Sąsiedzi zdalnie sterowani

Już we wrześniu ub. roku jedna z lubelskich gazet stawiała dramatycznie wręcz brzmiące pytanie: „Czy Witold Mazurkiewicz opuści Lublin?”. Troska płynęła z treści informacji, że – cytuję – „Aktor i reżyser, twórca i szef lubelskiej Kompanii Teatr, został kierownikiem Sceny Kameralnej Teatru Rampa na Targówku w Warszawie. W repertuarze Rampy znalazły się teraz także spektakle Kompanii Teatr i Provisorium, w tym Czerwony Kapturek, FerdydurkeEmigranci. Mazurkiewicz zapowiada, że w Rampie wyreżyseruje muzyczny spektakl Być jak Frank Sinatra z 13 piosenkami wielkiego śpiewaka w przekładzie Wojciecha Młynarskiego”. Może niezbyt ważna jest ilość błędów merytorycznych zawartych w pierwszych dwóch z raptem trzech zdań notatki (Mazurkiewicz został, owszem, w Rampie kierownikiem, ale artystycznym; jest współtwórcą Kompani T. wraz z Jarosławem Tomicą i Michałem Zgietem [byli wówczas aktorami Teatru Andersena i postanowili wkroczyć na własną drogę teatralną] i ta demokratyczna zasada, przynajmniej w tym względzie, obowiązuje do dziś; z wymienionych spektakli tylko Ferdydurke jest koprodukcją z Provisorium, pierwszy, bajkowy, powstał w połowie lat 90. XX w. jako – jak się okazało – start do kompanijnej świetlanej przyszłości, a trzeci, wg Mrożka – już po rozluźnieniu stosunków z teatrem Janusza Opryńskiego). W kontekście tematu, do którego zmierzamy, bardziej interesujące wydaje się to, że wówczas, trzy miesiące po zakończeniu zdecydowanie wątłej 6. edycji Festiwalu Teatrów Europy Środkowej Sąsiedzi, musiało być stanowczo za wcześnie na to, żeby się ktoś chciał zastanawiać, jaka będzie przyszłość wykreowanej przez Witolda Mazurkiewicza, aż nazbyt, jak się po latach okazało, ambitnej u swych podstaw imprezy.

Niestety pytania na ten temat nie padły w mediach również przez kolejne blisko osiem miesięcy. A kiedy nastał czas festiwalu i wydawało się, że nadarza się najlepsza okazja do zadania ich kuratorowi Sąsiadów, doszło do sytuacji zgoła kuriozalnej. Na 21 maja, trzy dni przed startem tyleż trwających, trzydniowych już tylko „sąsiedzkich” spektakli, wyznaczono w jednej z kawiarń przy Okopowej na godz. 11 konferencję prasową. Nigdy jej nie zapomnę, bo nigdy w długim dziennikarskim życiu coś podobnego mi się nie zdarzyło. Spóźniłem się (mea culpa, ale to kwestia parkowania w centrum) dokładnie 4 minuty, a tam… było już po konferencji! Łaskawie nie zjawił się dyrektor festiwalu. Jakoś za swego pracownika nie chciał też oczami świecić dyrektor Centrum Kultury (Kompania Teatr nadal jest w jego strukturach), oddalając się na urlop. I rola tłumaczenia się przed redaktorami spadła na wątle kobiece barki pracownic CK, które, na czele z Ksenią Duńską, pod nieobecność mistrza, wydaje się – to wynikający z obserwacji wydarzeń mój osąd, nich wybaczą! – wzięły także na nie całą część wykonawczą festiwalu.

Tymczasem pytania do dyr. Mazurkiewicza aż kipiały w głowie, bo odpowiedź na nie należała się odbiorcom festiwalu obserwującym upadek jego idei – czytelnikom gazet, słuchaczom radia, widzom tv, na rzecz, których pracują dziennikarze. Po komunikacie o smutnym fakcie, zasadnicze brzmiałoby: – Jak nieobecność Witolda wpłynęła na postradanie głównego sponsora (nie pamiętam czy używano tego terminu, ale chyba sponsora tytularnego, skoro przez sześć odsłon przyznawano nagrody Perły Sąsiadów), czyli – właśnie – Perły – Browarów Lubelskich S.A.? Uświadommy bowiem sobie, iż przejęcie kierowniczej roli w Rampie spowodowało, że szef festiwalu w zasadzie przeniósł się do Warszawy. Jak mogłoby być inaczej, skoro oprócz wspomnianego na wstępie w notatce spektaklu z piosenkami Sinatry, wyreżyserował tam także Żyda Artura Pałygi (premiera 14 maja, tydzień przed konferencją, spektakle 15, 16, 17, 28 i 29.05) oraz Oświadczyny i Niedźwiedź Czechowa z dopiskiem antyinstrukcja obsługi (31 maja). Znamy przypadki prowadzenia przez dyrektorów dwóch teatrów. Krzysztof Torończyk, łączący od lat udanie te funkcje w Osterwy i w stołecznym Teatrze Narodowym, zacnym przykładem. Ale to dyr. naczelny, administracyjny. Mazurkiewicz, oprócz reżyserowania, w Rampie kształtuje program Kameralnej oraz dodatkowo występuje jako aktor w dwóch przywiezionych z Lublina spektaklach. Czy ktoś taki może mieć jeszcze czas i serce do zajmowania się festiwalem o wybujałym od początku, przekraczającym już w drugiej edycji możliwości realizacji programie?

Przypomnienie historyczne dla tych, którzy startu Festiwalu Teatrów Europy Środkowej Sąsiedzi w 2006 r. mogą nie pamiętać. Nigdy nie było to wyraźnie artykułowane, ale wg mnie na powołanie go do życia podstawowy wpływ miały kontakty z Fundacją Wyszehradzką, mającą siedzibę w Bratysławie. To chyba stamtąd poszedł impuls do stworzenia przeglądu teatrów z krajów Grupy Wyszehradzkiej – Czech, Polski, Słowacji i Węgier, który szybko szef Sąsiadów rozszerzył na kraje nam na Lubelszczyźnie najbliższe – Białoruś i Ukrainę. Ideę formułowano jako „spotkanie tradycji teatralnych krajów tworzących region nazywany Europą Środkowo-Wschodnią”. I dodawano: „Festiwal Sąsiedzi składa się z trzech nurtów obejmujących przedstawienia teatralne, spektakle uliczne i różne formy teatru dla dzieci”. W pierwszej odsłonie tematem w nurcie głównym był teatr po przemianach społecznych, gospodarczych i kulturowych po roku 1989. Wyglądało to imponująco. W poszczególnych krajach działali komisarze, jakby przedłużone ramiona Mazurkiewicza, którzy dokonywali wyboru najciekawszych propozycji. Festiwal trwał tydzień, dzieląc się w poszczególne dni na prezentacje kolejnych zaproszonych krajów. Niektóre spektakle, późniejszych – uwaga! – stałych uczestników, okazywały się porywające. Jednak już jęły się pojawiać pęknięcia w ambitnej idei, głównie za sprawą opornych wobec niej Węgrów, których festiwalowy dzień trzeba było fastrygować innonarodowym ściegiem. Niebawem się okazało, że naszych braci od szabli i szklanki na sąsiedzkich mitingach w Lublinie w ogóle zabraknie, ale – pamiętam jak ktoś to skomentował – czyż należało się dziwić, jeśli nawet międzynarodowe słowo „teatr” w ich języku znaczy „színház”? Mała pociecha. Jeszcze następna edycja imprezy z tematem „obraz kobiety we współczesnej kulturze i sztuce” mogła budzić podziw i radość. Później już tylko następowało rozmywanie idei i ubożenie propozycji. Wyglądało to niekiedy tak, jakby np. w Czechach działały wyłącznie dwa teatry godne zapraszania do namiotów na Rusałce i Litewskim oraz na ulice Lublina. Szczyt furii krytyków świadomych tego upadku festiwalu, który poniekąd miał konkurować z Konfrontacjami Teatralnymi (odrębny smaczek całego przedsięwzięcia) nastąpił w po odsłonach Sąsiadów # 4 i 5.

Kolejne pytanie szykowane do Witolda M. na wspomnianą, tak w skutkach błyskawiczną konferencję, miało się odnosić do jego o rok wcześniejszego spotkania z prasą. W innym lokalu, przy Peowiaków, szef Sąsiadów użył wspaniale marketingowo zastosowanej metody pokutnej pokory i rozmiękczania nawet największych krytyków jego dyrektorskich działań obietnicami nowego oblicza festiwalu. Szczytem braku elegancji byłoby podejrzewanie, że i on pod wpływem zrywu serca wobec osoby spoza kręgu sąsiedzkich krajów sam uwierzył w te bzdury pisane patykiem po wodzie. A rzucone zostały nowe idee o jeszcze bardziej wygórowanej ambicji niż te, stojące u rudymentów Sąsiadów z roku 2006. Przy nadchodzeniu 7. ich odsłony chciałoby się usłyszeć odpowiedź, co dziś Witek sądzi o tym, że idea podstawowa, spotkań z teatrami najbliższych pobratymców, się już, wobec naszego uczestniczenia w UE, wypaliła? I jak się mają do rzeczywistości piękne słowa o szykownym zapraszaniu do nas teatralnych krezusów z Francji, Włoch, Niemiec, Wielkiej Brytanii wobec rzeczywistości występów teatrów wyłącznie polskich i jednej, jedynej orkiestry z pieczęcią macedońską?….

Nie dowiedziałem się. Państwu, Czytelnikom tych – za przeproszeniem – enuncjacji nie przybliżę prawd dyr. Mazurkiewicza. I nie chodzi o to, że nim się, wbrew opisywanym obowiązkom, zjawił jednak na festiwalu, ktoś usłużny przyprawił mi gębę groźnego jego i imprezy wroga. Nie zadałem owych pytań w prywatnej rozmowie, bo uważam, że odpowiedzi powinny być wyartykułowane na odpowiednim, press-konferencyjnym forum. Dowiedziałem się jedynie, o to akurat pytając, o powodzie absencji na – jak się okazuje – potwornie źle zaplanowanym spotkaniu z prasą. – Nie mogłem, bo grałem dwa spektakle – przyznał się szef festiwalu na sąsiedzkim rozdrożu.

Uwaga! Teraz nastąpi wolta wobec niemal wszystkiego, co zostało napisane powyżej. Może to brzmieć jak sprowadzenie tych konstatacji ad absurdum. Ale co mi tam, nie mogę? Uważam edycję zakończoną 26 maja za jedną z najciekawszych w historii Sąsiadów. Z precyzyjnie przemyślanym programem. Z co najmniej dwoma erupcjami teatralnych fajerwerków, w tym spektaklem kładącym prawdziwego, tu spłakanego odbiorcę na kolana. Z oddechem powodującym chęć powrotu pod namiot na Pl. Litewski bez baczenia, kto i z czym za chwilę wystąpi. Już otwierające powracający nurt dziecięcy przedstawienie Teatru Plac Zabaw z Warszawy Mama MU Jujki Wieslandera na innym placu – Łokietka, w reżyserii Jerzego Jana Połońskiego, znanego z dwóch świetnych realizacji w Teatrze Andersena (o innym, kabaretowym jego obliczu pisałem w poprzednim ZOOM-ie przy okazji benefisu Andrzeja Rozhina) zadziwiał inwencją interaktywnej zabawy, zmiennej a minimalistycznej scenografii , a nawet neologizmami, typu ostrzeżenia Pana Wrony, że dostanie „pióropleksji”.

Według zapowiedzi organizatora, Centrum Kultury, ideą tegorocznej edycji było „pokazanie swobodnych literackich inspiracji, wizji artystycznych, które wyrażą się w głównej mierze poprzez dźwięk” (dalej uściślono, że chodzi o muzykę). Prawda! Ale podejrzewam, że Witold Mazurkiewicz, gdy wprowadził na swoją Scenę Kameralną Teatru Rampa Monsters. Pieśni morderczyń, wyglądające w pierwszym odbiorze na popłuczyny po musicalu Chicago, ale przewyższające oryginał autentycznością bohaterek (fantastycznie wyśpiewane kreacje czterech aktorek!), doszedł do wniosku, że to może być baza startowa Sąsiadów. Podumał wówczas nocami na warszawskim bruku nad odpowiednim dopełnieniem już nie linii melodycznej, ale i refleksji na temat szaleństw naszego obecnego, czy dopiero co minionego czasu. Najlepszym okazał się niezawodny w swych dziełach kameralny katowicki Teatr Korez – z zawierającym już w tytule diagnozę, rozkładającym człowieka na łopatki spektaklem Kometa, czyli ten okrutny XX wiek według Jaromira Nohavicy. To wręcz nieprawdopodobne, bajecznie piękne, jak zaledwie czwórka aktorów oswoiła songi czeskiego barda, osadziła je we wnętrzu swego rodzinnego śląskiego świata, nie odzierając ich siły przekazu i przydając im zupełnie inny patos dziejów a i przewrotność! Coś cudownego, do zapamiętania do końca żywota! Ogromny pokłon przed reżyserami, Robertem Talarczykiem (także na scenie i autor scenariusza) i Mirosławem Weinertem!

W ideę pokrętności świata wpisały się i kolejne, chwilami wcale udane przedstawienia. Teatr A Part z Katowic oddał cześć urodzonemu w tym mieście 110 lat temu, zapoznanemu artyście w bezsłownym, ale naładowanym ponad brzegi emocjami i ekscesami Cyrku Bellmer w reż. Marcina Hericha. Próba połączenia opowieści z Traktatem o manekinach Brunona Schulza utrudniał percepcję i tak hermetycznego dzieła surrealisty a werystyczny erotyzm rozbierających się poza granice znanej w polskim teatrze nagości (niestety, chora sensacja) czterech aktorek wprowadzał raczej w zakłopotanie. Natomiast Matka Witkacego Teatru Malabar Hotel, katastroficzne pandemonium w reż. Hendrika Mannesa, długo budziła sprzeciw i nudę, by nagle w drugiej części osiągnąć interesujący wymiar dzięki wprowadzeniu lalek i takich witkiewiczowskich pyszności, jak – po śmierci matki, w rękach syna – „wieniec pamięci czystej formy”. W idei szefa festiwalu da się też zmieścić plenerową Dywidendę, trochę przefajnowany spektakl o światowym kryzysie ekonomicznym z poznańskiego Teatr Fuzja, pod którym podpisali się Anna Tomasz Rozmieniec.

Kiedy w namiocie na Litewskim kończyło się ostatnie, ale jak zwykle opóźnione przedstawienie, tym razem Matki, z zewnątrz zaczęły dokuczliwie dochodzić słowa konferansjerki, która już – zgodnie z przygotowanym dokładnie w CK harmonogramem – powinna otwierać koncert Nuty narodów Festiwalu Wielokulturowego Lublin 2012. Jego zwieńczeniem miał być (i był) koncert muzyki bałkańskiej zespołu Tsigunz Fanfara Avantura, jednocześnie gościa Sąsiadów, który wcześniej uczestniczył w paradzie tej macedońskiej z korzeni pogrzebowej orkiestry dętej. W momencie powstawania festiwalu Sąsiedzi nie było jeszcze owego wielokulturowego, w ramach którego spotykam dziś w akcji zadomowionych w Lublinie artystów i krytyków białoruskich, jak teatrolog Irina Lappo czy wybitny dramaturg Serhij Kowalow, którego sztukę Przygody Kublickiego a Zabłockigo prezentował na imprezie Mohylewski Teatr Lalkowy. Podobnie, jak nie było takiej ekspansji ukraińskich sił artystycznych na nasze okolice, chociażby w czasie ostatniej Nocy Kultury. Czy to otwarcie na sąsiadów zza wschodniej granicy nie miało wpływu na podmywanie Sąsiadów festiwalowych? Czy przypadkiem W. Mazurkiewicz nie jest – nie posiadając strzelb finansowych i organizacyjnych – w niektórych działaniach bezsilny?

Życzę Sąsiadom długiego żywota, ale czarno to widzę. A jeśli ma być ambitnym, na miarę tej ostatniej jego odsłony, festiwalem opartym na krajowych siłach teatralnych, to niech przynajmniej zmieni nazwę. Np. na Sąsiedzi z Jednego Podwórka, albo… z Windy. Już nie mówię, że można by sąsiedzkimi kontaktami wzmocnić dużo starsze Konfrontacje Teatralne. Może i Rampa będzie wdzięczna?

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: