Reflektory na Kota

Jest taka scena w Alfabecie Kota, która o kondycji finansowej, życiowej, psychicznej (a pośrednio także – w sposób pozytywny – o potencji twórczej) tego artysty mówi w zasadzie wszystko a przynajmniej więcej niż jakikolwiek artykuł publicystyczny o interwencyjnym zacięciu. Andrzej Kot przynosi odbitki swoich nowych grafik do sklepu zoologicznego, którego właściciel najwyraźniej jest z nim zaprzyjaźniony. Zostawia prace i prosi o jakąś gratyfikację. – Ile, Andrzeju? – pyta pan od rybek akwaryjnych – Pięć złotych starczy na papieroski? – Na papieroski, bo pełne kioski – rzuca mrucząco zadowolony Kot i chwytając monetę wycofuje się za drzwi, w swój koci świat. Chwycił wróbla, może się cieszyć…

Niejedno miasto mogłoby Lublinowi zazdrościć takiej barwnej postaci, Dziecięcia Bożego, Toulouse-Lautrecka ulicy Grodzkiej, artysty ogarniętego niezwykłą pasją, który z przedowcipnych wariacji na temat własnego nazwiska uczynił sztukę niepoślednich lotów, cenioną daleko poza granicami jego ukochanego, sycącego go natchnieniem grodu. Niestety miasto te nie odwdzięcza mu się podobną miłością czy chociażby minimalnym wsparciem jego talentu. Nie bez grzechu jest i rodzina. Andrzej Kot musi sporo się natrudzić, żeby zdobyć środki nie tylko na uprawianie swej sztuki, ale i na życie. Zresztą życie dla niego to sztuka, możliwość tworzenia, cyzelowania tych pełnych polotu i humoru grafik rozpoznawanych natychmiast przez największego laika, naznaczonych Kocim pazurem.

Trzeba było akcji prawdziwych przyjaciół artysty, żeby Kot się odrodził, żeby padł snop światła z reflektorów ustawionych wreszcie na niego, na jego twórczość. W Tłusty Czwartek 2 marca odbyły się w Centrum Kultury Kocie Zapusty, impreza tyleż cenna w dziele odzyskiwania dla publiczności dzieła zapoznanego, zapomnianego artysty, co po prostu sympatyczna, zorganizowana z nieprzeciętnym rozmachem.

Najpierw wędrowaliśmy po wystawie prac rozwieszonych w Sali Czarnej CK. I były to powroty do dzieł znanych i olśnienie nowymi, w tym barwnymi, wykraczającymi poza monochromatyzm grafik, pokazującymi (pokazującą), że w Kocie tkwi potencja twórcza zapewiadająca penetracje w innych technikach plastycznych a przynajmniej ujawniająca, że takie przeskoki formalne są wcale możliwe. Ekslibrisy, alfabety, z serduszkami-pikami i słynny już literki zwane Kot-Lot, cudowny wierszyk graficzny Szwejkot, o którym Kot powie w filmie, że był wyrazem jego stosunku do służby wojskowej, no i praca, którą nazywa Zbytkami Lublina, chodź miała być Zabytkami – z Bramą Krakowską filuternie mrugającą słonecznym zegarem, flankowaną kobiecymi nogami obutymi w szpilki i ustawionymi w perwersyjnej pozie, z deszczem znaków zwieńczonych sentencją: schab – dziewczyna et słonina et dolina, kończącym się na paragrafie 210 (na Starym Mieście wiedzą, co oznacza, na sali też usłużnie ktoś wyjaśnił, że chodzi o rozbój: na aukcji praca ta osiągnęła największe przebicie i wspięła się na wysokość symbolicznej w takim układzie ceny 210 zł) i trzema postaciami w bramowym prześwicie. W filmie Kot powie: – Koziołek z diabłem prowadzą dziewczynkę na melinkę. Czyż to nie cała prawda o Starym Mieście z nie tak odległej przeszłości a może aktualna i dziś?

Jest też na wystawie – zapewne nie bez przyczyny powieszona w centralnym jej punkcie – grafika robiąca szczególne wrażenie. To kolejne odwołanie do własnej osoby, autoironiczna refleksja, ale i – to wiemy my, odbiorcy, którzy znają biografię artysty – figura jego losu, przeczucie, ale i jednocześnie komunikat na dziś, o dziś, o jego tu i teraz. Syntetycznie potraktowany kot-Kot rozpięty został na ramionach krzyża. Napis głosi: Ukrzyżowanie kota za brak twardości ogona. Czy wolno traktować to jako żart tylko? Odpowiedź jest w sercach odbiorców.

Kolejnym punktem wieczoru była prapremierowa projekcja wspomnianego Alfabetu Kota, dokumentalnego filmu Grzegorza Linkowskiego. Reżyser, wraz z operatorem Jerzym Rudzińskim i kompozytorem Krzysztofem Brzezińskim, dokonali sztuki niezwykłej. Znaleźli język filmowy całkowicie przystający do osoby i twórczości Andrzeja Kota. Na tą adekwatność składają się zarówno forma, styl narracji, atmosfera kociego pomrukiwania, ulotnego, subtelnego, ale i przaśnego humoru (wszechobecne kocie wierszowanki), jak i pełna ciepła poetycka treść. Poszczególne litery alfabetu to rozdziały 27-minutowego filmu, jak Buszujący czy Teatr Kotograficzny. Do tego dochodzą animacje Kocich grafik. Koty przysiadają przy Kocie na barierce przy Bramie Grodzkiej, skaczą za nim po uliczkach Starego Miasta, które na zdjęciach Rudzińskiego poraża swą kaleką urodą, ożywają w rękach artysty czy wbrew niemu. Animacji tych miało być więcej, forsy jednak nie stało, ale i tak decydują o osobności tego biograficznego zapisu i film Linkowskiego, jak wiele jego poprzednich obrazów, ma szansę podbić widownię i festiwale, osobliwie te poświęcone sztuce.

Były tego wieczoru jeszcze występy trzech muzyków z Happyjaztetu, którzy nim zagrali When The Saints… Mister PC Coltrane’a, nie omieszkali rzec, że pozdrawiają bohatera spotkania „w tym bardzo ważnym okresie, jakim dla Kota jest marzec”. Można było sobie poczytać sympatyczny ulotny tekst Mirosława Haponiuka p.t. Ślady pazurów maczanych w tuszu i farbie drukarskiej, czyli Kot-art, przybliżający sylwetkę artysty i cytujący Powszechne i ze wszech miar pożyteczne zagłaskiwanie Kota. Można wreszcie było powalczyć licytacyjnie podczas aukcji prowadzonej ze swadą przez Jarosława Koziarę…

I tu znaowu trzeba wrócić do słówka niestety. Niestety, chociaż Sala Nowa CK podczas projekcji filmu była zapełniona jak nigdy, bo tyle osób przyszło się zaprzyjaźnić z Kotem, już początek licytacji wygonił większość widzów i efekty aukcji są, delikatnie mówiąc, opłakane. Sprzedano zaledwie kilka grafik artysty a konkretnie poszły w Nowej raptem trzy (być może później w Sali Czarnej sprzedano jeszcze jakąś) za 200, 160 i 210 złotych. To niewiele jak na to, czego można było się spodziewać po tłumie chętnych na to Kocie spotkanie przepijane mleczkiem od sponsora (CK pomyślało i o tym!).

A może przesadzam? Może najważniejsze było samo zorganizowanie tego wieczoru pod nieoficjalnym hasłem Kot redivivus, bo oficjalnie zwało się to Kocimi Zapustami? Jedno jest pewne, że reflektory na Kota, na nim samym zrobiły takie wrażenie, że aż trudno mu było wyzwolić się z emocji, jak wtedy, gdy podczas krótkiego koncertu – a widziałem to dobrze, bo siedziałem obok – zrywał się z krzesła na każde ponowienie oklasków i był gotów wdzięcznie się kłaniać wszystkim. Powinien to czynić wobec swych przyjaciół, którzy mu to piękne Kocie Święto zorganizowali. Zapewne zapamięta je do końca, oby jak najdłuższego życia. A jeśli go utwierdzi w drodze, po której z kocią delikatnością po artystycznej dziedzinie stąpa, jeśli da mu nową energię twórczą, będzie kopniakiem do nowych kocich działań, swą rolę jak najlepiej spełni. Miauuuu!

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi: / / / / / /

Rok: