Program bez chaosu

Kurier Festiwalowy – V Międzynarodowy Festiwal Konfrontacje Teatralne, 2000

nr 2 – 4 października 2000

Z Januszem Opryńskim, dyrektorem artystycznym tegorocznej edycji Konfrontacji Teatralnych przed inauguracją festiwalu rozmawia Andrzej Molik

* Wygladza na to, że zdominował Pan Konfrontacje jako ich dyrektor artystyczny. To piąta edycja festiwalu a Pan jest jego komisarzem już po raz trzeci?

– Tak, jestem komisarzem trzeci raz, ale też można powiedzieć, że drugi raz w pełnym wymiarze, bo jak pan pamięta, w zeszłym roku była taka sytuacja, że stanowisko Rady Artystyczej w sprawie komisarza nie było jasne. Na początku w grę wchodziła wersja, że to Cezary Karpiński będzie dyrektorem artystycznym kolejnej edycji imprezy. Potem on nie podjął tematu z uwagi na nawał jakiejś pracy i ja ratowałem festiwal na pół roku przed jego rozpoczęciem, czyli – można powiedzieć – stworzyłem program ratunkowy. Myślę, że wtedy w rozmowach załamała się koncepcja zmiennej, rotacyjnej komisaryczności. Potem do niej wróciliśmy, bo po licznych konsultacjach, doszliśmy do wniosku, że ta idea jest najlepsza. Czyli – wracając do pytania – można powiedzieć, że drugi raz jestem…

* … komisarzem w pełnym tego słowa znaczeniu.

– Tak, dokładnie. Łączę też dwie funkcje, to jest komisarza i organizatora zajmującego się przede wszystkim zdobywaniem pieniędzy. Może dlatego z boku wygląda, że festiwal został zdominowany przez mnie, ale ja absolutnie tak nie uważam. Uważam, że pozycja Włodzimierza Staniewskiego i Leszka Mądzika, członków Rady Artystycznej, komisarzy z innych lat, będzie nadal znacząca. Myślę, że wciąż będą oni bardzo aktywni.

* Skoro tym razem zajmował się Pan kształowaniem programu przez cały rok, to zapewne jest on bardziej dopracowany? Zresztą na konferencji prasowej poprzedzającej festiwal powiedział Pan, że wbrew pozorom – nawet jeśli ktoś może to tak postrzegać – w tym programie nie ma chaosu, nie ma przypadkowych teatrów zaproszonych na Konfrontacje…

– Tak, nie ma. I myślę, że – mimo, że program jest bardzo bogaty, bo w przeciągu czterech dni pojawia się dwadzieścia dwa zespoły, a pamiętam, że gdy Włodek Staniewski robił festiwal, to miał ich pięć, tak, że jest tu co oglądać, jest dużo pracy dla widza – ten program jest czytelny. Jeśli te teatry się przanalizuje i podda refleksji, okaże się, że wszystkie one są teatrami autorskimi. Jest Wschód, Litwa. Strasznie się cieszę, że będzie ona tak bogato reprezentowana.

* Tak bogato, że teatr litewski stał się wiodącą ideą festiwalu?

– Jednak i ma przeciwwagi, do których zaraz dojdę. Ale Litwa… Oskaras Korsunovas, wielki reżyser, myślę, że postać sadowiąca się tuż, tuż za Nekrosiusem, chociaż takich klsyfikacji artyści nie lubią. Jego wielki uczeń. W tym roku Korsunovas odniósł ogromny sukces z Mistrzem i Małgorzatą w Awinionie. U nas zobaczymy dwa jego spektakle, Ogień w głowie i Shoping & Fucking. Jacek Sieradzki w Polityce – używając zresztą świetnego tłumaczenia Szpakowskiej Dupcząc i kupcząc – narzekał na polskie realizacje tych sztuk. Dla mnie Ogień w głowie Korsunovasa jest spektaklem porażającym. Tak trudne tematy, które sięgają dna egzystencji ludzkiej, są wręcz odrażające, w ręku tego reżysera dotykają poezji i metafizyczności a to świadczy o największym kunszcie twórcy.

* I podobno Korsunovas nie gubi przy tym teatru…

– Nie gubi, bo jest wielkim artystą. Jego prace mogła podziwiać publiczność w Toruniu. Widziałem na Kontakcie jego Sen nocy letniej. Temu spektaklowi zarzucano, że jest zrobiony w manierze szkoły teatralnej, ale jest to piętnastu znakomitych młodych aktorów, którzy używając jednego rekwizytu, deski sporych rozmiarów, grają i robią wszystko: i mur robią, i robią teatr, i robią drogę… Są po prostu dziko sprawni. Tak, że myślę, iż trochę prowokujący tytuł sesji towarzyszącej festiwalowi – Czego możemy się uczyć od Litwinów – nie jest przypadkowy. Oczywiście, nie chcę tu pomniejszać zasług teatru polskiego, on jest wielki sam w sobie, ale ideą takich spotkań, festiwali jest wymiana doświadczeń.

* Mamy na tegorocznych Konfrontacjach i drugiego wielkiego twórcę litewskiego teatru?

– Rimas Tuminas pokaże trochę starszy spektakl, Wiśniowy sad Czechowa, nagrodzony na Kontakcie. Tu chciałbym zwrócić uwagę na pewną specyfikę litewskiego teatru, o której mówi Łukasz Drewniak, krytyk teatralny Tygodnika Powszechnego, który polecał ten program: Litwini bardzo długo grają spektakle, eksploatują je po 10-12 lat. Proszę wierzyć, że nie są to jakieś przedstawienia odkurzane, one są autentycznie tak długo grane. I to jest świetne, bo u nas nawet arcydzieła schodzą z afisza bardzo szybko i dla młodych pokoleń są stracone. A ponieważ teatr istnieje dopóki gra, ten wydłużony żywot przedstawień jakby ocala teatr. W Polsce jest to nieznane, chociaż chyba Biesy były bardzo długo grane, coś z 14 lat. Czyli są takie przypadki. Więc chyba chodzi o dobry teatr, który walczy z czasem.

* I dopełnieniem dwóch klasyków będzie jeszcze jeden, mniej znany teatr z Litwy?

– To alternatywny Teatr Gliukai z Kłajpedy prowadzony przez Benasa Sarkę, ciekawą postać. Miałem już okazję się z nim spotykać. Myslę, że jego Popioły, w których operuje gestem i ciałem, też przypadną do gustu naszej publiczności a on wniesie tu wiele pozytywnej energii.

* A w jakim stopniu ten litewski program dopełnią inni goście ze Wschodu, teatry z Moskwy i z Iwanofrankowska czyli Stanisławowa?

– Do Stanisławowa wybrałem się osobiście. Zaprosił mnie Mirosław Griniszin, reżyser pamiętnego Szwejka pokazywanego na drugich Konfrontacjach. Zobaczyłem jego niezwykle piękną interpretację Brechta. Galileo Galilei został zrobiony w teatrze, w którym czuje się jeszcze obecność dawnego reżimu. Jest to ogromny, wręcz przepastny budynek i w tym wszystkim ludzie, ludzie jakby przechowani w niszy. Na przykład wielki scenograf, który do dzisiaj do każdego spektaklu robi mniaturki. Czyli, jeśli gra w nim butelka, to on musi tę butelkę zrobić pomniejszoną, wykonuje makiety a wszystko robi z tak jubilerską precyzją, opowiada z takim uniesieniem duchowym, że spędziłem w jego pracowni naprawdę wielkie chwile. Do spektaklu stworzył maszynę – a uwielbiam takie myślenie scenograficzne – która odkrywa nowe przestrzenie, nowe możliwości. To takie jeżdżące astrolabium, pracownia Galileusza, która przemieszcza się z nim, na której jest on ukrzyżowany jak Jezus Chrystus. Do tego dochodzi muzyka Orfa i powstaje wielki teatr obrazu z udziałem świetnych aktorów, którzy zostali zmuszeni do wielkiego fizycznego wysiłku. Nie wiem czy w naszych teatrach byłoby to możliwe. Z aktorami ze Stanisławowa jest trochę tak, jak z Litwinami, o których Zbyszek Brzoza zawsze mi mówi, że będą się trzymali brzytwy i będą grali. To jest dobre określenie. Z tego powodu warto zobaczyć, jak Gryniszin zrealizował z nimi wielki dramat.

* A teatr z Moskwy?

– Myślę, że teatr blackSKYwhite na Konfrontacjach może – i życzyłbym mu tego – odnieść podobny sukces jak Derievo. Oczywiście, ten teatr jest różny od Derieva, ale jest niezwykle intensywny w obrazie i jak tamten teatr, potrafi być w nim i w oprawie muzycznej bardzo nowoczesny, potrafi tego w Zabawkach Bertranda dosięgnąć. Jest jeszcze w spektaklu niezwykła rola kobieca Marcelli Soltan, aktorki wybitnej. Widziałem ten spektakl na festiwalu we Wiedniu, gdzie razem graliśmy i byłem nim zauroczony. Tak więc Wschód mamy bogaty, jakkolwiek to, co pokażemy, całego go nie wyczerpuje, jako, że zrobiliśmy taki a nie inny wybór. Ale do tego Wschodu można też zaliczyć Operę Pekińską, chociaż przjedzie ona akurat z Zachodu.

* Ale nim do niej dojdziemy, może jeszcze mała dygresaja o przebijaniu się komisarza na ten Wschód. Dochodzą słuchy, że w służbę sztuce i festiwalowi wprzęgnięte zostały nie do końca legalne metody?

– Byłem dwukrotnie na Ukrainie i raz na Litwie. Odbywało się to z wielkimi przygodami, bo w drodze na Ukrainę dojechałem do Przemyśla z Jolą Reputakowską, która była moim przewodnikiem a potem szliśmy szlakiem „mrówek”, czyli przemytników, którzy noszą towar przez granicę. Nie odważyliśmy sie jechać samochodem i mieliśmy słuszną rację, ponieważ nawet Griniszin, który po nas wyjechał wciąż musiał pytać o drogę, bo tam nie ma żadnych znaków. Wróciliśmy ze Stanisławowa podobnie, po dowiezieniu, przeszliśmy przez „zieloną granicę”.

* Wróćmy do Chińczyków. Rok temu stało się nieszczęście, że anonsowana Opera Pekińska jednak do Lublina nie dojechała…

– Bardzo żałowałem, że tak się stało. Uważam, że ministerstwo kultury popełniło straszny błąd nie dając pieniędzy na ten przyjazd. Opera Pekińska była w trasie, grała w Wilnie a więc bardzo blisko. Ja w ogóle zachorowałm na tę operę w Korei, gdzie widziałem jej uczniów. Graliśmy tam Dżumę i przyjechali studenci. Później z nimi korespondowałem i nawet brzydko się zachowałem wobec nich, bo wierząc, że mam możliwość sprowadzić główną Operę Pekińską, mając gwarancje ministerstwa, z ich zrezygnowałem. Z przyjazdu opery nic zatem nie wyszło, ale ona sama do mnie przyszła.

* W Ameryce, podczas tournee Ferdydurke po USA?

– Po jednym z przedstawień przyszła Qi Shu Fang, wielka aktorka opery, która jest po prostu uciekinierką z Chin i porozumieliśmy się na temat przyjazdu jej grupy do Lublina. Opera dwukrotnie przedstawi u nas swój spektakl, ale będzie jeszcze jedno wydarzenie i boję się, że Sala Czarna nie pomieści wtedy chętnych. Qi Shu Fang poprowadzi warsztat, w czasie którego aktorka pokaże, jak się chrakteryzuje, ubiera, jak przygotowuje do przedstawień. Myślę, że będzie to wielkie przeżycie dla widzów, bo sam trening w Operze Pekińskiej – np. wielogodzinne stanie na głowie, aż do omdlenia – prowadzi aktorów do perfekcji. Pamiętajmy też, że Opera Pekińska miała ogromny wpływ na dwudziestowieczny teatr, że wielcy reformatorzy byli zapatrzeni w to, co robią, co potrafią robić Chińczycy. Ja z zachwytem zawsze patrzę na korelacje pomiędzy gestem i muzyką. Ona jest doskonała, w filmie osiąga się to przy pomocy komputera a tu robią to ludzie. Radziłbym widzom, żeby się operze poddali, żeby ona zadziałał na nasze zmysły, na nasze poczucie estetyki, bo tak naprawdę, trudno nam się będzie w niej doszukać głębszych treści, bo to są proste historyjki…

* Opera Pekińska zawsze operje prostą anegdotą.

– Bardzo prostą. I od wielu, wielu lat powtarzaną, czyli jest to rodzaj odgrywania tego samego mitu, rytu. Ale w tym wszystkim, dla nas, dla ludzi teatru, jest szkoła pięknego gestu, poruszania się. To nam bogaci wachlarz możliwości aktora. Pamiętam takie refleksje Czesława Miłosza. Był on już wiekowym człowiekiem, kiedy napisał, że zawsze zazdrości malarzom chińskim, którzy twierdzą, że dopiero w wieku 80-90 lat dochodzą do perfekcji. Czyli nasz Noblista kłaniał się przed warsztatem, przed tradycją doskonalenia kunsztu.

* Zza oceanu przyjeżdża jeszcze jeden teatr?

– Pig Iron. I myślę, że będzie to taki zwiastun amerykańskiego programu, który już w całej rozciągłości pokaże w przyszłym roku Włodek Staniewski. Zdradzam już jego koncepcję, ale mam do tego prawo. Amerykanie grają dwa spektakle, jeden z nich został nagrodzony w Edynburgu. To ciekawa rzecz. Będzie też ten spektakl grany w nietypowej przestrzeni, którą znaleźliśmy po Akademii Medycznej w tym samym gmachu, w którym mieści się Centrum Kultury. Myślę, że teatr ten będzie nawiązywał do wielkiej amerykańskiej alternatywy. Bo jeśli w ogóle można mówić o teatrze amerykańskim, to jest oczywiście góra z Bradwayem i musicalami, ale to też alterntywa Chaykina, Schechnera, Bread and Puppet,, ośrodek La Mammy. To były wielkie teatry! Nie dziwię się, że tam powstało takie alternatywne myślenie, bo tam teatr był zdominowany przez ogromne widowiska a oni chcieli inaczej dotrzeć do widza. Tym bardziej teraz, po pobycie w Stanach, mam dla nich uczucie wielkiego szacunku. Ile to wymagało odwagi, żeby wyjść z takimi propozycjami!

* O ile pamiętam, ofertę zagraniczną uzupełni jeszcze teatr z Belgii?

– Będzie to bardzo piekna adaptacja powieści węgierskiej pisarki Agoty Kristof Zeszyt. Myślę, że ten spektakl poprzez czułość w opowieści, opowieści o dzieciństwie, przypomni nam dobrą tradycję polskiego teatru, że zrobią to właśnie Begowie, ale tam jest jeden Polak, Ryszard Turbiasz, który otarł się i o Teatr Provisorium i o Teatr STU.

* I poprzez jego osobę mamy łącznik z polskimi teatrami i z tym, co pokażą na Konfrontacjach…

– Jeszcze moment, albowiem zapomnieliśmy o Japończyku Atshushi Takenouchi i jego dziele pt. Kamień. Mamy już tradycję pokazywania tancerza butoh, jeszcze innego. Myślę, że ten spektakl będzie ładnie współgrał z Chińczykami, a że publiczność lubelska bardzo ceniła występ poprzedni, sądzę, że i ten też znajdzie swoich wielbicieli.

* Teraz czas na Polskę.

– Zacznę może od ulicy. Na ulicy pojawi się nowa spółka autorska, chociaż jest ona jakby znana, bo to Porywacze Ciał i Usta Usta. Rozszfrujmy to: Porywacze Ciał – wiemy, grupa znana, uwielbiana przez młodą część widowni a Usta Usta to aktorzy, którzy wyszli z Biura Podróży. Myślę, że ich spektakl jest bardzo ciekawy, trochę inny od języka i estetyki panujacej w teatrze ulicznym, tym bardziej go polecam. Będzie zagrany na błoniach obok Zamku, nawet bardziej za Zamkiem.

* Ale ulica, to także, już niemal tradycyjnie poznańskie Ósemki?

– Teatru Ósmego Dnia nie muszę chyba reklamować. Pojawi się ze spektaklem Arka, z wielkimi pięknymi scenami i z głównym bohaterem – chociaż nie wiem czy twórcy nie obraziliby się za te słowa, bo uważają, że to nie tylko to – z ogromnym statkiem Ultimusem, który jest metaforą wszelkich ucieczek z miejsc zniewolonych. Kiedy uzgadniałem z nimi przyjazd, w lipcu w Tygodniku Powszechnym ukazało się zdjęcie do artykułu o Indonezji. Przedstawiony był na nim przeładowany statek, taki z tych, które toną, bo uchodzili nim chrześcijanie, którym groziło wyrżnięcie przez islamistów. Ultimus to trafiona metafora – te statki wciąż gdzieś płyną. Niektórych może irytować ta konsekwencja Teatru Ósmego Dnia a u drugich budzić szacunek, że są tak wierni ludziom, którzy cierpią szukając wolności.

* Uzupełnijmy, że Ultimus powstał na EXPO’98 w Lizbonie.

– To była szansa, żeby ten ogromny rekwizyt stworzyć. Wiem, że ten wybudowany przez Jacka Chmaja jego kolegów wehikuł, który sam w sobie jest dziełem sztuki, jedzie do nas na specjalnej przyczepie.

* A wracając do wspomnianych Porywaczy Ciał, to zaprezentują oni też swój własny spektakl?

– Tak, pod tytułem Vol.7. Jak wierzyć Ewie Obrębowskiej – Piseckiej z poznańskiej mutacji Gazety Wyborczej, autorce, która poświęciła temu spektaklowi wiele ciepłych słów, warto go zobaczyć. Z pewną dozą zazdrości dziennikarka powiedziała, że nie należy do pokolenia, które się może z nim identyfikować. Rzeczywiście, jest coś takiego, że Porywacze Ciał jako jedna z nielicznych grup teatralnych – wcześniej Biuro Podróży – znalazła wspólny język ze swoją młodą widownią. Oczywiście, starsi będą utyskiwać, że może za mało tu zaplecza intelektualnego, ale my wiemy, jaką popularnościa cieszy sie ten teatr. Kiedy rozmawiałem na zebraniu ze swoim biurem, to jego pracownicy wymogli na mnie, że Porywacze muszą zagrać dwa razy, bo inaczej oni nie staną na bramce przed spektaklem. Po prostu wiedzą co może się wydarzyć, jaki tłok może tam panować.

* Mamy też powrót Teatru Kana?

– Zygmunt Duczyński, po wielkich przejściach ze swym zdrowiem, wraca z dwoma monodramami. Można w pamieci odwołać się do jego wielkiego monodramu i wielkiego sukcesu teatralnego, do Moskwa – Pietuszki, ktorego wykonawcą był Jacek Zawadzki. Myślę, że tak naprawdę była to najlepsza realizacja sceniczna według książki Jerofiejewa, a mówię to, przy całym szacunku dla realizacji Jacka Zembrzuskiego i Zbigniewa Zapasiewicza. Cieszę się więc, że Kana powraca do nas i że zaproponuje coś może równie interesującego.

* Z podobnego nurtu jak Kana, także z nurtu dobrego aktorstwa, wywodzi się też warszawski Teatr Montownia?

– Montownia przywozi starszy spektkl, Szelmostwa Skapena, ale ja tego chciałem. Bo pamietajmy, że festiwal musi mieć nowości i ma takie nowości, ale festiwal musi też wypełniać swe obowiązki wobec lubelskiej publiczności i pokazywać jej to, co w kraju zostało docenione. Szelmostwa bodaj były już tu grane, ale wielu krytyków uznało spektakl jako bardzo udaną pracę i dlatego chcemy go jeszcze raz zaprezentować.

* Można przypomnieć, że Montownię stworzyli swego czasu młodzi ludzie po ukończniu szkoły teatralnej. Ale na festiwalu jest jeszcze jeden pokrewny, powołany na podobnych zasadach teatr?

– Studio Teatralne Koło. I teraz widać w tej naszej rozmowie, że coś wynika z czegoś, że nie wymieniamy tylko nazw teatrów, tylko kolejne same cisną się na język. I jest to dowód, że w programie nie ma przypadkowości, że nie rządzi nim chaos. Pamiętam, ze nie mogłem na spektakl Koła pojechać a wzruszył mnie tekst Zofii Kucównej, która napisała, że młodzi artyści nie chcieli czekać w korytarzach po angaże i po prostu sami założyli zespół. I dochodzi refleksja Romana Pawłowskiego, który w Gazecie Stołecznej napisał, że to już kolejny taki przypadek. Bo spójrzmy: Montownia, Porywacze Ciał, także absolwenci wrocławskiej szkoły lalkowej, Studio Teatralne Koło, dzisiejsi absolwenci – to wszystko to nowe zjawisko w teatrze, które widzimy i które jest obecne na festiwalu.

* Koło zamierzyło się przy tym na coś niezwykłego, na prozę Prousta.

– Wiem, że pomaga im w tym bardzo Piotr Kłoczowski, lublinianin, który jest wykładowcą w Akadmii Teatralnej. Absolutnie życzę im sukcesu, bo chociaż jest to porwanie się na bardzo intelektualną, hermetyczną prozę, takie zmaganie się z trudną materią, takie próby w młodym teatrze są potrzebne i są godne podziwu. Prowadzi studio Igor Goszkowski, który był już asystentem Jerzego Grzegorzewskiego. Może, daj Boże, jest to początek narodzin wielkiego twórcy, czego mu życzę, a jeśli stałoby się to na naszym festiwalu, tym większe by było nasze szczęście. I teraz, znowu mamy Proroka Ilię Słobodzianka z Teatru Nowego w Łodzi…

* Niby to teatr repertuarowy…

– … a Mikołaj Grabowski zrobił spektakl z bardzo młodymi ludźmi, których zresztą uczył śpiewać Janek Bernad, twórca lubelskiej Fundacji Muzyka na Kresach. Czyli – mamy duży ładunek młodości.

* Ale miksowanej z doświadczeniem?

– Tak, bowiem będziemy gościć też niezwykłego aktora, który w Lublinie jest już trochę zdomowiony, ostatnio prowadził zajęcia Akademii Teatralnej w Gardzienicach. Mowa oczywiście o Janie Peszku, którego zrealizowany w Teatrze Studio monodram Nareszcie koniec według Turriniego w reżyserii Zbigniewa Brzozy, bez wątpienia będzie wielką ucztą. I tu wyczerpaliśmy chyba nasze opowieści o gościach festiwalu.

* Został nam jeszcze nurt Off i teatry lubelskie.

– Po więcej informacji o Off-Konfrontacjach odsyłam do Włodzimierza Staniewskiego i jego załogi, bo program Off-u ukształtowano w Gardzienicach. Co do rodzimych teatrów, to cieszę się bardzo, że będziemy mieli spektakl Krzysztofa Babickiego, nowego dyrektora artystycznego Teatru Osterwy, który pokaże swoją Arkadię. Mam nadzieję, że festiwal pomoże jeszcze raz zwrócić uwagę publiczności na sztukę Toma Stopparda, współlaureta Oscara za scenariusz do Zakochanego Szekspira. Mam też nadzieję, że ta współpraca w przyszłym roku będzie jeszcze bardziej owocna, że może uda się Teatrowi Osterwy przygotować na festiwal premierę.

* Niewiele do szczęścia zabrakło i w tym roku, bowiem Krzysztof Babicki przedstawi pierwszą premierę za swej dyrekcji w Osterwy raptem dwa tygodnie po zakończeniu Konfrontacji. Ale tak na marginesie, przypomnijmy, że reżyser ten był jako młody twórca – razem z Januszem Opryńskim – laureatem Studenckich Konfrontacji Teatralnych, których dzisiejsze Konfrontacje są spadkobiercą i – po odrodzeniu – kontynuacją.

– Bardzo nam się miło z Krzysztofem wspominało te czasy, gdy spotkaliśmy sie w czerwcu po objęciu przez niego dyrekcji w Teatrze Osterwy. Wspominaliśmy na przykład, że oglądał nas i dziękował nam nie byle kto, bo sam Konstanty Puzyna. To było dla nas wtedy jedno z największych przeżyć. Teatr Krzysztofa Babickiego nazywał się Jedynka i działał w Gdańsku.

* Ale to ciekawe, że w grupie inicjatywnej, która reaktywowała Konfrontacje, oprócz Pana, Leszka Mądzika, Włodzimierza Staniewskiego i Tomasza Pietrasiewicza z Teatru NN, był też poprzedni dyrktor Osterwy Cezary Karpiński, który w tym alternatywnym towarzystwie nie czuł się najlepiej, a teraz zastąpił go człowiek, który z tego teatru wyrósł.

­– Rzeczywiście wyrósł, ale musimy też wiedzieć, że był dosyć krótko w tym nurcie. Krzysztofa zawsze bardziej interesował dramat, teatr literacki i – przypomnijmy – odniósł na tym gruncie ogromne sukcesy, czego mu życzymy nadal. Szczególnie jest ceniony jako wnikliwy interpretator twórczości Tadeusza Różewicza.

* Oprócz Osterwy zaprezentują się i inne lubelskie teatry…

– O spektaklu Teatru Projekt nie mogę jeszcze nic powiedzieć, bo jest to premiera. Życzę tylko Andrzejowi, żeby mu wyszła ta Spowiedź Dziecięcia Wiekowego. Wiem, że Andrzej Mathiasz gra w tym spektaklu, więc jest to jego powrót na scenę po kilku ładnych latach – ostatni raz wystąpił chyba w Ogrodach Provisorium. Mamy też Trzeciego policjanta Teatru w Lublinie. Pamiętamy, że jego poprzednia wersja była pięknie przyjęta na festiwalu. Elżbieta Bojanowska, której heroizm jest godny największego podziwu, zaprezentuje też starszy spektakl My, którzy patrzymy śmierci w twarz. No, i jeszcze Teatr Andersena, korzystając z prawa środowiska lubelskiego, pokaże świeżutką swoją premierę, Joannę Skrzydlatą według tekstów Joanny Kulmowej.

* Przeszliśmy przez cały cykl konfrontacyjnych spektakli, ale przecież jest jeszcze otoczka festiwalu, jest na przykład wspomniana przez Pana sesja teatralna…

– … pod hasłem Czego się możemy uczyć od Litwinów. Przyjeżdżają naprawdę wybitni krytycy litewscy – tu od razu uwaga – mówiący po polsku. Myślę, że w Lublinie zadzierzgniemy głębsze kontakty z Litwinami, że nie tylko Toruń będzie je utrzymywał, bo może nam jest do nich bardziej po drodze, może mamy większą energię, żeby chuchać na te kontakty. Zjeżdżają się też ludzie z całej Polski, którzy chcą posłuchać dyskusji i pooglądać materiały o litewskim teatrze, bo wyświetlane będą bardzo ciekawe nagrania video ze spektaklami m.in. Nekrosiusa.

* Czy są jakieś wystawy towarzyszące festiwalowi?

– Bardzo się cieszę, że jest ekspozycja zdjęć w nowym klubie w pomieszczeniach po AM. Komisarzem wystawy jest Irena Nawrot z Glerii Białej. Fotograficy będą przygotowywać reportaże z festiwalowych wydarzeń. Reklamujemy też, mając takie plenipotencje od jej komisarza Piotra Zielińskiego, wystawę projektów scenografii i kostiumów, zdjęć z prób i spektakli zrealizowanych w Starym Teatrze w Krakowie przez Andrzeja Wajdę i Krystynę Zachwatowicz. Czynna ona jest w Lubelskiej Szkole Biznesu – SW, czyli w dawnym klubie Arcus przy Narutowicza a więc tuż obok Teatru Osterwy i blisko innych festiwalowych sal i klubów.

* Program muzyczny to Festiwalowe Varietes Igora Jaszczuka w Kawiarni Artystycznej HADES?

– To już jest tradycja. Jestem wdzięczny Igorowi, że się wpisuje swym działaniem w festiwal. Wiemy, że te programy mają swoich zwolenników, że gdy ludzie mają przesyt teatrem, mogą w HADESIE oddawać się innym emocjom, koić swoją irytację, bo teatry potrafią przecież też zirytować.

* Ale Lubelska Federacja Bardów, której członkiem jest Igor Jaszczuk i która między innymi w jego Varietes zaprezentuje swój premierowy program, wystąpi także w Sali Nowej CK w oficjalnym nurcie festiwalu?

– Zaśpiewa koncert dedykowany Kazimierzowi Grześkowiakowi i cieszę się, że to on zakończy w sobotę festiwal, festiwal, który chce też promować lubelskie dzicko, czyli federację, bo taki również jest nasz obowiązek. Jestem też szczęśliwy, że Igor Jaszczuk w czasie Konfrontacji będzie promował swoją solową płytę. To wszystko jest przykładem rodzącej się współpracy. Mamy takie pomysły, o których nie mogą jeszcze zbyt dużo mówić, żeby przyszłoroczny festiwal opatrzyć większą ilością zjawisk muzycznych.

* Czy, zbliżając się do końca tej rozmowy, chciałby Pan coś powiedzieć o kondycji finansowej festiwalu?

– Jak widać, festiwal jest bardzo bogaty i jest drogi, po raz pierwszy tak drogi. Gdy robiłem kilkanaście dni temu pierwszą konferencję prasową, nieśmiało mówiłem, że są pewne kłopoty a to były duże kłopoty, ale nie chciałem się powtarzać, bo już w tamtym roku płakałem i gdy człowiek wciąż robi takie larum, to się mu już nie wierzy. Ale pojechałem do ministerstwa kultury i wróciłem z umową, czyli uratowałem program, bo zwiększono nam dotację. Jesteśmy bardzo z tego dumni, ale ja miałem intuicję. Jechałem bardzo rano do Warszawy i gdy się skręca na Wisłostradę, podchodzą ludzie, ktorzy proszą o wsparcie. Podeszła do mnie kobieta i pomyślałem sobie, ze jak jej dam wszystkie drobne pieniądze, które mam, a nie były to nawet takie drobne, to ja uzyskam pieniądze na festiwal. I ona powiedziała, że będzie się za mnie modlić, no, i otrzymałem dotację! To był dobry znak. Wróciłem nawet z umową, z gwarantowaną sumą, co jest rzadkie, bo przecież mogłem wracać tylko z obietnicą. W tym roku jest duży budżet, udało sie go zwiększyć.

* Ale pomogli także sponsorzy?

– Tak, przede wszystkim bardzo mocno weszła Telekomunikacja Polska, jest ona sponsorem głównym. Jak zawsze dały też pieniądze władze miejskie. I powoli wszystko chyba idzie w tym kierunku, że festiwal będzie miał stały budżet a co najwyżej szła będzie walka o zdobywanie jeszcze, o dodatkowe środki. To będzie gwarancja na przyszłość, że mamy tyle a tyle i możemy myśleć o takim a takim programie.

* A czym dla Pana jest to, że festiwal otrzymał przesłania od Jerzego Giedroycia i Czesława Miłosza?

– To wielka radość. Pan wie to najlepiej, bo w jednym z wywiadów pochwliłem się, że napisał do nas Czesław Miłosz. Wysłałem do niego list w stylu żołnierskim, przypomniałem spektakl Provisorim – Naszą niedzielę, opowiedziałem mu o Janie Kocie, którego spotkaliśmy w Kaliforni i o tym, że Kot wspominał jego pojedynek z Jerzym Andrzejewskim na miny, i napisałem, że go proszę o dziesięć zdań. No, przesadziłem z tymi dziesięcioma zdaniami, bo tyle nie otrzymałem, ale otrzymałem te zdania do folderu, wspierającą ideę prezentacji teatru litewskiego. Wtedy pan podpowiedział, żeby zwrócić się też do Jerzego Giedroycia. To jest właśnie niezwykłe, że odpisał. Czytam w Polityce pożegnalny tekst jej redaktora naczelnego, który w zadziwieniu napisał, że Jerzy Giedryc wszystkim odpowiadał na listy, że był to znak jego kindersztuby, ale i że Redaktor Kultury miał poczucie misji do spełnienia! Napisałem mu taki dość wzruszający list, że program jest imponujący. I on polecił mi… Cezarego Karpińskiego jako specjalistę od Białorusi, bo były dyrektor Osterwy rzeczywiście dziś szefuje polskiemu ośrodkowi w Mińsku. Nie zdążyłem już odpowiedzieć, że znam Karpińskiego, że był w Radzie Programowej festiwalu. Jerzy Giedryc napisał do nas na trzy dni przed śmiercią, tym bardziej są to dla nas słowa cenne i ważne. Bo w liście do niego pisałem, że jesteśmy jego wielkimi dłużnikami, że od niego odbieraliśmy lekcję tolerancji, współistnienia z innymi narodami, on nas leczył z narodowych grzechów, nacjonalizmu, ksenofobii, która niestety jest ciągle w Polsce obecna.

* A już na zupełny koniec. Co Pan chciałby powiedzieć uczestnikom, gościom, widzom rozpoczynających się Konfrontacji Teatralnych?

– To się streszcza w zdaniach, które napisałem we wstępie do folderu. Zrobiło mi się bardzo radośnie, gdy w naszym biurze zawisł piąty plakt festiwalowy, zresztą uważam, że bardzo udanie zrobiony przez Jana Grykę z Galerii Białej. Te pięć plakatów to znak wielkiej energii oddanej przez bardzo wielu ludzi, znak kreatywnej pracy włożonej w Konfrontacje, pracy z olbrzymią wiarą w sens tych działań. Ostatnio bardzo często towarzyszy mi refleksja wielkich dam polskiej humanistyki, Marii Janion i Marii Żmigrodzkiej, które w książce Odsyseja wychowania przekładały zajmowanie się teatrem na konkrety. Stwierdzają one, że teatr uczy bardzo konkretnych rzeczy, że teatr ma pomagać w życiowych wyborach, że obserwując aktora i jego zmagania ostrzej widzimy nasze słabości, naszą wielkość, nasze zło, nasze dobro, nasze tchórzostwo, naszą odwagę. Myślę, że chodzenie do teatru w ogóle – ja już nie mówię, jak Artaud, który żądał chodzenia i do dentysty, bo to było skrajne widzenie – ale chodzenie do teatru jest konieczne, oczywiście do dobrego teatru, bo w jakiś sposób napinamy duchowo siebie, w jakiś sposób karmimy ducha. Myślę, że oderwanie sfery duchowej od życiowych działań jest straszne, że to się źle kończy. Te dwie wielkie panie przestrzegają przed tym, mając na uwadze Manna, który oceniał swoje społeczeństwo, że duch oderwał się w nim od polityki. My już zapomnieliśmy, że wielcy wodzowie, jak Piłsudski, mówili językiem Słowackiego. Taką powinność czuję na sobie. Czuję, że robiąc to, co robimy, w jakiś sposób pomagamy ludziom duchowo się rozwijać, tego ducha karmić. To jest naprawdę bardzo konkretna praca. Nie jest to rzecz, która podlega estetycznym wyborom. Do teatru trzeba chodzić, człowiek musi do niego chodzić, choćby po to, żeby sie radować, śmiać i żeby sobie przyjść popłakać, jak mówi moja koleżanka Ewa Wójciak. I to jest szalenie ważne. Jestem dumny, że po raz piąty sprawimy jakąś radość mieszkańcom Lublina, którzy są wspaniali. Będę zawsze to podkreślał, że festiwal jest nagrodą dla środowiska lubelskiego, które jest wspaniałe teatralnie. Młodzi ludzie i ci ludzie, którzy pamietają historię teatrów lubelskich, otrzymują nagrodę za to, że przychodzą, za to, że są wierni.

* Dziękuję za rozmowę.

Program bez chaosu

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: