Spotkania z Paco

Jeśli ktoś jest zafascynowany kulturą hiszpańską musi z czasem ulec fascynacji flamenco. Może zresztą być zupełnie odwrotnie. Czar flamenco, któremu się kiedyś poddało, wyzwala potrzebę zbliżenia się do sztuki Hiszpanii, poznania jej bogactwa, drążenia jej urodzajnych warstw. Mnie się to przydarzyło, za co dziękuję opatrzności. Dlatego elektryzującą wiadomość, że w Lublinie zagra geniusz gitary, mistrz flamenco Paco de Lucia, przyjęłem bardzo osobiście, tak jakby przyjeżdżał wyłącznie dla mnie.

I tylko w sposób osobisty – ale i z wiarą, że taki ton przekona ostatnich opornych do koncertu w hali MOSiR – potrafię napisać o swoich spotkaniach z Paco. Nie było ich wiele a wszystkie w zasadzie można ująć w cudzysłów, bo nigdy nie był to kontakt bezpśredni. Najpierw słuchałem płyt a zaraz potem zobaczyłem porażający pięknem film mego przez lata ulubionego reżysera hiszpańskiego, twórcy Mrożonego peppermintu Nakarmić kruki, Carlosa Saury. Podjął on się karkołomnego zadania przedstawienia słynnej Carmen Merimee-Bizeta w formie tanecznej, z ograniczonymi do minimum dialogami. Udało się mu to zrobić dzięki dwóm ludzim. Wybitny tancerz flamenco Antonio Gades opracował porywającą choreografię, Paco de Lucia – muzykę. Paco zresztą wystąpił w filmie pod własnym imieniem. To on pomagał Gadesowi znaleźć w szkołach tanecznych odpowiednią Carmen (piękna Laura del Sol) i osobiście grał na gitarze.

Wrażenie było takie, że jełem drążyć temat flamenco. Uczyłem sie odróżniać odmiany śpiewu, sevillanę od malagueni (nazwy od andaluzyjskich miast), canto jonado („głęboki śpiew” wyrażający troskę, ból, tęsknotę, nieszczęśliwą miłość) od saety (to od słowa „strzała”; śpiew pasyjny czyli religijny o specyficznej nucie). Podobnie było z muzyką łączoną z tańcem i często ze śpiewem. Wiem, ze jest fandango, buleria, sewillana, alegria, tango flamenco i łudzę się, że potrafię je rozpoznać. Może nawet nie jest to takie ważne. Ważniejsze, że już potrafię zupełnie poddać się flamenco z jego hipnotycznym rytmem wystukiwnym obcasami (taconeo), na kastanietach, dłońmi. I szczerze podziwiać niezwykłą inwencję wykonawców z jaką improwizują na znane, podrzucone tematy.

Zwieńczeniem fascynacji był – wreszcie! – osobisty udział w koncercie mistrza. W ubiegłym roku zasiadłem w drugim rzędzie Sali Kongresowej w Warszawie i każdym nerwem chłonęłem popis nieprawdopodobnego tria: John McLuhlin, Al de Meola Paco de Lucia. Przeżycie artystyczne – z tych najważniejszych w życiu. Nie będę koncertu opisywał, słowa nie oddadzą wrażeń amatora, który TYLKO kocha muzykę. Powiem jedynie, że z tego drugiego rzędu czuło się fizycznie jaką siłą emanuje muzyka Paco i jaki jest jego charyzmat. Partnerzy pddawali się każdej jego sugestii, to on był wodzem w tym trio, on był prawdziwą gwiazdą.

Warszawski koncert miał jeden minus. Stanowił ukłon mistrza flamenco w stronę muzyki pop, by nie powiedzieć – komercyjnej. Wierzę, że jutro otrzymam esencję hiszpańskości, jeśli nie folklor – jak to mówią fachowcy – in crudo, to wszystko, co z tych cygańsko-arabskich korzeni i z samego serca Hiszpanów płynie. Taki koncert jaki zdarzy się jutro o godz.19 w lubelskiej (chwilowo hiszpańskiej!) hali MOSiR, to prawdziwa fiesta, święto muzyki. Mam nadzieję, że nie tylko dla mnie.

Andrzej Molik

Kategorie:

Tagi: /

Rok: