Stacyjka nie PKP

Znowu mnie zżarły inne obowiązki. To z ich powodu z festiwalu Fiesta Alegria (ludzkość złośliwa mawia: Algieria a nawet Alergia) korzystałem pobieżnie – a szkoda! – tylko jeden dzień a z Dwóch Brzegów w Kazimierzu i Janowcu musiałem w ogóle zrezygnować. Żeby wrócić do blogowej równowagi, zacznę nie od porachunków imprezowych, ale od wspaniałej według mnie historyjki o charakterze anegdotycznym.

Nie mam zamiaru uprawiać tu kryptoreklamy i rozsławiać staromiejski lokal, który zresztą (można rzec: jakkolwiek go…) bardzo lubię i cenię, ale jego nazwę muszę w tym miejscu przywołać, bo inaczej anegdotę trafi przysłowiowy szlag. Chodzi o Stacyjkę, kafejkę działającą przy Rynku tuż, – po skręceniu z Bramowej w prawo – za Czarcią Łapą, zgodnie z nazwą ozdobioną przez byłych właścicieli legendarnej śp. Winiarni u Dyszona gadżetami o kolejowej proweniencji (najbardziej zawsze mnie rajcuje przykręcona do drzwi jednej z toalet tajemnicza – cóż to na litość było?, nikt mi nie jest w stanie odpowiedzieć – tabliczka z epoki Peerelu z adekwatnym do aktualnego miejsca napisem: „Rozluźniacz”)

Zdarzyło się było, że w miniony piątek po godz. 19 umówiłem się w Stacyjce w celach całkiem poważnych. Z godzinę wcześniej dotarła nad Lublin jedna z tych nawałnic, jakie w ramach globalnego ocieplenia funduje nam natura od maja, a może i wcześniej. Lało niemożebnie. Deszcz atakował falami układającymi się w filmowe (przy słabych produkcjach) firanki czy też zasłony. Pioruny waliły sążniście. Moja Dama najmilsza zakomunikowała zdecydowanie, że nie ruszy się z domu inaczej jak „fly by taxi”. Zamówiłem pojazd w zaprzyjaźnionym od lat systemie, który ongiś korzystał z numeru 919, ale teraz (tu uniknę nawet kryptoreklamy) tak rozbudowanego do bodaj siedmiu cyfr, że za każdym razem dzwoniąc muszę zaglądać do ściągi (nie lubię, nawet bez narażania się na koszta, zamawiać taksówek np. w Nowym Targu). Jeszcze przed zapowiadanym przez dyspozytorkę czasem zjawiło się auto z numerem 209 na kogucie, kierowane przez znajomego, nader sympatycznego taksówkarza. Umówiliśmy się po przyjechaniu pod stacyjkowy ogródek, że ewentualnie w nocy – a Pan szykował się na służbę do rana – zamówię powrót na moją głęboką Kalinę właśnie z nim.

Jak się rzekło, tak się stało. Po obowiązkach i przyjemnościach w dalszym ciągu wieczoru, ok. północy przyszedł czas pożegnania z rozlicznym towarzystwem. Zadzwoniłem pod byłe 919 i poprosiłem o taxi nr 209 pod – pamiętam to dobrze – „Stacyjkę przy Rynku”, zaznaczając, że kierowca dobrze wie, gdzie to, bo przywoził nas tam. Pani dyspozytorka przyjęła zamówienie i wypowiedziała stałą formułkę ze zmienną czasową. Tym razem brzmiała: – Będzie za 8 minut! Minęło minutek 10, 15 a może i 20, a obiecanej taxi widać nie było. Zdesperowany, ponaglany przez mą Piękną Damę (zmilczę, ile godzin przed północą lubi wpaść w objęcia Morfeusza), zadzwoniłem ponownie do centrali systemu. Pani mnie przepytała czy to ja zaiste taksówkę zamawiałem i dlaczego mnie nie ma tam, gdzie ją wysłała. Mianowicie na… stacji PKP.

Naprostowanie sytuacji i dojazd na Rynek trwały jeszcze kilkanaście minut, ale zdaje się, że przed 1 w nocy byłem już w domu. Na drugi dzień inny zaprzyjaźniony taksówkarz byłego 919 opowiedział mi, że anegdota zrobiła już wielką karierę u jego kolegów, chociaż pani dyspozytor „szła w zaparte” i twierdziła, że owej nocy słusznie numer 209 pokierowała pod Dworzec Główny PKP.

A ja się zastanawiam czy ta opowiastka nie powinna się stać sztandarową reklamą Stacyjki. Tej przy Rynku.

Kategorie: /

Tagi:

Rok: