dziemidok zachwyca – oby! – w przyszłym tygodniu na Spotkaniach Teatrów Tańca jako członek zawsze rozweselającej publiczność tego festiwalu grupy  Dada von Bzdülöw. A jak już nie może, to niechaj zostawia na proscenium ową skrzynkę garderobianą(?), na której dało się jednak jakoś przysiąść podczas jego popisu. A co do Maat Festiwalu – którego kolejne spektakle, nawet je krzywdząc, skrzętnie omijałem – to Konfrontacje uratowały jego reputację. Bazan już od dawna mieszka w Warszawie, w CK nie ma prawie żadnego zaplecza organizacyjnego i ten festiwal umarłby śmiercią naturalną, gdyby nie nagły, wręcz niespodziewany gest szefa Konfrontacji Janusza Opryńskiego, który przytulił do nichże tych pięknoduchów i nakazał swej – bardzo eksploatowanej – załodze pracowniczej (czytaj: Biuro Organizacyjne Konfrontacji) zajęcie się tym artystowskim pryszczem.

Charms, mój Charms!

Krytyk nie powinien się przyznawać do takich sytuacji. To wprost niedopuszczalne, że idzie na przedstawienie i dopiero po kilku minutach wpada w konfuzję: przecież ja to już widziałem! Ale podłożę się. Mnie się to zdarzyło na spektaklu Starucha wg Daniela Charmsa z warszawskiego Teatru Ochota w reżyserii Igora Gorzkowskiego. Był on już -jako koprodukcja naszego Teatru Centralnego – pokazywany kilka miesięcy temu w Warsztatach Kultury. Pomimo znaczących kreacji, szczególnie Andrzeja Mastalerza (ubolewałem – pamięci odpryski – że na swój wysoki poziom aktorstwa nie wspiął się Adam Ferency), sztuka wg prozy zakatrupionego przez system Stalina twórcy leningradzkiej grupy Obeirutów nie zapadła tak w pamięć, jak młodzieńcze zetkniecie się z realizacją sztuki Charmsa, od tamtej pory mojego Charmsa. Mija, albo zaraz minie 45 lat od tego wydarzenia. A ja wciąż będę powtarzał, że to, co mnie spotkało wtedy, pozostaje w TEATRZE najlepsze, a może (optyka młodości zaślepia!) i w całym życiu. To była Elżbieta Bam Charmsa wystawiona w Chatce Żaka w reżyserii Andrzeja Rozhina, z ge-nial-ną kreacją Barbary Michałowskiej-Rozhin w tytułowej roli i w odlotowej, schizofrenicznej (tak niestety skończyli) scenografii Elżbiety i Leona Barańskich. Jakże, zatem mogę pamiętać mały, przyczynkarski przypadek niejakiej Staruchy?

Jest różnie

Między nami dobrze jest. Chyba dobrze, skoro nie lubi się twórczości ob. Mysłowskiej Doroty i nie do końca reżyserskich popisów ob. Jarzyny Grzegorza z TR Warszawa (jakże by przez usta przeszła mu stara nazwa Teatru Rozmaitości?!), a tu nagle porusza Cię czujna ironia podsumowująca nasze medialne dewiacje i uzależnienia. Fantastyczny spektakl z cudownym udziałem żywotnej i magnetycznie charyzmatycznej 95-letniej Danuty Szaflarskiej i kilkoma jeszcze niebagatelnymi kreacjami, na czele z rolą Adama Woronowicza, znanego nam jako Fiodor z Braci Karamazow duetu Dostojewski-Opryński w produkcji Teatru Provisorium. Ale o osądzie, że nie zawsze jest (teatralnie) dobrze i różnie potrafi być, decyduje końcowa scena spektaklu. Mam tę frajdę, że niekiedy (oj, coraz rzadziej!) zasiadam obok (albo prawie obok – liczą się łączące fluidy) Pięknej Osoby, z którą potrafimy mieć podobne, rzec można, równoległe refleksje. W tej kwestii wystarczyło kilka sekund. Zawyrokowaliśmy – jakkolwiek to brzmi, – że spektakl byłby dużo lepszy bez „bebechowej”, patriotycznie rozliczeniowej sceny zamykającej Między nami dobrze jest. Można jeno zapytać, jaka zołza partyjna zmusiła rewolucjonizujący (przynajmniej tak mu się wydaje) teatr do takiego gestu?

Włodki dwa

Powinienem, dla pełnego porachowania się z Konfrontacjami’2011, napisać jeszcze o swym, nawiązującym do studenckich tradycji, osobistym udziale w fascynującym formalnie i pieśniowo „więziennym” przedstawieniu Edyp. Psia klatkaCentrum Sztuki Współczesnej DAKH w Kijowie i o zadziwieniu, w jakie wpędził mnie Teatr Dramatyczny im. J. Szaniawskiego z Wałbrzycha werystyczną rozprawą z ojczyźnianymi mitami pt. Niech żyje wojna!!!. Ale powyższego textu aż za wiele. Dlatego skrót i na koniec powrót do początku. Festiwalu!

W czasie uroczystego otwarcia 16. Konfrontacji w Teatrze Muzycznym, Dyrektorowi Festiwalu Januszowi Opryńskiemu przydarzyło się przejęzyczenie. Dla mnie i – jak się okazało – nie tylko dla mnie, bo jeszcze dla kilku, kilkunastu osób, zdarzenie o znaczeniu symbolicznym. Chciał komisarz, jak to się niedawno nazywało, festiwalu, zaprosić na scenę sprzyjającego mu od dwóch kadencji zastępcę prezydenta Lublina Włodzimierza Wysockiego, a wyszło mu, że anonsuje wejście Włodzimierza Staniewskiego. Gdy się zorientował, co nabroił, wpadł w ogromną konfuzję, tym bardziej, że wiceprezydent nie pomknął na proscenium jak strzała, żeby Janusza z niej ratować. Wysocki opowiedział mi potem, przy okazji finału Międzynarodowego Festiwalu Organowego, że Opryński wielokrotnie go za swoje faux pas przepraszał, a on mu powiedział: – Ty nie przepraszaj mnie, przeproś Staniewskiego!

Czy Państwo wiecie, o co chodzi? Jeśli nie za bardzo, to śpieszę z wyjaśnieniem. Półtorej dekady temu zawiązało się ciało mające na celu odrodzenie tradycji już wtedy legendarnych Konfrontacji Młodego Teatru z końca lat 70. przeszłego wieku. Udziałowcami inicjatywy stali się najsłynniejsi, wciąż działający twórcy tzw. Lubelskiego Zagłębia Teatralnego: Janusz Opryński, szef Provisorium, już wtedy rozpoczynającego znaczący flirt z Kompanią Teatr, twórcy: OPT Gardzienice – Włodzimierz Staniewski i Sceny Plastycznej KUL – Leszek Mądzik oraz wycofujący się raczej w tym czasie z działalności artystycznej kreator Teatru NN (zaraz też Ośrodka Brama Grodzka) Tomasz Pietrasiewicz i najmniej ważny w tym towarzystwie, uwzględniany raczej z powodu możliwości korzystania przez festiwal z najlepszej w mieście sceny, ówczesny nieszczęsny dyrektor Teatru Osterwy, niejaki Karpiński. Podstawowym ustaleniem inicjatorów była dyrektywa, że kolejne Konfrontacje komisarycznie będą programowo kształtować trzej pierwsi artyści. Udało się to – z bardzo różnymi skutkami – w kilku zaledwie odsłonach festiwalu. Spolegliwy, co najwyżej pracujący na swą chwałę Mądzik, nie stanowił wielkiego problemu i zadziwiająco szybko został z układu wyautowany. Szybko natomiast doszło do kontrowersji na linii: dyr. festiwalu Opryński i komisarz kolejnej edycji – Staniewski. Gentelmani nigdy się do końca nie dogadali a, nam, mnie – spróbujcie zpytać zainteresowanych! – nie sposób wyrokować, komu oddać rację.

Rok temu – i było to piękne! – przy okazji jubileuszowej edycji Konfrontacji, ich dyrektor Janusz Opryński przyznał się, że jego największą porażką stało się to, iż nie potrafił przekonać do uczestnictwa w festiwalu ekipy Włodka (Staniewskiego, nie Wysockiego!) . Nie wiem czy to nie nazwać porażki ciągiem dalszym i jak reagować na manifestację ekipy z Ośrodka Praktyk Teatralnych. Wiem natomiast, że gdyby panowie artyści nie grali sobie na nosie, to XVI Festiwal Konfrontacje Teatralne byłby o niebo ciekawszy, gdyby rozbujałą, dziewięciodniową imprezę nie dopełniały poetycko obce alternatywie teatralnej cielesne incydenty Maat Festiwalu, tylko – nie bacząc na kretyńską nazwę –  Festiwalu Teatrów Błądzących 2011 w Gardzienicach, którego kuszących propozycji nie dało się sprawdzić, bo miały miejsce podczas ostatnich trzech dni Konfrontacji.

Czy to nie zakrawa na zgrozę?

Kategorie: /

Tagi: / / / / / /

Rok: