Rembrandt – Greenaway – Maśluszczak

Chętnie – żeby mieć poczucie tożsamości, a przynajmniej komitywy – pofraternizowałbym się z wielkimi artystami i napisał: Rembrandt – Peter – Franek. Ale – po pierwsze – tylko w jednym przypadku mam ku temu uprawnienie. Po wtóre: nie za bardzo wiem, jak wiele osób, nawet zdeklarowanych adoratorów sztuki, zdaje sobie sprawę, iż to włśnie Rembrandt jest imieniem wielkiego malarza z Amsterdamu. Bardzo rzadko (słyszeliście o nim w jakimkolwiek innym przypadku?) spotykanym imieniem. Wszystko dalsze, w pełnym tytule, to albo – Harmenszoon lub skrót Harmensz. (syn Harmena) – patronimik (my to lepiej znamy jako rosyjskie otcze’stwo), albo nazwisko-przydomek.van Rijn, czyli znad Renu. Z Greenawayem byłoby już łatwiej: Peter, nasz Piotr, Piotruś Pan, a w zasadzie – w przekładaniu sztuk plastycznych na język filmu – Panisko. Pełną gębą! Z Franciszkiem Maśluszczakiem mamy inne rachunki. O tym też z czasem będzie.

***

Spotkało mnie w życiu takie szczęście, że znam osobę, która ceni tylko starannie wyselekcjonowane i sprawdzone kanały telewizyjne, a dokładnie ich produkcje z okolic kultury wysokiej, wysublimowanej. Jest wśrod nich jeden, w którego propozycjach zanurza się najchętniej i można nawet powiedzieć, że akceptuje je w calości – jak to się kolokwialnie mówi – z dobrodziejstwem inwentarza. Chodzi oczywiście o TVP Kultura. Osobie tej zawdzięczam zwrócenie uwagi na film, który stacja prezentowała wczorajszego, środowego wieczora. Pokazywane był Greenawayowe dzieło Rembrandt: oskarżam…

***

Tu sytuacja podlega podwójnemu zapętleniu. Pierwsze wynika z faktu, że dwoje miłośników sztuki obejrzało niedawno Młyn i krzyż, film Lecha Majewskiego, ożywiający na ekranie obraz Petera Bruegela Starszego Procesja na Kalwarię, znanego też, – o czym było poniżej na blogu – jako Droga krzyżowa. W poseansowych rozmowach doszło do ustaleń, że żadne z nas nie padło na kolana przed wizją świetnego polskiego reżysera. Okazało się nie pierwszy raz, że przełożenie języka (rzecz jasna: znaków, kodów i symboli) sztuk plastycznych na dużo bardziej dosłowny język filmowy jest zadaniem z kręgu ekwilibrystyki i sztuk tajemnych. Wtedy padło nazwisko Greenawaya, jako tego mistrza, który sztukę tę pod skrzydłami X Muzy, jeśli nie opanował do perfekcji (mission impossible!), to, w jej zakresie, znalazł możliwości przedstawiania tematu w sposób najbardziej – przepraszam Macieja Zembatego za nadużywanie jego terminu – adekwatny. I przekonujący. I pociągający.

***

Pętelkę drugą zawiązało życie. Konkretnie: zbieżność dat kilku opisywanych wydarzeń. Na piątek 29 kwietnia Piotr Zieliński, włodarz Galerii Wirydarz, prawdziwie prężnej, nawet po zmianie jej adresu na Grodzka 19, zaplanował wernisaż wystawy malarstwa Franciszka Maśluszczaka. Szóstej już, – co wyliczył artysta – indywidualnej w naszym mieście (bywa w Lublinie uroczy twórca rodem spod Zamościa dużo częściej – raptem w marcu gościł ze swymi rysunkami w Łopacie na poplenerowej nałęczowskiej ekspozycji Obecność 2010 spod auspicji niestrudzonej Krystyny Rudzkiej-Przychody). Z Frankiem – tu wyjaśnią się wspomniane na wstępie nasze rachunki – łączy nas niezwykły związek. Mówimy o sobie, że jesteśmy braćmi bliźniakami (postawcie nas koło siebie, a podobieństwo Was porazi!). Albo – co najmniej – przyrodnimi.

***

Bieżę z wyjaśnieniem. Wieki temu, będzie z 1,5 dekady, albo i więcej, jechałem z dzieciakami do ukochanej już roztoczańskiej leśniczówki w głuszy Puszczy Solskiej pod Góreckiem Kościelnym. Przed Biłgorajem postanowiłem skręcić do Nadrzecza, gdzie zaczynał rozwijać skrzydła prowadzony przez Alicję Jachiewicz i Stefana Szmidta, zaprzyjaźnione od początku lat 70. tamtego stulecia aktorskie małżeństwo Dom Służebny Polskiej Sztuce, Słowa, Muzyki i Obrazu Fundacji Kresy 2000 (kocham gospodarzy, ale nazwa zawsze mnie porażała). Na inaugurację drugiego bodaj sezonu przewidzieli m.in. wystawę Maśluszczaka, którego kreskę pamiętałem naonczas dobrze m.in. z ilustracji w kilku tygodnikach kulturalnych. Do dziś mam wrażenie, że nasze spotkanie odbyło się – zaledwie po kilku minutach rozmowy – na zasadzie, jakbyśmy od dawna byli świetnymi znajomymi, ludźmi,którzy rozstali się ze sobą tylko na moment, dosłownie przed chwilą, którzy na dodatek mają sobie wciąż i wciąż coś ciekawego do powiedzenia. Zdążyły zacząć działać jakieś czarowne, fruwające pomiędzy nami fluidy. Ale i przyszedł czas rozstania. Ruszyliśmy dalej na Roztocze, wyposażeni w katalog wystawy. Starsza w mej parze latorośli córka, już wtedy dobrze pisała i czytata, z nudów na tylnym siedzeniu auta przeglądała wydawnictwo i nagle zadała mi niezbyt pewne odpowiedzi pytanie: – Tato, a kiedy ty się urodziłeś? Karnie podałem dziecku datę. Ona zaś: – To pan Franek urodził się tego samego roku, miesiąca i dnia! Omal z wrażenia nie spowodowałem zderzenia mego poloneza z przydrożnym drzewem.

***

Na Frankowy wernisaż w Wirydarzu owa krążąca nad tą opowieścią osoba z różnych względów przybyć nie mogła. Żal serce ściskał, tym bardziej, że nie była świadkiem, jak pięknie potraktował mnie Franio. Wypatrzył w tłumie me obłe kształty gdzieś na górze schodów galerii podczas przemówień towarzyszących otwarciu wystawy, przedstawił jako brata bliźniaka, wezwał na dół koło siebie i nakłonił, żebym i ja zabrał głos. Opowiedziałem w skrócie, to co zapisane zostało powyżej, dodając, że po przeczytaniu recemzji z jego nadrzecznej ekspozycji (ukazała się z czasem w Kurierze L.), uznał, że możemy być braćmi. Czy muszę dodawać, że ku mej radości. W naszym małym, prowincjonalnym światku artystycznym tak się ładnie przędzie, że wernizażowo-wirydarzową impreze z jakiś czas nawiedzili również Ala i Stefcio Szmidtowie. Dowiedziałem się oto nagle (Frank wcześniej się nie przyznał), że zaledwie za trzy dni, 3 maja, u nich w Nadrzeczu na kolejnej inauguracji artystycznego roku w Domu Służebnym etc, odbędzie się kolejna bardzo mnie interesująca wystawa: Sacrum w malarstwie Franciszka Maśluszczaka. Projekty zrealizowane w kościele Wniebowstąpienia Pańskiego w Warszawie na Ursynowie. To był ostatni argument do decyzji, że wbrew złym prognozom meteo pojadę po latach na tzw, długi weekend do owej ukochanej roztoczńskiej leśniczówki, a po popasie w objęciach dzikiej natury zjadę 3 maja do Nadrzecza. Naumawiałem się z Alą i Stefanem. Naobiecywałem Frankowi i jego działającej swym ciepłem jak plaster miodu na serce żonie Basi, że bez wątpienia będę z nimi w czas tego wydarzenia. I następnego popołudnia. W w sobotę, ostatniego dnia kwietnia ruszyłem na południe województwa w wojaż przyrodniczo-artystyczny.

***

Już krótko. Wiecie, jaką mieliśmy (i poniekąd nadal mamy) pogodę. Po przespaniu w koszmarnym zimnie jednej mocy na świeżym lufcie pod wiatką przy lejącym deszczu, miałem już wyprawy absolutnie dosyć. Skrycie się u przyjaciół w ich cudnym gospodarstwie w Górecku Starym na kolejny dzień i noc, doprowdziło o poranku dopiero do daty 2 maja. Perspektywa czekania jeszcze 1,5 doby do wernizażu Frania, fizycznie i psychicznie człowieka rozwalała. Zrejterowałem do Lublina, dzwoniąc jedynie po drodze do miłego memu sercu braciszka Frania z usprawiedliwieniami. Przyjął je – przynajmniej takie mam wrażenie – z pełnym zrozumieniem. Ali i Stefana do dziś boję się – bo nie chcę im robić przykrości – pytać czy w ogóle znaleźli się jacyś desperados, którzy chcieli oglądać np. zaplanowane na Scenie na wodzie wstępy zespółów ludowych.

***

Pozostająca w sednie tej opowieści, a tak naprawdę dokładnie „wyindywizualizowana z rozentuzjazmowanego tłumu” osoba, była wydarzeń jedynie odległym, często niedoinformownym świadkiem. Zapewne trochę z żalu, że nie dane jej było być na wernizażu w Wirydaarzu (ale musi mieć teraz radochę, bawić się mym niepewnym panowaniem nad „rz” i „ż”!) , poszukała w internecie info o Maśluszczaku. Dała w pewnym momencie krótki sygnał, że tenże w Rzeczpospolitej rekomenduje film o Rembrandcie. Szczegółów brakowało. Teraz już wiem, że Franek od lat jest współpracownikiem „Rzepy” i że przed wielkim weekendem w tekxcie Tydzień ważnych wspomnień pisał – a poznajcie jego choryzonty! – m.in: Zachęcam do obejrzenia wspomnieniowego koncertu Krzysztofa Komedy Trzcińskiego (…). Mimo że żył tylko 38 lat, stał się jednym z największych kompozytorów i muzyków jazzowych. I pomyśleć, w tym roku obchodziłby 80. urodziny. Gdyby nie niefortunny wypadek, dziś jego nazwisko byłoby wymieniane obok Chopina, Szymanowskiego czy Pendereckiego. Skoro znaleźliśmy się na artystycznym Parnasie, to myślę, że warto zasmakować też świata niezwykłej wyobraźni Rembrandta. Polecam więc państwu dokument Petera Greenawaya „Rembrandt: oskarżam…” (TVP Kultura, środa, godz. 20.20).

***

Wychowałem się artystycznie na takich filmach Greenawaya jak Kontrakt rysownika czy Brzuch architekta. Ale żeby zagłębić się w jego wyobraźnię, trzeba było jeszcze przeżyć powiedzmy Księgi Prospera czy taki odlot jak Kucharz, złodziej, jego żona i jej kochanek. To, – jeśli u postmodernisty można coś wyaźnie zakwalifikować – fabuły. Film o Remrandcie i Nocnej straży od biedy można nazwać dokumentem. Opis internetowy wyjaśnia: Rok 1642. Liczący się holenderski malarz dostaje zlecenie namalowania grupowego portretu amsterdamskiej kompanii strzeleckiej. Gdy przystępuje do pracy, odkrywa, że arkebuzerzy skrywają niechlubne tajemnice. Rembrandt, przygotowując szkice do obrazu, prowadzi śledztwo. Gdy ukończone dzieło analizuje Jacob de Roy, bez trudu wyławia szczegóły będące dowodem winy portretowanych. Niezwykłe płótno i tajemnica, którą rozszyfrował Rembrandt, rujnują jego pozycję w świecie sztuki i życie osobiste.W klasyfikacji dziennikarskiej jest to niemal klasyczny przykład reportażu śledczego z komentarzami (małe okienko na ekranie) autora, ale i – tu się zaczyna łamanie zasad – podobnymi uwagami dramatis personae, inscenizacjami sytuacji, w których coś do powiedzenia mają także ich uczestnicy(-czki), nie pozbawionymi złośliwości uwagami członków rodziny malarskiego geniusza. Z ciekawostką, bo film (nie z miłości do naszego kraju, tylko z rachunku ekonomicznego płynącęgo z wciąż nikłych dla Brytyjczyka opłat za przestrzenie produkcyjne naszych wytwórnii filmowych) powstał gónie w Polsce, a w rolę wcielają si m.in Agata Buzek jako loszmarnie brzydka u Rmbrandta, ale ideowo bardzo ważna Titia Uylenburgh i i Maciej Zakościelny (Egremont).

***

Zdarza mi się takie szczęśćie, że greenawayową interpretację arcydzieła Rembrandta obejrzałem w 8 miesięcy po tym jak pirwszy raz w życiu i zapewne ostatni stanąłem przed nim w amsterdamskim kadłubku (wciąż jest w remoncie) Rijskmuseum. Przynamnie rozdział filmu pt. Format nie stanwił zaskoczenia. Na prostopadlej do ekspozycji Nocnej straży ścianie prezentowana jest kopia z epoki, w której widać fragmenty obrazu obcięte, żeby ó mógł się zmieścić na ścianie w miejskim ratuszu, na którą sostał wyawansowany ten dokument szalbierstw uczestników zbiorowego portretu, za nic mających sobie śledztwo i dowód ich niecnego, morferczego postępku. To oni za chwilę – jak genialnie dowodi Greenaway – wyrzucą z życia i sztuki jednego z.. Nie! Najgenialszego malarza w dziejach sztuki. Kiedyś liczyłem jego autoportrety. Suma – a nie jestem historykiem sztuki i to zapewne moje jedyne usprawiediwienie – nigdy nieobejmowała tego patrzącego na nas tylko jednym okiem – ukrytego z ciżbą fałszywych, patrzących w przestrzeń strzelców – animatora wcale nie wzniosłej,a tak malarsko zniewalającej sceny.

***

Cały ten zapis zmierzał do jednego, najważniejszego wyznania. Mój Boże, kimkolwiek jesteś, zachciej mi jeszcze dać siłę talentu, wyobraźni i mocy analitycznej Petera Greenaway, żebym potrafił sobie poradzić, mądrze się powadzić z malowaniem mego braciszka Franka Maśluszczaka. Wiem, że na to zasługuje. Za moment się postaram.

***

Franiu! Czy muszę dziękować anielsko wznosząc się nad tymi wszystkimi słowami osobie? Może zrobimy to kiedyś razem? Ty pięknie mówisz o swej Basi, że to ona jest właścicielką pokazywanych w galeriach obrazów, a Twoje są te, które dopiero namalujesz. Pozwól, że Cię po bratersku zmałpuję. Nirch moje pozostaną słowa jeszcze, póki co, niewyartykułowane..

 

Kategorie: /

Tagi: / / /

Rok: