Pranie delikatne

Da się bez wątpienia wskazać mnóstwo dużo ładniejszych samotnych tych placówek zanurzonych w głębię borów. Otoczonych gęstą zielenią, wiekowymi drzewami pochylonymi się nad jedną z dziesiątków polan, na których zazwyczaj królują. Tych przyjaznych dla zwierząt, bo odciętych od tłumów przypadkowych turystów, ostoi spokoju i wiecznego trwania w zgodzie z naturą. Sam znam takich wiele. Jednakoż – przynajmniej dla człowieka, przepraszam, kulturalnego, miłośnika literatury, poezji – to ta na zawsze w kraju nad Wisłą pozostanie najsłynniejsza. Leśniczówka Pranie. Tak słynna, że chociaż o jej dającej twórcze natchnienie urodzie da się jedynie powiedzieć, że decyduje o niej położenie na skarpie nad wijącym się poniżej cudownie rynnowym jeziorem Nidzkim (no, może jeszcze robi swoje obrastające dom winorośle, bowiem otaczająca go Puszcza Piska tu wybitnie łysawa), to sama nazwa zupełnie zatraciła swe podstawowe znaczenie. Gdyby jednak do niego powrócić przy lekturze wydanej przez Znak biografii Konstanty Ildefons Gałczyński. Poeta niebezpieczny, jej autorka Anna Arno (pseudonim), podchodząc do tematu, w może już w trakcie pracy, nastawiła sobie program, który w urządzeniu stojącym w łazience za „węgłem” mieszkania piszącego te słowa, nazywa się „pranie delikatne”. Czyli takie bez użycia nadmiernych temperatur, dla zachowania barwy i kształtu poddanej temu procesowi materii. I kto wie, czy – ze sporymi uwagami – nie chwała jej za to.

Można doprawdy tych uwag do biograficznego opus magnum (?) Arno składać wiele. I tak się dzieje. Te nieliczne, najbardziej zjadliwe recenzje – z lubością przywołujące opinie największych adwersarzy autora „Zaczarowanej dorożki” – Adama Ważyka, Jana Lechonia czy Czesława Miłosza – pomińmy z powodów, do których będziemy tu powoli zmierzać. Księga, która została opublikowana przed grudniową (2013) 60 rocznicą śmierci Gałczyńskiego doczekała na szczęście takich ocen dużo więcej. Podchodzących do tytanicznej pracy wykonanej przez absolwentkę historii sztuki w Institute of Fine Arts na Uniwersytecie Nowojorskim z większą wyrozumiałością, aczkolwiek o różnej temperaturze wypowiedzi. Nie one są w tym miejscu głównym obiektem zainteresowania, ale – darując sobie z tego względu nazwiska – chyba warto zanurzyć się na moment w tej różnorodności. Np. „Anna Arno, autorka nowej biografii Gałczyńskiego, robi wiele, by pogodzić uczciwość wobec czytelników z lojalnością wobec swego bohatera. Rozstrzyga wszelkie wątpliwości na jego korzyść, szuka drugiego dna czy ironicznego mrugnięcia w najbardziej wątpliwych, kompromitujących tekstach czy życiowych decyzjach autora „Skumbrii w tomacie”. Często jednak jest to mission impossible”. Trudno się nie zgodzić. Podobnie jak gdzieś indziej: „Mówi się, że biografie w pewien sposób pomagają w odkrywaniu niezliczonych twarzy opisywanych artystów. Jeżeli rzeczywiście taki cel biorą na swoje barki kolejni twórcy książek o Gałczyńskim, to mierzą się z zadaniem ponad siły. To właśnie o nim można powiedzieć, że w swoich poczynaniach artystycznych i prywatnych był tak niekonsekwentny, jak to tylko możliwe, a jego życiorys jest splotem wszelkich możliwych sprzeczności”.

Ale już konstatacja, że książka Arno „jest, co trzeba podkreślić z całą mocą, biografią kompetentną, wręcz drobiaz­gową, niezwykle bogatą pod względem zgromadzonych świadectw. Nie spełnia jednak zapowiedzi danej w tytule i powtórzonej w przedmowie, gdzie Arno przypomina o dwulicowości swojego bohatera”. Jakiś godny Karakuliambro żart? Podniesiony do potęgi faktem, że piszący – a zrobił to w poprzedzającym wyrok zdaniu – miał bazę do zgłębienia tytułu biografii, informując, iż sam Gałczyński „napis „niebezpieczny poeta” umieścił na wizytówce”? Zatem padł pod siłą przewrotnego zabiegu, – jeśli wolno mi tak się fraternizować – Pani Anny. Każdy, kto zetknął się z pracą redakcyjną, a także każdy czujny czytelnik wie, że tytuł oraz (druga kolejność) tzw. head – wstępny akapit, decydują o sukcesie u odbiorcy. Sprawiają, że zainteresuje się artykułem, tu – sięgnie po opasłą księgę. A Arno, może – nie wątpmy! – rozbawiona, pozostanie z paradnym alibi dla swego czynu.

Wybaczcie! Nie ma co kryć, że od wydania książki minęło już sporo czasu i opinii o niej się sporo uzbierało. I zapewne aż za dużo tu o tym, co inni o tej biografii poety napisali, ale jest w nich pewien znaczący i prowokujący do reakcji rys. Nikt, z jednym tylko wyjątkiem, nie odwołał się do własnej recepcji twórczości Konstantego Ildefonsa i zaświadczenia, jakie znaczenie miała ona dla młodych pewnej epoki. To – tym razem ujawnijmy nazwisko – Piotr Bratkowski pisał w ub. roku przy rocznicowej okazji: „Urodziłem się w kraju, który mówił Gałczyńskim. Być może żaden z poetów (poza wieszczami) w całych dziejach naszej literatury nie był aż tak popularny jak w połowie XX wieku autor „Zaczarowanej dorożki”. Oczywiście: na okazje oficjalne lepiej nadawał się Władysław Broniewski. Ale to cytatami z Konstantego Ildefonsa zakochani wyznawali sobie miłość. To„Teatrzyk Zielona Gęś” był (jak kilkadziesiąt lat później Monty Python) wyznacznikiem inteligentnego poczucia humoru. To autor „Kolczyków Izoldy” był ukochanym poetą pokolenia zbuntowanych ZMP-owców, walczących w ramach odwilży 1956 roku o polski model socjalizmu z ludzką twarzą. Jego wiersze były szkołą nie tylko poetyckiego gustu, ale wręcz stylu życia”.

Nie jestem zwolennikiem pisania recenzji w pierwszej osobie, ale trochę bezradny, trochę ośmielony Bratkowskim, pozwolę sobie na osobisty wątek przy podejściu do tej biografii. Nie byłem na szczęście w ZMP. W 55 r. dopadała mnie dopiero podstawówka. W Świdniku, który nazywano do protestów roku ’80 miastem socjalistycznym (WSK = Nowa Huta). W takiej otoczce, przy zaklebnowanych po… i wojennymi przejściami rodzicach, wiedza nie tylko o literatach, ale i dziejach Polski Ludowej nie miała sposobu się ujawnić. Zresztą, co gówniarza to mogło obchodzić? Ale z czasem jakieś wentyle zaczęły puszczać. W liceum – już pod nazwą, o ironio, W. Broniewskiego – ulegają chętnie wpływem nawet PRL-owskich tygodników kulturalnych, zaczęliśmy, w niewielkiej grupie, popatrywać na rodzimą spuściznę literacką, szczególnie tą powojenną, skoro wśród dozwolonych współczesnych lektur był jeden jedyny, Andrzejewski z „Popiołem i diamentem”? Wtedy objawił się nam „zielony Konstanty”, fakt, że w zadziwiającej (prawa młodości) triadzie z Mrożkiem i… Witkacym, ale był pierwszy. Co tam świadomość (oj, była!), że Gałczyński popełnił tekst zamulającej od dzieciństwa mózg – fakt, że ze świetną muzyką twórcy „Mazowsza”, Tadeusz Sygietyńskiego – pieśni „Ukochany krajumiłowany kraj, Ukochane i miasta, i wioski”? Jakżeby świd.-lubelski prowincjusz by nie mógł nie reagować opętańczym śmiechem na lubelską lokalność z „Listów z ‘Fiołkiem’” pt. „Biłgorajscy humoryści”? To jeden z nich, niejaki Bukaszka, pouczał autora: – Dowcip, drogi panie Konstanty, to konstrukcje, a konstrukcja musi być prosta i zrozumiała. Np…” I tu walił: „ DWIE BABY W WANNIE: Dwie gołe baby kąpały się w wannie. W pewnej chwili zderzyły się pośladkami i tak klasnęło, że nie macie pojęcia.”

Dodam jedynie, w ramach sercowych wyznań, – jak to ładnie nazwał Grzegorz Turnau – psychofana Gałczyńskiego, że w całym swym życiu (brak talentu) nauczyłem się na pamięć tylko trzech kawałków literackich. Najważniejszy właśnieście odczytali. Równocześnie, już w owych czasach, zaczął się rodzić bunt wobec wszechobecnego kombatanctwa. Tendencji rozliczeniowych i tej szaleńczej naszej narodowej pasji, żeby „wrogowi” (cudzysłów to element litościwości wobec jej mocodawców) dokopać, wykasować go, zniweczyć…

Dlatego chapeu bas przed pracą Arno, cokolwiekby adwersarze nie chcieli twierdzić. Nawet jak ktoś podsumowuje autora tak kochanej w liceum „Zielonej Gęsi” pytaniem i wyrokiem: „Jak to się stało, że zapominamy o ciemnej stronie charakteru Gałczyńskiego, który sam pisał, że jest „poetą-alkoholikiem” i „psem na forsę” (…)? To proste – Gałczyński upoetyzował swoje życie, uczynił z niego barwną legendę, którą zauroczył czytelników. A także – jak się okazuje – biografów”.

Nad księgą laureatki Nagrody „Zeszytów Literackich” za debiut w dziedzinie poezji unosi się chmurka – niezrozumiałej zapewne dla pokoleń II RP, wojny i jej wieloletnich skutków – czułości wobec Mistrza, brata, braciszka po piórze… Chmurka zwiewna, tak właśnie delikatna, która – autorka to najwyraźniej wie – może zostać zaraz zakryta przez dużo większą, czarną i jak najdalszą od wyrozumiałości. Wynajduje więc Arno łagodzące niecności próby, o szlachetnym obliczu alibi dla idola. Tom skrzy się anegdotami, niekiedy absolutnie paradnymi, godnymi annałów cyganerii całego świata. Jak ta o niemożliwości przystosowania się do stanowiska w przedwojennym Konsulacie Generalnym w Berlinie (ponoć na biurku postawił kartkę Noli me tangere [Nie dotykaj mnie], a to wszak dla katolików herezja, bowiem słowa te, wg. Jana, miał wypowiedzieć zmartwychwstały Chrystus do Marii Magdaleny – świadectw w sztuce europejskiej aż w nadmiarze). Niezapomniany Edmund Osmańczyk, wspominał wystąpienie Gałczyńskiego podczas okolicznościowej akademii z okazji święta 11 listopada 1932, jak ubrany w smoking i lakierki poeta z powagą odczytywał dane z „Małego rocznika statystycznego” o wzroście produkcji mydła, sody kaustycznej, etc. A po półgodzinnej litanii „Konstanty złożył starannie książeczkę i wsunął ją z powrotem do kieszeni smokinga. Wśród grobowej ciszy podkreślonej skwierczeniem łojowych świec Konstanty chrząknął i rozejrzał się ze zdumieniem po sali. – Czyż wymowa tych cyfr nie wystarczy? – zapytał z wyrzutem, a po chwili dodał: – Wobec wymowy liczb milkną słowa poety”. Albo jeszcze, żeby nie przesadzić, coś ze wspomnień żony, „srebrnej Natalii”, jakże budujących dla nienawidzących narzuconych lektur uczniaków: „Zdaje mi się, że nigdy w jego ręku nie widziałam żadnej powieści. Zdaje mi się, że poza „Klubem Pickwicka”, „Madame Bovary” i „”Kuzynką Bietką” w ogóle żadnej powieści nie przeczytał. Mówił, że śmiertelnie nudzi go fabuła”. No, ale ten czterojęzyczny artysta, dzięki czemu może przetrwał oflag, miał, jak zaświadczał Stern, w swej bibliotece klasyków rzymskich, Kochanowskiego, naszych romantyków, „No i oczywiście całego, E.T.A. Hoffmanna, którego ubóstwiał”. Dacie wiarę?

Praca Anny Arno to potężna księga. 464 stron słusznego rozmiaru 165 x 235 mm. Dająca – skrupulatnie wykorzystaną! – możliwość sięgnięcia do dziesiątków, setek źródeł . Jednak przy tym pozbawionych natrętnego komentarza, wyroków Katona, pouczeń i indoktrynacji. Co zatem wypełnia aż taką masę papieru? Autorka, niewątpliwa fanka Konstantego Ildefonsa, sięgnęła po modus (vivendi? – to tylko ona wie), prosty, azaliż sprawdzalny. Prezentuje dzieło inkrustowane wprost nieprawdopodobną ilością cytatów z twórczości idola od „Serwus, Madonna”. Jest tak konsekwentna i wyczulona w miłości, że i w tytułach rozdziałów znajdziemy całą masę, jeśli nie bezpośrednich odwołań do jego poezji i żartów, to do – warunkującej je częstokroć – otoczki. To źle oceniany przez niektórych krytyków, pomijających (właśnie!), cały wspaniale rozpracowany w księdze kontekst twórczości bohatera „Niebezpieczonego poety” nacisk autorki na Jego dzieło wymaga prawdziwego uznania.

Pani Anna zastosowała naładowany niepospolitą mądrością zabieg. Definiuje się prosto: Odróżnić człowieka od artysty (ktoś mądrzejszy bardziej elegancko określił to jako rozbieżność między życiem a sztuką). Zastanawiając się chwilę, odnajdziemy w pamięci całe tabuny niecnych kabotynów, artystów szalbierców, imających się niecnych czynów dla odniesienia sukcesu (czyt. pozyskania gotówki lub osobistych, także cielesnych, korzyści)). Tintoretto, który wykolegował konkurencję (m.in. Veronesa) przy zamówieniu malarskiego wystroju weneckiej Scuoli San Rocco; nieznośni dla wielu pod względem charakteru antwerpczyk Rubens i amsterdamczyk Rembrandt; ogromny szereg literatów szczególnie francuskich o szemranej kryminalnej przeszłości; Picasso, jak ta pszczółka skacząca z kwiatka na kwiatek, zaliczający (pardon) kolejne przygody miłosne. O współczesnych artystach nie śmiem wspomnieć.

Dlatego Arno, wcale nie unikając bolesnych tematów związanych z „zielonym Ildefonsem”, ciemnych momentów jego życiorysu, ba!, poświęcająca im wiele stron opusu, nigdy chyba nie włożyłaby mu w usta słów wypowiedzianych przez bohatera jakiegoś filmie powstałego po przeciwległej stronie kraju, w którym kończyła studia. A od dziecięcia Hollywoodu usłyszeliśmy ongiś wyznanie: „Urodziłem się bez sumienia”. Wręcz przeciwnie! Ona, nawet po najbardziej gorzkich słowach, odnajdzie, także poza swą książką, nutę zrozumienia, czułości: „ Z pewnością miał dar, który można nazwać lekkością słowa. Pisywał wiersze, które z założenia miały być łatwe: satyryczne, przeznaczone do śpiewania; ale są też inne, które ukazują głębokiego i targanego sprzecznościami człowieka. Wystarczy wspomnieć „Notatki z nieudanych rekolekcji paryskich” czy „Niobe”. Splatał odległe skojarzenia, miał też niezwykły słuch na język”. I jeszcze o obliczu poety wg niej najbliższym prawdy: „ – On lubił się kreować, zakładać maski, błaznować. Ktoś go kiedyś porównał do Chaplina – nie ma nic śmieszniejszego niż Chaplin, ale pod makijażem przeziera smutne oblicze klauna”.

Tak, bez wątpienia pamięta – to a propos pomijanej tu, ze względów antykombatanckich, współpracy Gałczyńskiego współpracy z faszyzującym „Prosto z mostu” – jego list do słynnego Jerzego Borejszy, w którym płakał: „publicznie potępiam raz na zawsze moją przeszłość”. Jak również dodać coś b. słusznego, dziś najważniejszego: „Zadziwia aktualność jego twórczości satyrycznej. Diagnoza Polski i Polaków zawarta w „Zielonej Gęsi” chyba jeszcze długo pozostanie aktualna. Na pewno bywał koniunkturalistą, potrafił schlebiać każdej władzy, ale także każdy rząd podgryzać. Na dnie tego wszystkiego jest szalenie trzeźwy i prawdziwy osąd rzeczywistości. Może najbardziej widać to właśnie w „Zielonej Gęsi”.

Idę do łazienki ucałować urządzenie nastawione na program „pranie delikatne”!

Paradoks polega na tym, że choć w czasach stalinowskich Gałczyński robił okropne rzeczy, to zarazem jest to okres, gdy budzi najżyczliwsze uczucia czytelnika. Czy dlatego, że jest na ostatniej prostej wiodącej ku przedwczesnej śmierci? Czy może raczej – bo samemu uczestnicząc w szczuciu – jest poetą zaszczuwanym z nieporównanie większą mocą? A może decyduje tu nasza wiedza o tym, że niewielu pisarzy przeszło przez stalinowskie błoto suchą nogą?”

 

Twórca „Serwus, Madonna!” przez całe życie, z rzadką u siebie konsekwencją, dekonstruował patetyczny etos romantycznego poety wieszcza. Mieszał powagę z satyrą, a ton wysoki z niskim. Przede wszystkim jednak prowokacyjnie twierdził, że pisze dla pieniędzy.

(był duchowym ojcem Agnieszki Osieckiej, a po wojnie po jego wiersze sięgały dziesiątki piosenkarzy: od Marka Grechuty po Kazika Staszewskiego). Jednak nie wydaje się, by to pieniądze były jego głównym motorem napędowym. Głośno o nich gadał, aby ukryć nieokiełznaną ambicję i dążenie, by być właśnie królem podwórka. Skoro liberałowie go nie chcieli, poszedł do ONR-owskiej konkurencji. Pod koniec lat 30. „Prosto z mostu” doścignęło nakładem „Wiadomości Literackie” i było coraz chętniej czytane wśród sfrustrowanej młodzieży.

Paradoks polega na tym, że choć w czasach stalinowskich Gałczyński robił okropne rzeczy, to zarazem jest to okres, gdy budzi najżyczliwsze uczucia czytelnika. Czy dlatego, że jest na ostatniej prostej wiodącej ku przedwczesnej śmierci? Czy może raczej – bo samemu uczestnicząc w szczuciu – jest poetą zaszczuwanym z nieporównanie większą mocą? A może decyduje tu nasza wiedza o tym, że niewielu pisarzy przeszło przez stalinowskie błoto suchą nogą?

Chcieliście ludu, no to go macie, skumbrie w tomacie, pstrąg.

sy.

Martą (Marutą) Stobiecką – pierwowzorem nawiedzonej poetki-grafomanki Hermenegildy Kociubińskiej – zjawił się w końcu w Krakowie.

„.

Dla wielbicieli poety tego typu prost(acki)e rymy są dowodem na to, że Gałczyński zawsze pozostawał sobą. I że nawet w socrealistycznych utworach przemycał kpinę z państwowego mecenasa, któremu trzeba sprostać, mimo pogardy dla celów i metod jego postępowania.

Mówi się, że biografie w pewien sposób pomagają w odkrywaniu niezliczonych twarzy opisywanych artystów. Jeżeli rzeczywiście taki cel biorą na swoje barki kolejni twórcy książek o Gałczyńskim, to mierzą się z zadaniem ponad siły. To właśnie o nim można powiedzieć, że w swoich poczynaniach artystycznych i prywatnych był tak niekonsekwentny, jak to tylko możliwe, a jego życiorys jest splotem wszelkich możliwych sprzeczności. W „Niebezpiecznym poecie” Anna Arno podejmuje się więc nie tylko przedstawienia zawiłości jego poezji, ale także próbuje rozpracować wszelkie odcienie jego złożonej biografii. Materiału do analizy otrzymała od samego poety co niemiara.

Arno podkreśla to literackie przechylenie w swojej biografii bardzo dużą ilością fragmentów wierszy poety, którymi praktycznie na każdej stronie przeplata historię z jego życia. Taka struktura tekstu najlepiej oddaje życiorys samego Gałczyńskiego – tam, gdzie poeta nie może bronić swojego postępowania, robi to za niego jego wspaniała, ponadczasowa poezja.

Poeta i wrażliwość (A. Arno, Niebezpieczny poeta. Konstanty Ildefons Gałczyński)

Biografia Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego układa się w szereg opowieści, których źródłem jest życiorys poety, ale tak naprawdę wychodzą one poza świadectwo jednostkowego istnienia. Ta wielość zagadnień i bogaty kulturowo-społeczny kontekst to niewątpliwie atuty książki Arno. „Niebezpiecznego poetę” możemy więc czytać jako biografię twórcy – tak po prostu. Da się jednak tę publikację potraktować jako próbę pokazania i uzasadnienia wątków pojawiających się w utworach Gałczyńskiego. Kolejne etapy życiorysu poety opowiadane są równolegle ze wskazywaniem analogicznych wątków w jego twórczości oraz z sugerowaniem takich a nie innych powodów sięgania po określone tematy. Lektura biografii okazuje się więc także intrygującym przewodnikiem po dziełach zebranych autora „Kroniki olsztyńskiej”. „Niebezpieczny poeta” to również jeszcze jeden portret twórcy pokonanego przez nałóg. Arno z wyczuciem, ale bez zbędnego wybielania, pokazuje momenty upadku w biografii Gałczyńskiego, gotowość stawiania alkoholu ponad wszystko czy depresję wynikającą m.in. z wieloletniego picia. Książkę tę można by równolegle poznawać z biografią Władysława Broniewskiego autorstwa Mariusza Urbanka. Poeci mieli przecież nie tylko ten sam problem z alkoholizmem, ale i istotny dla biografii etap współpracy z systemem komunistycznym. Co ciekawe, w sensie ludzkim powojenny dramat Broniewskiego wydaje się o wiele bardziej zrozumiały, niż zachowanie Gałczyńskiego, który nie licząc się z uczuciami żony, przez pewien czas nie dawał znaku życia, świetnie się bawiąc i nie mogąc się zdecydować, z którą kochanką chce spędzić czas. Wątek ten szczególnie zapada w pamięć. Uderza bowiem brakiem wrażliwości w stosunku do tej, którą tak gloryfikował w swojej twórczości i którą uczynił dla historii literatury „srebrną Natalią”. „Niebezpieczny poeta” staje się także barwnym portretem środowiska literackiego – tego przedwojennego i tego powojennego. Mamy więc tutaj momenty mroczne, jak np. beztroska współpraca Gałczyńskiego z coraz bardziej faszyzującym „Prosto z mostu” czy nagonki na pisarzy, którzy nie tworzą zgodnie z linią partii, ale i zachwycające, jak np. twórczość kabaretowa czy wpisana w los Gałczyńskiego historia „Przekroju”. Autorka nie pomija również znaczenia leśniczówki Pranie, która w schyłkowym okresie życia, stała się dla poety miejscem doskonałym i na nowo uruchamiającym wenę twórczą. Zostaje również przywołany konflikt z Czesławem Miłoszem, który określał Gałczyńskiego mianem „barda Polski Ludowej”.

Wszystkie te wydarzenia Arno rekonstruuje z różnorodnych materiałów: licznych wydanych wspomnień, niepublikowanych listów i zapisków, prywatnych rozmów z ludźmi, którzy z poetą się jeszcze zetknęli. Starannie kreśli kontekst kolejnych epok, w których żył i działał jej bohater, ale nie przesadza z dekoracjami – to postać Gałczyńskiego pozostaje tu zawsze w centrum uwagi. Autorkę stać na empatię, a przynajmniej próbę zrozumienia złożonych motywacji, ale żadne kontrowersje nie zostały tu chyba przemilczane. Każdą wątpliwą decyzję pisarza Arno naświetla z wielu perspektyw. Swoich śledztw nie przeciąga jednak w poszukiwaniu taniej sensacji – historia broni się tu sama.

Gałczyński z „Niebezpiecznego poety” bowiem to postać wielowymiarowa, często nieodgadniona, budząca uznanie, a zaraz potem irytację, drażniąca cynicznym koniunkturalizmem i zaskakująca błyskotliwą autoironią. To pisarz całkowicie osobny i nieprzerwanie inspirujący, który stworzył własny język i nie pasował w pełni do żadnego środowiska, za co zbierał zarówno pochwały, jak i cięgi. Anna Arno w swojej biografii zdołała uchwycić wszystkie te nieoczywistości.

Akcent Nr 2 (136) 2014 – Pranie delikatne

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: