Rozterki recenzenta

Już nie raz w tym miejscu pisaliśmy, że jeśli ktoś narzeka na brak wydarzeń kulturalnych w Lublinie, musi udać sie do lekarza w celu przebadania wzroku i słuchu. Może też zapytać dzieci niżej podpisanego, ile wieczorów ojciec mógł spędzić z nimi w domu nie gnany w miasto obowiązkami recenzenckimi. Po prostu to, co dzieje się w naszym mieście od początku października, można nazwać istnym zalewem imprez artystycznych. I tak jest nadal. Od niedzieli trwają przebogate w atrakcje Żakeria a w ubiegłym tygodniu odbył się już drugi w ciągu miesiąca (z kawałkiem) festiwal teatralny, tym razem teatrów tańca. Przy tym wszystkim organizatorzy z innych działek kulturalnych, nie bacząc na panujący tłok, dodają swoje propozycje. O nich, przynajmniej częściowo, będzie poniżej.

Oczywiście, należy się z tego bogactwa cieszyć, ale swoista klęska urodzju powoduje i to, że część imprez przepada na łamach gazety w konkurencji z tymi z pierwszego szeregu wydarzeń (jak wspomniany, zakończony w niedzielę teatralno-taneczny festiwal). Dodatkowo, zawiły ostatnio system redagowania wtorkowej kolumny kulturalnej Kuriera (w zasadzie materiały drukowane w tym miejscu, muszą trafić do redakcyjnej obróbki już w piątek), ogranicza pole manewru i opóźnia moment ukazania się recenzji.

Wszystko to może wyjaśni zainteresowanym, dlaczego dopiero dziś powrócimy do do dwóch koncertów i dwóch spektakli, imprez które miały miejsce w czasie poprzedniego weekendu i dni po nim następujacych, dokładnie od soboty do wtorku (6-9.11). Były to wydarzenia o różnym ciężarze gatunkowym, ale bez wątpienia wszystkie godne odnotowania. Rozpiszemy je na poszczególne wieczory według kalendarzowej chronologii.

Wieczór pierwszy

MAESTRIA

Krakowska grupa klezmerska Kroke (moje masło maślane: Kroke w jidisz znaczy Kraków) jest w Lublinie już znana. Trio te występowało kiedyś w czasie Nocy Świętojańskiej na Grodzkiej a w maju prezentowało się w Cafe Szeroka 28, gdzie zespół teraz powrócił. O Kroke krążyły legendy upowszechniane przez tych, którzy mieli szczęście ich słyszeć. Trzeba było jednak samemu spotkać się z klezmerami znanymi już nie tylko w Europie, by – że tak powiem – nausznie przekonać się jak słuszne są zachwyty admiratorów grupy spod Wawelu, jak zasłużone są komplementy, które zbierają.

Sobotni koncert w Szerokiej był jednym z tych – wszak nielicznych – doznań artystycznych, które zapamiętuje się na całe życie. Był objawieniem – bez źdźbła przesady – rzucającym na kolana. Ale, że to z Krakowa wyszło powiedzenie o Chrystusie, który doradzał malarzowi Styce, żeby malował go nie na klęczkach, tylko – dobrze, tym bardziej winno znaleźć się tu jakieś uzasadnienie dla takiego bezgranicznego entuzjazmu piszącego te słowa.

Jakąś próbą oceny jest już spostrzeżenie przyjaciela siedzącego obok w Szerokiej 28. Rzekł on w pewnej chwili, że dziewczyny obecne na koncercie mogą zazdrościć instrumentom pieszczot jakimi obdarzają je muzycy. Zgrabne powiedzenie wszelako mówi tylko o technice klezmerów, o tym niezwykłym nabożeństwie z jakim Tomasz Kukurba, Jerzy Bawoł Tomasz Lato podchodzą do altówki i skrzypiec, do akordeonu i do kontrabasu. To jest muskanie strun, klawiszy, to jest dobywanie dźwięków od ich niesłyszalności przez najsubtelniejsze piano po forte wybuchające w momentach najwyższego uzasadnienia. Zda się, że ze swymi instrumentami odprawiają jakieś tajemne misterium, którego celem jest wyższy stopień wtajemniczenia, na który, razem z nimi, wespną się też porażeni czarem odbiorcy. Istna maestria.

I tu otwiera się dalszy krąg wtajemniczenia. Widzimy, słyszymy do czego technika, warsztat może służyć. Zaaranżowane przez Kroke utwory (a aranże są wyłącznie ich dziełem), czy to z tradycji chasydzkiej, ale i, o czym rzadko kto mówi, sefardyjskiej, bo Żydzi wygnani z Hiszpanii osiedlali się głównie na Bałkanach a echa ich twórczości odbijają sie w tamtejszej muzyce (chociażby wykonany na bis najsłynniejszy serbski utwór Hajde Jano), czy zaczerpnięte od największych współczesnych klezmerów, wreszcie własne, wszystkie one stają się modlitwą zawierającą wszystkie doznania rozkołatanej ludzkiej duszy, jej skargi i radości objawiające się rozpasanym wybuchem emocji. Ta muzyka ściska serce z mocą prawdy objawionej, jest wyrazem zwątpień, dylematów, rozpaczy, ale i emanacją sensualności, witalności, pochwałą najszczęśliwszych chwil życia. Słuchanie Kroke to przeżycie mistyczne. Czyż nie jest jakimś pięknym symbolem, że muzyka ta zabrzmiała w miejscu przywołującym adres i pamięć Widzącego z Lublina?

A jednak był tego wieczoru zgrzyt, który trudno zbyć milczeniem. W jakiś sposób może być on także parabolą do losu narodu żydowskiego na polskiej ziemi. Kiedy patrzyło się na zachowanie części widowni najwyraźniej zamroczonej alkoholem (od pijanego stolika padło w pewnym momencie żądanie: – Zagralibyście wreszcie coś porządnego ze Skrzypka na dachu), przychodziła na myśl owa karczma sprzed wieku, austeria Żyda, do którego chodziło się nachlać, ale nigdy się nie zniżało do tego, żeby spróbować pojąć problemy tej nacji czy zrozumieć kulturę Żydów. Nasz dzisiejszy filosemityzm objawiający się gorączkowymi próbami odrobienia zaległości w wiedzy o tradycji i obyczajowości żydowskiej, jest niestety zbyt często tragicznie powierzchowny i ma takie uboczne skutki, że w gruncie rzeczy uwłacza pamięci zmiecionego z przestrzeni tego kraju narodu. Za wyfiokowane paniusie i wygarniturownych facetów, którym po pijaku jęła słoma z cholewek wychodzić, wszystkim tym, którzy przyszli na wielkie święto spotkania z muzyką grupy Kroke było zwyczajnie wstyd. Szczęśćiem, po apelu jednego z muzyków, co nieco do czerepów rubasznych dotarło i drugą część koncert dało się przeżyć w pewnym, tak potrzebnym skupieniu. A jak warto było, zostało to już wyżej wyartykułowane.

Wieczór drugi

EGZOTYKA

O niedzielnym koncercie Jahiar Group w Kawiarni Artystycznej HADES nie da się już napisać tak wiele jak o Kroke. To po prostu kolejny występ młodego zespołu, który zdobył sobie już pewien krąg słuchaczy przybywających chętnie na jego występy. Szczególnie pociągajaca jest egzotyka grupy o międzynarodowym składzie (Pers z Iranu, Tatar Krymski, trójka Polaków), owe utwory perskie, afgańskie, hinduskie, tureckie, ukraińskie czy wreszcie persko-polskie ze sztandarowym produktem lidera, Jahiara Azima Irani, Dziwne to życie na czele (pozostałe polskie teksty napisała współzałożycielka zespołu, bębnistaka od św.Mikołaja Agnieszka Kołczewska).

O grupie pisane było w tym miejscu mniej więcej przed rokiem. Od tego czasu repertuar nie został zbytnio wzbogacony i martwić może trochę, że zespół, chociaż wzbogacił brzmienie o następne instrumenty perkusyjne dołożone poprzez dokooptowanie kolejnych wykonawców (może tyklo jednego?), jakoś nie poczynił większych postępów, tym bardziej, że bębniarze grają w jednym wspólnym rytmie a dysonans czy chociażby kontrapunkt są poza zasięgiem wyobraźni muzycznej członków Jahiar Group. Kiedy zaś budzą się tęsknoty do mieszania języków i brzmień, odnosi się niekiedy wrażenie, że to już kiedyś ćwiczyliśmy, że to echa przesłodzonego Tercetu Egzotycznego, tyle, że zorientowanego na Wschód (to znowu masło maślanne, bo to znaczy: skierowanego na Orient).

Nie można jednak wielce sympatycznej (a i ambitnej) grupu zniechęcać. Jeśli padły tu takie a nie inne słowa, chodzi jedynie o zwrócenie uwagi na szczegóły, których sami członkowie zespołu być może nie dostrzegają. Ich wyeliminowanie może zaowocować n.p. na Mikołajkach Folkowych miejscem lepszym niż trzecie, które Jahiar Group przypadło w roku ubiegłym. Warto pracować, bo są w repertuarze zespołu utwory godne najwyższego uznania, jak chociażby turecki, rozpoczęty rozbudowanym wschodnim zaśpiewem w stylu nawoływań muezina, z towarzyszeniem jedynie akordeonu, która to pieśń wybucha z czasem pełnią muzycznego blasku wszystkich instrumentów. Są też te kapitalne perskie cymbały Jahiara, santur, na którym gra mistrzowsko. Po prostu w Jahiar Group tkwi potencja, którą trzeba jedynie należycie spożytkować.

Wieczór trzeci

AMBICJA

To ambicja, owa hydra wieloglowa każe zawodnikom zostawać trenerami a aktorom – reżyserami czy wręcz autorami sztuk. Dzięki Bogu w przypadku Joanny Szczepkowskiej i jej autorskiego monodramu Goła baba, rozwinięte ambicje nie obróciły się ani przeciw niej ani przeciw widzom rodzimego teatru aktorki czy tym, ktorzy szczelnie wypełnili w poniedziałek Salę Nową Centrum Kultury, z dominacją – co godne zauważenia – płci pięknej. Może panie czują szczególną miętę do aktorstwa Szczepkowskiej a może wykazały się zwykłą u dam intuicją, że będzie mówione o nich, o dwóch biegunach kobiecości tkwiących w ich rozdartych osobowościach, w każdym razie to one stanowiły większość pośród publiczności i panowie w tym towarzystwie mogli wyglądać nieco jak korzuchy przydane do tych kwiatów.

Joanna Szczepkowska stworzyła rzecz nieprzeciętnie inteligentną i równie przewrotną. Skonfrontowanie Kobiety z Parasolem o cechach delikatnej mimozy, która wyraża się językiem abstrakcyjnym jeśli nie surrealnym z gołą babą (a nie – jak mówi aktorka – rozebraną kobietą), której credo – „Rozbieram się do goła / na smutno i wesoło / w warunkach klimatycznych / upalnych i arktycznych” z dopiskiem „Dojazd własny” – tkwi przywieszone z boku sceny, jest posunięciem kapitalnym. Bolesna jest końcowa refleksja odbiorców, że oto rechocząc się z bon motów babsztyla, z jej częstochowskich rymów układających się w życiowe dewizy na miarę zglajchszaltowanej kultury masowej naszej doby, daliśmy się wciągnąć w jej – tej kultury-nie kultury – wątpliwe, jeśli nie obraźliwe dla jako takiego smaku uroki.

Wolta jest niezwykła, a że aktorka operuje całą gamą swgo aktorstwa, które można nazwać tylko jednym słowem: kunsztowne, aże bardzo dobra jest reżyseria całości autorstwa Agnieszki Glińskiej, uświadamiamy sobie, że uczestniczyliśmy w oczyszczającym rytuale. Ale czyż katharsis nie jest najpiękniejszym skutkiem działania prawdziwej sztuki?

Wieczór czwarty

RUTYNA

Kończymy refleksjami o wtorkowym występie na scenie Teatru Osterwy Jerzego Kopczowskiego, aktora dziś żyjącego na emigracji w Kanadzie a w czasach swej popularności na polskich scenach (a może szczególnie w Piwnicy pod Baranami) znanego z pseudo Bułeczka. To stary wyjadacz scen, monodramista znany od lat ponad trzydziestu („ponad” to jeszcze dobry dodatkowy ogon), rutyniarz co się zowie. Swoje podejście do Trans-Atlantyku Witolda Gombrowicza potraktował też z pełną rutyną.

Bułeczka wie, jak powodować widownią, dlatego z emigracyjnego, przesiąkniętego goryczą i ciężką ironią tekstu usunął to, co wydawało mu się niestrawne dla populistycznego odbiorcy. A że w mowie nie dostrzeżemy tych wszystkich zabiegów autora Ferdydurke, tych wszystkich wrazów – a nie jest ważne czy rzeczowników, czy czasownikków czy przymiotników – pisanych z dużej litery, które tekst powieści winduja na inną, wyższą półkę percepcji, Trans-Atlantyk w wersji Kopczewskiego jakby się deko skurczył, jakby stał się bardziej przyziemny, boleśnie anegdotyczny. Wszystko to jest podane – owszem – fachowo. Aktor wie jak prowadzić rolę, żeby skupić uwagę publiczności (z tym nie było łatwo na blisko dwugodzinnym spektaklu, bo znowu ktoś nieszczęśnie pomyślał, że teatr może zastąpić młodzieży lekturę i nagnano do Osterwy kilka uczniowskich rozdowcipkowanych wycieczek), wie jak modulować głos a nawet (jakie tam nawet, to prymitywne wyobrażenie o tym!) naśladować mowę geja. Ma też w spektaklu momenty prawdziwie porywające. A jednak… Jednak czegoś w tym wszystkim brakowało. Może po prostu Gombrowicza?

I tu czas na uwagę na marginesie. Fakt, że ani w prasie ani na zaproszeniach nie wymieniano tytułu sztuki (powieści), zastępując to enigmatycznym sformułowaniem: „Spotkanie z aktorem”, z daleka zalatuje jakąś drobną aferą. Nie należy wierzyć, że chodzi o ZAIKS, bo procenty od wpływów przeznaczone na tantiemy odprowadza się do tej agencji po fakcie, po przedstawieniu. Czyżby zatem chodziło o nieuregulowanie kwestii praw autorskich, które spoczywają w rękach wdowy po pisarzu, Rity Gombrowicz? Chciałoby się wierzyć, że nie o to chodzi. Ale jeśli nie o to, to o co, u licha? Czuć jakiś swąd nieprzystojny miejscom spotkań z produktami wyższej kultury.

Andrzej Molik

P.S. Jeśli komuś byłoby tego mało, jeśli ktoś uczestniczył także w zakończonych w niedzielę III Międzynarodowych Spotkaniach Teatrów Tańca a od tego dnia zaczął brać udział jedynie w tygodniowych, trwajacych właśnie Żakeriach, komunikujemu mu, że wczoraj dodatkowo wystąpił w Teatrze Osterwy cały klan Peszków w spektaklu Bula Bula a dziś, we wtorek, można o godz 19 udać się do Sali Nowej Centrum Kultury by wysłuchać rewelacyjnie zapowiadającego się występu nawiązującego do kultury Aborygenów The Howley, Calvert and George Trio. I co, mało się dzieje w Lublinie?

Kategorie: /

Tagi: / / / /

Rok: