Słodko-gorzkie, czyli życie

Trzy dni spektakli. W sumie dziewięć + (niebawem się wyjaśni skąd ten plus). Mniej więcej – bo różnie sobie radzono z podanym w programie czasem – 765 min. teatru. Ponad pół doby! Na ogół intensywnych przeżyć. Festiwal Słodko- Gorzki. Nowa, tak udanie debiutująca w ub. roku formuła wykreowanego w 2006’ przez Witolda Mazurkiewicza Festiwalu Teatrów Europy Środkowej „Sąsiedzi”, okazała się ratunkiem dla kompletnie wyczerpanej przez 7 edycji tej starej. Wyczerpanej nie z winy animatora imprezy. Grupa Wyszehradzka, której kraje (oraz dokooptowani od początku nasi wschodni sąsiedzi) były ze swymi scenicznymi osiągnięciami zapraszane do Lublina, w dzisiejszej Europie okazuje się być jakimś żałosnym politycznym kadłubkiem. A to reprezentujący ją Fundusz Wyszehradzki dawał bardzo mocne wsparcie Sąsiadom. Już na pierwszej odsłonie festiwalu okazało się, że np. Węgrzy potraktowali przybycie tu, jak obowiązkowe za Demoludów uczestnictwo w Układzie Warszawskim. Łagodnie mówiąc, olali nas. I więcej! Bodaj już się tu nie pojawili. A ile wydarzenie zdoła jakoś jechać na oddawaniu dlań serca Czechów i … Ukraińców? Może dlatego, może słusznie, choć tradycja i ciągłość to piękna rzecz, na plakatach i w programie zniknęła na IX festiwalu „sąsiedzka” nazwa? Można ją uświadczyć jedynie na stronach internetowych, w tym oficjalnej organizatora z CK i w tekstach dziennikarskich.

Jeszcze jeden charakterystyczny rys przemiany o cechach redivivus, a raczej objawienia nowej idei. Ongiś, u podstaw, festiwal dzielił się na trzy nurty: główny, dramaturgii powstałej po latach transformacji 1989’ i ze spektaklami w salach, i dwóch ludycznych – skierowanego do najszerszej widowni oraz do dziecięcej – obu prezentowanych w przestrzeni otwartej. Nawet przyzwyczailiśmy się do nie zawsze komfortowych warunków (i tak przejdą do kanonu wspomnień sentymentalnych!) oglądania przedstawień w namiocie na Pl. Litewskim i do podejrzeń, że dyr. Witek dogadał się ze znajomymi harleyowcami, żeby ci hukiem swych pędzących pod pocztą maszyn podbudowywali uliczną atmosferę odbioru. Albo do cyrku Czechów na Rusałce, czy widowisk plenerowych pod Zamkiem (kolejna zamierająca dziś forma teatralna – nie ma kogo zapraszać). Wspaniale zrenowowane wnętrza i otoczka zabytkowego kompleksu, rezydencji Centrum Kultury, pozwoliły (z jednym tylko wyjątkiem spektaklu w studiu TVL) po raz pierwszy zachować jedność miejsca akcji, nie tylko przedstawień, ale i koncertów, kina, disco i cyklu spotkań Kaufhauz na placu przed budynkiem. Kto wie czy to i nie znak czasu dla kultury wyższej? A bez wątpienia świetne wykorzystanie przestrzeni pod egidą przykładającej rękę do przemian UE.

Życie nasze jest i słodkie i gorzkie. To nie żadne filozoficzne odkrycie, bo nie wypada wyważać otwartych drzwi. Raczej szlak do prostej konstatacji. Pozorna dychotomia, a raczej – bowiem w pierwszym przypadku dwie części, wzajemnie się wykluczające, jednak uzupełniają się do całości – dyzjunkcja i to Sheffera, ukryta za niepozornym ”albo, albo”, daje(ą) podpowiedź. Ze aż prosiło się o pozbieranie w całość, w festiwalową jednię dotykających tematu spektakli i takich zaproszenie. Zresztą, w równej mierze moglibyśmy mówić o Słodko-Gorzkim jako o festiwalu komediodramatu. Gdyby nie kolorystyczne odróżnienie w programie tych dwóch jego nazwy składowych, niekiedy można było mieć potężny problem z umieszczeniem poszczególnych spektakli w „odpowiedniej” kategorii.

Najlepszy przykład zdarzył się już na otwarciu. Nie wiadomo z jakich powodów został dosyć ozięble przyjęty znakomity Hotel Misery deLuxe teatrów Kana i Krepsko (tak, z Pragi, znakomicie znany z Sąsiadów) mógł dławić smutkiem i beznadzieją bohaterów, a jednocześnie rozbawiał do łez wspinając się na coraz wyższe piętra jakże czeskiego, hrabalowskiego absurdu, opary którego działają na duszę oczyszczająco! I forma. Brak słów. Ich koślawe równoważniki. Ten recepcjonista obojętny na gości i uparcie się wczytujący się w chińską gazetę! Ta niedoszła samobójczyni, której członki potrafią się cudem objawić w drzwiczkach… nocnej szafki! Te wytonowane w powściąganiu rozsadzającego humoru kreacje wszystkich! I te genialne, niespotykane operowanie na scenie parawanami, które odsłaniają kolejne przestrzenie hotelu „straconych nadziei”. Istny odlot uśmianej Melpomeny. A na drugim biegunie tego wieczora oznaczony – wiadomo! – radosnym kolorem słodyczy Latający cyrk Monty Pythona w reż. Mazurkiewicza, dyrektora już nie tylko u nas, ale i Teatru Polskiego w Bielsku-Białej, gdzie, w rodzinnych jego stronach, produkcja powstała. Pięciu doprawdy bez zarzutu aktorów na scenie. Zarzucić też nie można nic realizacyjnym staraniom. Ale gdyby nie siedząca w pobliżu, rozbawiająca śmieszka, człowiek długo, aż do monologu Nie mów rybom…, nie miałby ochoty na skrzywienie gęby w czymś na kształt uśmiechu. Problem w tym, a reżyser ma tu alibi, że nie istnieje u nas tradycja typowej brytyjskiej odmiany widowiska – music hallu (nie mylić z musicalem) . Co innego jego odbiór w tv i filmie, opartych na zbliżeniach komicznych fizis. Tu, nawet zaprzysięgli wielbiciele Monty’ego, przekonują się, że ktoś bezradnie próbuje się wspiąć na teatralne Himalaje. I słodycz podgniwa.

Od podstaw zaś gorzki był, musiał być, monodram Tato nie wraca z Teatru WARSawy, jedno z największych wydarzeń tegorocznego festiwalu. Funkcjonująca gdzieś poza serialowym obiegiem Agnieszka Przepiórska, na przeżyciach której został oparty scenariusz Piotra Rowickiego, okazała się bestią sceniczną. Aktorką, która przy ckm-owej szybkości mówienia i niebywałej ekspresji, zachowuje nienaganną dykcję. I jest autentyczna, w każdym calu. Do cna! Niewiarygodne? A któż może – jeśli radzi sobie z rolą sceniczną, a to się staje oczywiste – lepiej przekazać swój ból niż córka, którą ojciec „osierocił” jak miała 3 lata? Najlepiej mówi o tym wyliczanie oczekiwania na tatę: „27 lat, 10 miesięcy i 7 dni”. Nadal brzmi w uszach jak memento! Skategoryzowany słodyczowo drugi z monodramów, satyryczny Pacjent z tego samego warszawskiego teatru, w interpretacji sporo słabszego aktorsko Arkadiusza Września, nie budzi już takich emocji. Nawet mając za sobą irracjonalne przeżycia licznych pobytów w polskich szpitalach, trudno wciąż się żywić ironią na ich temat. Tak jak trudno było zdzierżyć kolejne w zestawie „wesołków”, Balladyny i romanse z łódzkiego Teatru Pinokio. Reż. Konrad Dworakowski, może i z inspiracji Ignacego Kasprowicza, bo z szalonych wątków jego książki korzystał, popełnił grzech przeformalizowania. Nawsadzał w spektakl kaskadę pomysłów, włącznie z użyciem japońskich lalek bunraku-ningyō, co się ma jak pięść do nosa wobec fabuły osadzonej w kulturze basenu Morza Śródziemnego. A że lalkowym, bezdykcyjnym w młodym pokoleniu aktorom, unieść ten ciężar było trudno, otarło się o katastrofę. Dobrze, że zamykający 2.dzień, niezawodny, tak lubiany katowicki Korez w Swingu wg kabareciarza z Limo, Abelarda Gizy, przywiódł nas powrotnie na wesołe szlaki. Aż do bólu trzewi!

Ten dzień miał jeszcze interludium w postaci dodanego tu na początku tekstu plusu – performatywnego czytania sztuki W środku słońca gromadzi się popiół Artura Pałygi, kolejnego z grupy zadomowionych w Lublinie mieszkańców Bielska-Białej, a na wirydarzu występującego po raz pierwszy od 20 lat również jako aktor. Można jedynie czekać na gotową wersję spektaklu w reż. Pawła Passiniego, spiritus movens, już w dniu finalnym w TVL, największej przyjemności teatralnej festiwalu. Nim do tego doszło, trzeba było jeszcze przetrwać adaptację Błazna Pana Boga Daria Fo z S.T. Badów. Nowa, filmowa konwencja narracji, z opowieściami co bohater za chwile powie, jest w teatrze nie do zniesienia i nawet uwielbiany w naszym mieście uczestnik wspomnianej próby (gęstość zdarzeń!) Paweł Pabisiak, sytuacji swym subtelnym aktorstwem nie uratował. Dołączyło przedstawienie do wypomnianych dwóch, które sprawiły, że Słodko-Gorzkiemu trzeba wystawić ocenę 5-.

Ratunku ani przez chwile nie potrzebował i cenzus stanowczo podwyższał, kładący suplesem widzów na łopatki spektakl Passiniego Morrison/Śmiercisyn, wyprodukowany w opolskim Teatrze Lalki i Aktora. Dokuczliwe po tak wielkich przeżyciach artystycznych jakie niesie, staje się pytanie, dlaczego kreator działającego w CK neTTheatre, Paweł, nie stworzył tego przedstawienia tu, u nas. Tym bardziej, że wcielający się fenomenalnie w rolę lidera Doors, urodzony w Zamościu Sambor Dudziński, ma za sobą piękny epizod z umarłych piwnic Hadesu pod Centrum, współpracując z Lubelską Federacją Bardów. Może niekiedy Passini, ten także wielce utalentowany muzyk, czuje się jak Jimi, który niczym Marat z obrazu Davida o śmierci w wannie (przecież to nawiązanie!), stał się „symbolem świeckiego męczennika”? Tyle asocjacji! Tyle odwołań kulturowych w poszukiwaniu siebie! Tak subtelne, a zmultiplifikowane wizualizacje dopełniające 3-4 sceniczne plany! Fantasmagoria!!!

A o zamykających akurat gorzko festiwal Disco Pigs z Teatru Rawa w Katowicach niech się wypowiadają młodzi adresaci. Stary rep zamilknie.

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: