Samotny Biały Żagiel

Kiedy jesienią 2000 r. Teatr Muzyczny miał po latach tułaczki wreszcie rozpocząć działalność we własnej siedzibie przy Skłodowskiej, któryś z artystów opowiedział mi rozpowszczechnianą w zespole anegdotę. – Podobno w foyer ma stanąć popiersie – zagadnął i zapytał: – Wiesz kogo?. – Nie mam pojęcia – odparłem zgodnie z prawdą. – Zarewicza! – wypalił i popadł w radosny rechot. W nie wolnych od zawiści środowiskach artystycznych takie złośliwostki to zgoła norma, więc zdziwiony zbytnio nie byłem i o anegdotce szybko zapomniałem. Przypomniała mi się teraz, przy jubileuszowej okazji, bo i zaświadcza o tym, ze już wtedy, przed dziewięciu laty dorobek i pozycje Henryka Żuchowskiego – Ryszarda Zarewicza mógł budzić zwyczajną (lepiej rzec nadzwyczajną) zazdrość. A co mówić teraz, niemal dekadę później, gdy Mistrz kończy 80 lat i z twórczej potencji nie zatracił nic a na kartach jego dorobku artystycznego wciąż i wciąż pojawiają się nowe pozycje?

Nie należę niestety do ludzi o takiej pamięci jak Jubilat. Nie prowadzę też notatek czy dziennika z wydarzeń teatralnych i nie rzucę nagle z rękawa wspomnieniem, jak to – powiedzmy – wspaniale Zarewicz w 1989 r. wyreżyserował „Bal w Savoyu” Abrahama albo jak pięknie w 1993 poprowadził rolę Księdza w „Damach i Huzarach” Fredry. Mógłbym przypomnieć sobie co nieco wertując którąś z jego publikacji, bo mam w domu z połowę jego książek. Jednak to syzyfowa robota, albowiem wydał Żuchowski ponad 30 (!) pozycji książkowych i sam – co mi przypomniał pośrednio nie kto inny jak sam zainteresowany – kiedyś w Kurierze Lubelskim popełniłem artykuł pod wszystko mówiącym tytułem „Najczęściej wydawany autor”. Poprosiłem zatem niecnie dyrekcję teatru o jakieś skrótowe dossier (dziś się mówi CV, ale nie wiem czy wyroczni savoir vivre_ jaką Ruszard jest, to się podoba) artysty. I otrzymałem! Okazało się, że liczy 54 strony formatu A4, w tym 12 poświęconych jest tylko wyliczeniu jego ról i reżyserii w naszym Teatrze Muzycznym od 1974 r. Do 2005 uzbierało się ich – daj Boże! – 58.

W takim ogromie trudno się poruszać bez ryzyka pobłądzenie i przegapienia czegoś znaczącego. Więc może lepiej oprzeć się na impresjach, zapamiętanych sytuacjach, krótkich a znaczących rozmowach, śladach, które pozostawia na kulturalnej mapie Lublina artysta o tytanicznej aktywności? Artysta – zapewne nie trzeba tego dodawać – w najpełniejszym rozumienia tego słowa renesansowy: aktor, reżyser, muzyk, pisarz, publicysta, zbieracz anegdot, działacz, społecznik, wyrocznia dobrego smaku, gentleman co się zowie. Znam go z tylu już ról, z niezliczonych spektakli, pod którymi się podpisał, z książek wypełniających całą półkę, z eleganckich wystąpień i z tego, że jest jedynym znanym mi twórcą, który potrafił pisemnie dziękować za recenzję (nie zawsze wyłącznie pozytywną), ale wciąż mnie potrafi czyś zaskoczyć. Jak wtedy, gdy na jakiś festiwal w Teatrze Andersena przywiózł swoich studentów z białostockiego Wydziału Lalkowego Akademii Teatralnej w Warszawie i dał pokaz lekcji ruchu, rytmiki i śpiewu, a ja z zadziwienia gębę otwierałem.

Dla mnie jest Ryszard Zarewicz dziś Samotnym Białym Żaglem (tak, wielkimi literami!), ostatnim, przynajmniej w Lublinie, artystą z pokolenia Wielkich Artystów Teatru, takich jak Zelwerowicz, Solski, Sempoliński, Świderski, Kreczmar czy Holoubek. I dobrze, że wciąż jest! Z duma wspominam maj ub. roku, gdy z okazji 60-lecia Teatru Muzycznego stanąłem obok niego po drugiej stronie rampy – na scenie. Oby udało mi się to jeszcze kiedyś obok Ryszarda przeżyć!

Andrzej Molik

krytyk, członek AICT

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: