Smaczny festiwal

– Blanszuję liście kapusty, przekładam je kapustą kiszoną i wstawiam na kilka dni do lodówki – opowiada Robert Makłowicz, zagadnięty przez dyrektora artystycznym I Europejskiego Festiwalu Smaku Waldemara Sulisza, prezesa organizującego go Stowarzyszenia Kresowa Akademia Smaku, jak robi gołąbki w swoim domu. Dzieje się to w ostatnim, trzecim dniu imprezy przed tłumem zgromadzonych na pseudoruinach świątyni, od której nazwę wziął plac Po Farze. Makłowicz krząta się z gospodynią z Janowa na posadowionej tamże Scenie Smaku. Przyrządzają gołąbki z kaszą gryczaną (i sosem grzybowym), więc wieloletnia kulinarna wyrocznia na telewizyjnej niwie tłumaczy się, że w domu robi je, owszem, z trzech rodzajów mięs, ale raczej z dodatkiem ryżu. – Ponieważ jest on… jałowy, gotuję go w wodzie z dodatkiem wędzonego boczku, przez co osiąga ciekawy zapach i smak – tłumaczy. A ja, domorosły kuchcik, już wiem, że uwielbiane przeze mnie gołąbki przyrządzę w ten właśnie sposób, bo już od Robertowych opowieści cieknie mi ślinka. Tym bardziej, że Mistrz uzupełnia, iż do duszenia potrawy dodaje z kolei kilka wędzonych żeberek, żeby zapachowo-smakowy efekt wzmocnić, podlewa ją winem a na koniec łączy z klasyczną zasmażką. Już sobie efekt wyobrażam na moim talerzu. I mych kubkach smakowych!

Wpadam w te sybaryckie marzenia, przysiadłwszy na współczesnych fundamentach średniowiecznej fary przed stoiskiem chełmskiego browaru Jagiełło, którego ciemny, niepasteryzowany produkt sączę z przyjemnością, acz z mało przyjemnego plastikowego naczynia. Festiwal idzie ku końcowi, więc dumam sobie, że ten dosyć szalony pomysł – w zasadzie jednego człowieka, red. Sulisza z Dziennika Wschodniego, wspieranego przez Magdę Fijałkowską, z którą prowadzi w Radiu Lublin kulinarny program – okazał się strzałem w dziesiątkę. W czasach gdy włączenie telewizora o poranku grozi konstatacją, że na wszystkich możliwych programach odbywa się jedno wielkie „gotowanie na ekranie”, w czasach gdy hipermarkety stały się nowymi świątyniami – konsumenckiej religii, a jeżdżenie od jednego do drugiego ulubioną formą świątecznej (i nie tylko!) aktywności, taki festiwal to najlepsza odpowiedź na społeczne zapotrzebowanie i niebagatelny magnes przyciągający do naszego miasta tłumy. Zauważyć przy tym wypada, że jego nazwę dopełniają miejsce i czas: Lublin 2009-2016. Dopiero potem następuje numerologiczny dopisek: „Pierwsza edycja: Lublin 11-13 września 2009”. Zestawienie lat może dla kogoś zajeżdżać sprytem, ale w zapowiedzi imprezy na jej stronie internetowej rzecz jest ujęta explicite: „Zapraszamy serdecznie na festiwal, który wpisuje się w starania Lublina o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury w 2016 roku”. Wpisuje się jako wydarzenie – obok Jarmarku Jagielońskiego – najbardziej ludyczne i o masowym charakterze (elitarne wyjątki, stanowiące poniekąd zgrzyt w całości, to m.in. spotkanie dla wybrańców z Makłowiczem i Piotrem Bikontem w – cóż to za koncept?! – kaplicy Św. Trójcy czy zamknięty, a ujęty w programie I Międzynarodowy Turniej Nalewek Polski i Krajów Ościennych). Takie wydarzenie podoba się wszystkim, każdy znajdzie w nim coś dla siebie i jeszcze roześle o nim wici do znajomych. Goszcząca w moim domu Australijka Rachel była zachwycona Jarmarkiem św. Jacka, głównym punktem festiwalu, stanowiącym o jego sukcesie, bo na wielu z ok. 50 stoisk odkrywała coś smakowitego. A esencją stosunku naszego ludu do konsumpcji niechaj będzie dowcip Makłowicza. Kiedy pani pichcąca z nim gołąbki jęła się tłumaczyć, że podsmaży je na smalczyku a to cholesterol, Robert wypalił: – A czy ktoś widział kiedyś na oczy cholesterol?

Sam jeszcze kilka dni po I EFS podjadałem z wielką ochotą zakupiony na jarmarku prawdziwy czarny salceson jaki pamiętam z dzieciństwa, popróbowałem szczęśliwy miodowego napoju o bliskiej mi jakoś nazwie MOLO MOLO, żałowałem, że nie zdążyłem na stoisku Benedyktynów z Tyńca nabyć konfitur brzytewka – wiśni z rumem, delektowałem się etiopską mokką na ceremonii palenia kawy w klubie Alchemia i – bo w tym tyglu wymieszano ingrediencje bardzo rozmaite – artystycznie upajałem się białym głosem Marysi Natanson z zespołu Caci Vorba oraz razem ze stojącymi obok damami w mocno średnim wieku powtarzałem za Stanisławem Soyką słowa jego hitów od „Cudu niepamięci” po Szekspirowe sonety. Ale największym odkryciem festiwalu stali się dla mnie lubelscy Tatarzy ze Studzianki gdzieś pod Terespolem i ich wspaniała potrawa – pierekaczewnik. To niepowtarzalny wypiek o wyglądzie ślimaka, którego tajemnica tkwi w przekładaniu mięsnym farszem kilku cieniutko rozwałkowanego warstw ciasta i zwinięciu wszystkiego w rulon. Niebo w gębie! Równie fantastycznym przeżyciem było odkrywanie świata Tatarów w uroczo – i ludycznie! – naiwnym widowisku z ceremonią ślubną. To jego narrator, młody historyk Łukasz Radosław Węda swą nieprzeciętną pasją potrafił zarazić – mnie, innych – tatarską fascynacją i gdy był na scenie i kiedy pokazywał strzałą z łuku bohaterów starych zdjęć zebranych wraz ze Sławomirem Hortejukiem na wystawie w Alchemii – ostatniego imama naszych Tatarów, Macieja Bajlewicza, Helenę i Hasana Konopackich stojących w 1910 r. na ślubnym kobiercu czy Ewę z Bogdanowiczów na koniu…

I oto objawił się niespodziewany dodatkowy smak smacznego festiwalu.

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: